Gandolfi Simon - Złota dziewczyna 04 - Złota wyspa.pdf

(1549 KB) Pobierz
Gandolfi Simon - Złota dziewczyna 04 - Złota wyspa
Alistair MacLean
ZŁOTA WYSPA
Alistair MacLean
Nieżyjący autor szkocki niezwykle popularnych powieści przygodowych i wojennych, które
weszły już do kanonu literatury tego gatunku. Urodził się w 1923 roku; w wieku osiemnastu
lat wstąpił do Marynarki Królewskiej; ponad dwa lata służył na pokładzie krążownika. Po
wojnie, po ukończeniu z wyróżnieniem Glasgow University, pracował jako nauczyciel w
gimnazjum dla chłopców.
Powieść wojenna „H.M.S. Ulisses" (1955) ukazująca bardzo realistycznie przejścia załogi
krążownika uczestniczącego w konwoju przewożącym broń i wyposażenie do radzieckiego
Murmańska przyniosła pisarzowi uznanie krytyków, niezależność finansową oraz
popularność w Wielkiej Brytanii. Druga książka „Działa Nawarony" (1957) uczyniła z
MacLeana autora światowej sławy; doczekała się też nie mniej sławnej ekranizacji z aktorami
tej miary co Gregory Peck i David Niven.
W następnych latach MacLean wyspecjalizował się w pisaniu książek przygodowych i
thrillerów, stając się szybko najchętniej czytanym autorem tego gatunku na świecie. Jego
utwory przetłumaczono na kilkadziesiąt języków, a wiele z wydanych przez niego dwudziestu
ośmiu powieści zostało sfilmowanych. Oprócz „Dział Nawarony" do najgłośniejszych
ekranizacji należały „Tylko dla orłów" z Richardem Burtonem i Clintem Eastwoodem,
„Komandosi z Nawarony" z Harrisonem Fordem, „Stacja arktyczna Zebra" z Rockiem
Hudsonem, „Czterdzieści osiem godzin" z Anthonym Hopkinsem, "Przełęcz Złamanego
Serca" z Charlesem Bronsonem.
Przez kilkanaście lat MacLean mieszkał w jugosłowiańskim Dubrowniku. Tam powstały jego
późniejsze, słabsze powieści, m.in. „Partyzanci" (1982), „San Andreas" (1984) i ostatnia,
„Santorini" (1986).
Pisarz zmarł w Szwajcarii na atak serca w lutym 1987 roku.
Simon Gandolfi
Pisarz angielski, wnuk znanego historyka i filozofa Fredericka Scotta Olivera. Urodził się w
Londynie, ale dzieciństwo spędził w Afryce Południowej. W 1991 roku, na zlecenie
spadkobierców MacLeana, wydawnictwo Chapmans powierzyło mu zadanie dokończenia nie
wydanej wcześniej powieści „Złota Dziewczyna" (tytuł pochodzi od nazwy jachtu, którym w
młodości pływał MacLean). Książka ukazała się rok później; spod pióra Gandolfiego wyszły
następnie „Złota sieć" (1993), „Złota zemsta" (1994) i „Złota wyspa" (1995) stanowiące
kontynuację serii.
Autor mieszka w Worcester z żoną i dwójką dzieci.
Alistair MacLean & Simon Gandolfi Cykl ZŁOTA DZIEWCZYNA
ZŁOTA DZIEWCZYNA
ZŁOTA SIEĆ
ZŁOTA ZEMSTA
ZŁOTA WYSPA
Przełożył GRZEGORZ WOŹNIAK
Tytuł oryginału: WHITE SANDS (Fourth in Alistair MacLean's Golden Girl Series)
Prolog
Zmarły chłopiec leżał na aluminiowym stole w kostnicy Szpitala im. Księżniczki Małgorzaty
w Nassau. Znaleźli go rybacy, których zaalarmowały mewy. Nie wyglądał ciekawie. Starszy
patolog jeszcze go nawet nie dotknął.
- Na oko, przeleżał w wodzie co najmniej dwadzieścia cztery
godziny - mruknął.
- A co z Kolumbijczykiem? - spytał komendant Królewskiej
Policji Bahamskiej.
- Pogrzeb odbędzie się rano. Zajmują się tym faceci z „Dobrego
Pasterza" Marii Duncan - odparł doktor Jack. - Z Montrose -
dodał, by nie było wątpliwości, że chodzi o najbardziej
prestiżowy dom pogrzebowy w całym Nassau. - Cmentarz Old
Trail. Za wszystko płaci jankes z DEA.
- O'Brien?
- Nie, ten tłusty, Anderson. Całkiem przyjemny facet.
Komendant nic nie odpowiedział. Był wysoki, dwa metry z kawałkiem, a przy tym chudy jak
tyka, nic więc dziwnego, że wszędzie na Bahamach nazywano go „Skelley". Gładko
wygolona czaszka połyskiwała w świetle jarzeniówki, przez co czarna skóra wyglądała jak
wypolerowana. Oczy miał głęboko osadzone i właściwie widać było jedynie dwa ciemne
oczodoły, co w sumie tylko potwierdzało przydomek - Kostuch. Stał nad martwym ciałem
chłopca od dobrych dwudziestu minut, ale nie patrzył na zwłoki, ta śmierć miała jak bat
ponaglić jego myśli, próbował bowiem dopasować do siebie poszczególne fragmenty zagadki.
