tytuł: "W mrokach piramidy"
autor: Karol May
Następnego ranka dotarli do upragnionego stawu, przy którym
urządzono postój. Konie rozsiodłano. Zwierzęta chciwie piły wodę
i pasły się na otaczających staw łąkach. Członkowie wyprawy
posilali się również. Po pewnym czasie, gdy konie wypoczęły,
ruszono w dalszą drogę. Stopniowo krajobraz zaczął się zmieniać, tu
i ówdzie pojawił się skrawek pastwiska lub kępa drzew. Nad
wieczorem natrafili nawet na spory las. Następnego ranka dotarli na
skraj pustyni. Wjechali w wąską przełęcz, która wkrótce przeszła
w dolinkę. Tu się zatrzymali na dłuższy odpoczynek, zamierzali
bowiem jechać aż do nocy.
Obok dolinki, w ustronnej szczelinie skalnej, Verdoja zostawił
trzech ludzi, aby czatowali na Sternaua; liczył, że zatrzyma się on tu
dłużej w poszukiwaniu śladów obozowiska. Nie spodziewano się go
wcześniej aniżeli wieczorem dnia następnego, do tego zaś czasu miał
Verdoja przysłać resztę swych ludzi.
Znowu ruszyli. Dolina przerodziła się wkrótce w szeroką równinę
pokrytą żyznymi pastwiskami. Droga, którą obrali, była bezpiecz-
na, bo prawie nie uczęszczana. Minął dzień. Nie natknęli się na
żadną hacjendę, choć można było przypuszczać, że w pobliżu
znajduje się jakiś folwark. Gdy zapadł mrok, zatrzymali się przed
wysoką, potężną bryłą w kształcie piarmidy, której podstawę
otaczały odłamy skał i krzewy. Verdoja zagwizdał. Coś poruszyło się
w krzakach. Wyszedł z nich jakiś człowiek.
- Czy posłaniec mój był u ciebie? - zapytał Verdoja.
- Tak, panie - odparł zapytany. - Przyniósł mi pański list.
Wszystko przygotowane. Mam i światło.
- Więc prowadź mnie. Reszta niech czeka, aż wrócę.
5
Podszedł do Emmy, skrępował jej ręce na plecach i przeciął
sznury, którymi była przywiązana do konia. Nie stawiała żadnego
oporu. Założywszy jej przepaskę na oczy, Verdoja wziął dziewczynę
na ręce. Po odgłosie jego kroków zorientowała się, że są w jakimś
głuchym pomieszczeniu. Czuła, że niesie ją to w górę, to w dół; .
powietrze stawało się coraz cięższe. Wreszcie usłyszała trzask
zamykanych drzwi i Verdoja pozostawił ją na ziemi. Gdy odsłonił jej
oczy, w świetle lampy trzymanej przez niego w ręku ujrzała coś
w rodzaju skalistej celi, szerokiej na metr i trzy ćwierci, na dwa i pół
metra długiej i dwa wysokiej. Nie było w niej nic prócz wiązki
słomy, dzbanka, kawałka suchego placka i dwóch łańcuchów
przymocowanych do ścian.
- No, jesteśmy na miejscu - rzekł triumfująco eks-rotmistrz.
- Nigdy stąd nie uciekniesz. Dlatego uwolnię cię z więzów.
Zwycięskim spojrzeniem obrzucił od stóp do głów postać Emmy.
- Ależ, senior, cóż takiego uczyniłam, że mnie porwałeś i tutaj
umieściłeś? - zapytała pełna lęku i trwogi.
- Ukradłaś moje serce. Będziesz mi za to posłuszna. Wyciągnął
rękę, by ją objąć.
- Nigdy, łotrze! - zawołała, odsuwając się z odrazą.
- No, no, zaraz cię przekonam, że się mylisz.
Znowu przysunął się do niej. Wtedy chwyciła go za pas i wyciąg-
nęła jego sztylet.
- Precz! Będę się bronić!
Cofnął się o parę kroków. Po chwili chwycił go szyderczy śmiech.
- Sztylet w tej ręce jest mniej groźny od szpilki. No, oddaj go
natychmiast!
Chciał jej go odebrać, a ponieważ miał tylko jedną sprawną rękę,
postawił na ziemi lampę. Emma wykorzystując to zamierzyła się na
niego, mówiąc:
- Jestem słabą dziewczyną, ale pan ma tylko jedną rękę. Nie waż
się mnie dotykać.
Verdoja się zawahał. Wtedy zza drzwi odezwał się służący.
- Czy mam pomóc, senior?
- Tak. Odbierz jej sztylet.
Emma czuła, że nie zdoła się obronić, ale rozpacz dodawała jej sił.
Przykładając sztylet do swej piersi, zawołała:
6
- Jeśli odważysz się mnie dotknąć, zabiję się!
Miała przy tych słowach tak zdecydowany wyraz twarzy, że
Verdoja uwierzył. Nie chciał jej śmierci. Dlatego wstrzymał służą-
cego, który już zamierzał wykonać polecenie pana.
- Zostaw ją w spokoju. Głód jest najlepszym środkiem, złamie jej
upór. Dopóki nie będzie posłuszna, nie dostanie nic do jedzenia.
No, teraz chodźmy!
Podniósł z ziemi lampę i obaj opuścili więzienie. Drzwi zary-
glowali potężnymi zasuwami, by uniemożliwić ucieczkę.
Tak więc Emma pozostała sama w wąskiej, ciemnej celi. Za
posłanie miała jej służyć brudna słoma. Świeże powietrze niemal
wcale nie docierało tutaj. Była skazana na głód, kawałek bowiem
placka ryżowego, leżącego obok dzbana z cuchnącą wodą, nie mógł
jej wystarczyć na długo.
Podczas podróży udało się jej zamienić kilka słów z Karią.
Indianka radziła, by się w jakiś sposób postarała o broń. Teraz
przekonała się, jak słuszna była to rada. Jeszcze kurczowo trzymała
sztylet w ręce, zdecydowana nie oddać go nigdy. Długa, męcząca
jazda i ostatnie zajście z eks-rotmistrzem tak ją wyczerpały, że
z płaczem padła na słomę. Zdana na łaskę i niełaskę bezdusznego
łotra, jedyną nadzieję pokładała we Władcy Skał.
Verdoja wrócił w towarzystwie służącego do najemników, ocze-
kujących u wejścia do piramidy. Była to stara budowla meksykań-
ska, wzniesiona na skalistym fundamencie i zbudowana z cegieł.
W skale, jeszcze przed przystąpieniem do budowy piramidy,
wydrążono szereg cel połączonych ze sobą za pomocą korytarzy.
Piramida miała również krużganki, w których możnowładcy i ksią-
żęta upadłego państwa przechowywali swe tajemnice i urządzali
uczty. Cegły pokruszyły się z biegiem lat i pomiędzy nimi zaczęły
rosnąć rośliny. To jeszcze bardziej dewastowało budowlę. Górną jej
część uszkodziły wichry, wyglądała nawet teraz jak wzgórze od
podstawy aż do szczytu porośnięte krzewami. Burze i deszcze nie
zdołały jednak zniszczyć wnętrza. Cele i krużganki zachowały się
w dobrym stanie, były równie mocne jak przed setkami lat. Budowla
ta leżała pośrodku posiadłości należących do przodków eks-rotmis-
trza. Jeden z nich przez długi czas szukał wejścia do piramidy, aż
7
w końcu znalazł je wśród kupy kamieni i cegieł. Nie rozgłaszał tego
wśród ludności, sekret pozostał w rodzie, przechodząc z ojca na
syna. Z biegiem lat we wnętrzu piramidy zaczęły dziać się rzeczy,
które ukrywano przed światłem dziennym i przed prawem. Słuźący,
który prowadził Verdoję i Emmę, był strażnikiem starej budowli
i zaufanym jej obecnego właściciela. Obydwaj strzegli tajemnicy jak
najstaranniej i wiedzieli, że mogą liczyć na siebie.
Gdy Verdoja wyszedł z piramidy, odwiązano z konia Indiankę
Karię. Zasłonięto jej oczy. To samo uczyniono z porucznikiem
Parderem mimo jego protestów. Verdoja oświadczył mu, że nikomu
nie może pokazać wejścia do piramidy. Dodał jednak, że wewnątrz
piramidy Pardero będzie mógł zdjąć opaskę i poruszać się swobod-
nie.
Strażnik prowadził Karię, a Verdoja porucznika. Doszli do celi,
w której znajdowała się Emma. Obok wydrążona była druga, prawie
taka sama, otworzyli ją, aby umieścić w niej Indiankę.
- Pójdę po resztę jeńców - rzekł Verdoja do Pardera. - Zosta-
wiam cię z nią. Gdy skończycie, wyjdź na korytarz i zawołaj.
Po tych słowach oddalił się wraz ze strażnikiem. Pardero zdjął
przepaskę z oczu Karii i uwolnił z więzów jej ręce, odzyskała więc
swobodę ruchów. Miał przy sobie lampę, przy świetle której pożerał
namiętnym wzrokiem piękną Indiankę.
- Teraz nikt mi cię nie zabierze - wycedził po chwili.
- Oczy jej zabłysły dumą i gniewem. Córka sławnego wodza,
siostra nie mniej sławnego Bawolego Czoła, nie czuła strachu przed
wrogiem, kaleką bez ręki.
- Tchórz! - rzekła z najwyższą pogardą.
- Co takiego? Nazywasz mnie tchórzem? - uśmiechnęła się
ironicznie. - Czyśmy was nie zwyciężyli? Czy nie pojmaliśmy i nie
przyprowadzili aż tutaj?
- Schwytaliście nas podstępem podczas snu. Prawdziwy męż-
czyzna nie walczy z kobietami. Czy Sternau wam nie umknął? Nie
potrafiliście go zatrzymać. Jesteście jak wilki prerii, które rzucają się
na ofiary nocą, korzystając z przeważającej siły, i które wyć
zaczynają ze strachu, kiedy usłyszą choćby jeden strzał. Jestem
dziewczyną, mimo to boję się ciebie mniej niż brzęczącego nad
uchem chrząszcza, którego mogę zgnieść dwoma palacami.
8
- Milcz! Jesteś w mojej mocy i od ciebie tylko zależy, czy cię
zniszczę, czy też poprawię twoje położenie.
- Ty mógłbyś mnie zniszczyć?! Nie jesteś tym, który by -mógł
pokonać siostrę Bawolego Czoła. Będziesz zgubiony, gdy tylko
mnie dotkniesz.
Stała przed nim z groźnie podniesionym ramieniem. Podszedł
bliżej, chcąc ją objąć. Karia myślała tylko o tym, aby zdobyć
jakąkolwiek broń, nie cofnęła się więc ani o krok. Przeciwnie,
postąpiła naprzód, błyskawicznym ruchem chwyciła oburącz za
jego pas i zanim się zdołał zorientować, wyrwała mu sztylet
i rewolwer. Niemal równocześnie zadała Parderowi uderzenie tak
mocne, że zamroczony potoczył się ku drzwiom. Skierowała teraz
ku niemu lufę rewolweru, trzymając w lewej ręce błyszczący sztylet.
- Bestio! Czekaj, już ja cię poskromię! - wrzasnął zamierzając
rzucić się na nią.
- Ani kroku dalej! - krzyknęła.
- Dziewczyny nie strzelają tak prędko! - zawołał.
Nim jednak doskoczył do niej, padł strzał. Pardero chwycił się za
brodę, głośno zawodząc. Kula Karii przestrzeliła mu szczękę.
- Diablico przeklęta, zapłacisz mi za to! -wykrztusił zachłystując
się krwią. Prawą ręką zasłonił ranę, a lewą zamierzył się na Indiankę.
Błysnął sztylet. Ze straszliwą szybkością kilkakrotnie zanurzyła
go aż po rękojeść w piersi napastnika.
- O, Dios! - wycharczał Pardero, chwiejąc się na nogach.
- Idź do piekła! - Indianka po raz ostatni dźgnęła go sztyletem
traiiając w serce. Pardero upadł na kolana, a potem runął na
legowisko ze słomy. Uklękła przy nim, zabrała mu drugi rewolwer,
torbę z amunicją, zegarek i torbę z prowiantem, przewieszoną przez
ramię.
W tym momencie rozległo się pukanie w ścianę.
- Kto tam? - zapytała.
- To ja, Emma, jestem tu obok.
Karia wydała okrzyk radości i chwyciwszy lampę, po chwili
znalazła się pod drzwiami przyległej celi. Musiała natężyć wszystkie
siły, aby odsunąć stare, zardzewiałe rygle. Gdy wreszcie dała sobie
z nimi radę, Emma padła jej w objęcia.
- Masz broń i światło? Jesteś wolna?
9
- Jestem uzbrojona, ale jeszcze nie jestem wolna-odpowiedziała
Indianka. - Pukałaś przed chwilą. Czy wiedziałaś, że jestem
w pobliżu?
- Słyszałam dwa głosy, męski i kobiecy, pomyślałam więc, że
kobiecy należy do ciebie. Później padł strzał. Kto to strzelał?
- Ja. Najpierw przestrzeliłam porucznikowi szczękę, potem
przebiłam go sztyletem.
- Mój Boże, to okropne!
- Okropne? O, nie! Była to konieczna obrona. Teraz nie po-
zwolimy się już zamknąć! Czy masz broń przy sobie?
- Mam ten sztylet. Wyrwałam go rotmistrzowi.
- Widzę, że i ty potraiisz zdobyć się na odwagę. Masz tu jeszcze
rewolwer. Chodź, przeszukamy korytarz.
Szły przez ponure sklepienie w kierunku, z którego je przy-
prowadzono. Korytarz był wąski i niski, powietrze w nim duszne
i stęchłe. Karia, idąca przodem, nagle stanęła i aż krzyknęła
z radości:
- Znalazłam coś! Nie będziemy głodować! Patrz!
Przy podmurowaniu korytarza, w głębokim, kwadratowym
otworze leżał zapas tortillas, jak nazywają Meksykanie swe
płaskie placki ryżowe. Obok stała wielka butelka napełniona
jakimś płynem. Poświeciwszy lampą, Emma stwierdziła, że jest
to oliwa.
- Jakie szczęście! - zawołała. - Myślałam już, że umrę z głodu.
- Teraz już głód nam nie grozi. Mamy placki i torbę z żywnością,
którą zabrałam Parderowi. Chodźmy dalej!
- Czy nie narażamy się na niebezpieczeństwo, krążąc po tych
korytarzach? Nietrudno tu zabłądzić.
- lvTie, wiem dokładnie, skąd przyszłyśmy. Miałam wprawdzie
oczy zawiązane, ale czułam, że drzwi mojej celi otwierały się
w kierunku, z którego nas przyprowadzono.
Posuwały się wolno. Dotarły wreszcie do drzwi z ciężkim,
żelaznym ryglem, mocno naoliwionym. Drzwi były przymknięte.
Gdy je otworzyły, wydostały się na drugi korytarz, tworzący
z pierwszym kąt prosty. Karia ostrożnie zbadała drzwi. Miały
rygle z obu stron, można je było zamykać od wewnątrz i od
zewnątrz.
10
- Wszystko tu doskonale przygotowano wcześniej aby zamknąć
korytarz prowadzący do naszych cel, wewnętrzny zaś miał unie-
możliwić wejście tym, którzy by nas chcieli uwolnić.
- Groza mnie przejmuje, jaki to los miał nas spotkać.
- Szczęście, żeśmy go uniknęły.
- Ale co dalej?
- Nie traćmy nadziei. Sternau będzie nas szukać i może odkryje
to więzienie. Mamy broń, amunicję, oliwę i żywność. Możemy się
bronić. Gdybym tylko wiedziała, gdzie mamy się zwrócić: na prawo
czy na lewo?
- Słuchaj! - Emma przerwała jej szeptem.
Przyczaiły się, nasłuchując zbliżających się kroków.
- Wracajmy - zdecydowała Karia.
Prędko przekradły się z powrotem i zaryglowały drzwi celi. Ktoś
zbliżył się, lecz minął ją. Lekko tylko uderzył w drzwi, jakby chcąc
się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
- To były kroki kilku ludzi - szepnęła Emma.
- Tak, o ile mnie słuch nie myli, czterech - dodała Karia. - To
chyba Verdoja i strażnik, którzy prowadzą Mariana i seniora
Ungera. O, zatrzymali się. Słuchaj, o czym mówią!
Rozległ się głos eks-rotmistrza:
- Stać, jesteśmy na miejscu. Jednego tu, drugiego obok. Jazda!
Minęło kilka minut w zupełnej ciszy, po czym rozległ się zgrzyt
rygla. Po chwili usłyszały kroki dwóch ludzi. Zatrzymawszy się
przed drzwiami celi Karii, usiłowali je otworzyć.
- Ach, zamknął! - roześmiał się Verdoja.
- To już było zbyteczne - mruknął strażnik. - Teraz musimy
czekać.
- Nie chce widać, byśmy mu przeszkadzali. Ale nie mam wcale
zamiaru liczyć się z Parderem.
- A gdy zechce wrócić?
- Niech czeka cierpliwie na nas!
- A jeżeli zacznie biegać po korytarzach i zabłądzi albo zobaczy
coś, czego widzieć nie powinien?
- Zamkniemy kolejne drzwi, wtedy będzie mógł się dostać tylko
do następnego korytarza i będzie musiał czekać, aż przyjdziemy po
niego.
11
- A jeżeli wyjdzie z celi tylnym wyjściem?
- Wtedy również niedaleko zajdzie. Tamtych drzwi nie potrafi
otworzyć, nie zna przecież ich tajemnicy. Chodź, za godzinę
przyjdziesz po niego!
Odeszli. Dziewczyny odetchnęły z ulgą. Na myśl bowiem, że
mogą być znowu schwytane, serca biły im niespokojnie. Kiedy
kroki umilkły, Emma zapytała:
- Co teraz?
- Uwolnimy Mariana i Ungera. We czworo nie będziemy
musieli się ich obawiać.
Emma odryglowała zasuwę i wyszły na poprzeczny korytarz. Szły
dość długo, aż znalazły się przed dwojgiem sąsiadujących ze sobą
drzwi. Karia zapukała do jednych. Nikt nie odpowiadał. Zapukała
więc do sąsiedniej celi - również nikt nie odpowiedział. Odsunęła
rygiel i oświetliła lampą wnętrze. Światło padło na męską postać
przykutą do ziemi dwoma łańcuchami.
- Senior Unger! - zawołała. - Dlaczego pan nie odpowiadał na
moje pukanie?
Zabrzęczały łańcuchy. Unger poruszył się, ogromnie zaskoczony.
Nie widział, kto otworzył drzwi, gdyż Karia oświetlając celę, sama
stanęła w cieniu.
- Seniorita Karia? - upewnił się, poznając ją po głosie. - W jaki
sposób dostała się pani tutaj?
- Jesteśmy wolne!
- Jesteście wolne? O kim pani mówi?
- O sobie i o senioricie Emmie.
- Ach! Więc jest razem z panią?
- Jestem tutaj - odezwała się Emma, wchodząc do celi. - Dzielna
Karia zabiła Pardera, zabrała broń i mnie oswobodziła. Teraz pan
również będzie wolny.
- Chwała Bogu! Ale gdzie jest Verdoja?
- Nie wiem. Strażnik wróci dopiero za godzinę.
- Mamy więc czas. Senior Mariano jest w sąsiedniej celi.
- I jego uwolnimy - powiedziała Indianka. - Ale w jaki sposób
zdejmiemy pańskie kajdany? Nie mamy przecież kluczy, by ot-
worzyć zamki.
- Łańcuchy nie mają wcale zamków, są tylko przymocowane do
12
kawałków żelaza wbitych w ścianę. Nie mogę ich jednak dosięgnąć.
Niech pani je obejrzy, proszę.
Było tak, jak mówił. Leżał na plecach, obie ręce miał przymoco-
wane do ściany za pomocą łańcucha. Łańcuchy były krótkie, więc
ręce rozstawiono mu w ten sposób, aby jedna nie mogła dosięgnąć
drugiej. Karia zorientowała się w okamgnieniu, jak będzie można
zdjąć łańcuchy. Nie minęła minuta, a Unger stał już na nogach
i rozprostowywał swe potężne muskuły marynarza, by pobudzić
krążenie krwi.
- Ależ to szczęście w nieszczęściu! Nie traćmy czasu na rozmowę
i szybko uwolnijmy Mariana.
Otworzyli sąsiednią celę. Mariano znajdował się w takiej samej...
nazirus2411