Był zły, bardzo, ale ostatecznie zdecydował, że trzeba wejść w układ z O'Brienem -
rezydentem DEA, czyli amerykańskiej Agencji
do Zwalczania Narkotyków. Najpierw z O'Brienem, a później z Trentem.
Pieniądze z handlu narkotykami skorumpowały wszystkich i wszystko na Bahamach. Skelley
ufał jednak niskiemu, krągłemu jak antałek patalogowi, ufał mniej więcej na tyle, na ile w
ogóle ufał ludziom.
- Wolałbym - powiedział - aby uważano, że to był zwykły przypadek, że chłopak po prostu
utonął. - W jego angielszczyźnie pobrzmiewała miękka bahamska wymowa. - Obłóżcie go
lodem. Po zmroku przyprowadzę kogoś, kto na niego rzuci okiem.
Skelley nie mieścił się w żadnym normalnym aucie. W sprawach służbowych jeździł
piętnastoletnią londyńską taksówką, którą po skończeniu szkoły policyjnej w Hendon
sprowadził sobie z Anglii. Poza służbą używał amerykańskiego dżipa, jeszcze z czasów II
wojny światowej, oczywiście bez plandeki. Łysą czaszkę osłaniał chustą w barwach
amerykańskiej flagi. Wkładał znoszone, bawełniane portki do pół łydki i również bawełniany
podkoszulek, który wprawdzie miał odpowiednią długość, ale w ramionach był co najmniej o
dziesięć numerów za obszerny. Na stopy wsuwał es-padryle na sznurku z wyciętymi palcami.
Skręcił z głównej drogi, kierując dżipa piaszczystym traktem ku skrawkowi plaży, tak
kamienistej, że nie docierali tu turyści. W cieniu podwójnego rzędu palm kokosowych kryło
się z pół tuzina rybackich chatynek. Tyleż dzieciaków grało między drzewami w krykieta,
odbijając wystruganymi własnoręcznie z drewna palantami mocno zużytą piłkę, znacznie
chyba starszą niźli zawodnicy. Dwóch niemłodych mężczyzn zabawiało się dominem.
Obnosili kilkudniowy zarost z obojętnością równą tej, z jaką potraktowali pojawienie się
przedstawiciela prawa.
Na samym skraju plaży wznosiła się ni to chata, ni szałas pod strzechą z palmowych liści, ale
z otwartym wnętrzem - niekoncesjonowana knajpa z zimnym piwem, chłodzonym w
przenośnej lodówce wykładanej ołowiem, i z rybą pieczoną na ruszcie zainstalowanym w
starej beczce po oleju. Właściciel z dala rozpoznał dżipa i spiesznie ruszył do lodówki po
świeżą butelkę.
Skelley powiedział mu, żeby się nie trudził.
Dwieście metrów od brzegu, tuż przed linią raf zaznaczoną grzywaczami, stała na kotwicy
Złota Dziewczyna - katamaran z ożaglowaniem typu siup, wykonany z prasowanej na zimno
sklejki okrętowej. Angielska firma SailCraft zbudowała go według projektu MacAlpine-
Downeya jako oceaniczny jacht regatowy. Odbita w lustrze wody biel dwóch smukłych
kadłubów wyglądała z daleka jak para szykujących się do skoku jaguarów.
Właściciel nazywał się Patrick Mahoney - takie imię i nazwisko nosił od czasu chrztu.
Przez,osiemnaście lat służył w brytyjskiej MI, w sekcji zajmującej się terroryzmem. Stał się
specjalistą od przenikania do różnych tajnych organizacji i likwidowania tych wrogów
legalnej władzy, których ta uznawała za zbyt niebezpiecznych, aby przymykać oczy na ich
działania. Nie tak dawno jego oficer prowadzący wypożyczył go „kuzynom" z Langley do
zrobienia czegoś stanowczo zakazanego przez Kongres. Chodziło
o - jak powiadają Amerykanie - „mokrą robotę", mokrą od
krwi. Obecnie nazywał się Trent i takie nazwisko widniało we
wszystkich potrzebnych papierach. Pełnił funkcję kierownika
przedstawicielstwa japońskiej agencji specjalizującej się w ściganiu
oszustw ubezpieczeniowych.
Pracodawca Trenta - Tanaka Kazuko - był kiedyś szefem detektywów w komendzie policji w
Kioto. Zrezygnował ze służby, bo nie mógł się pogodzić z naciskami polityków
ochraniających zaprzyjaźnionych przestępców. Przez siedem lat pobierał prywatne lekcje
angielskiego i dopiero po podróży do Anglii przekonał się, że nauczyciel wpoił mu zamiast
standardowej angielszczyzny prowincjonalny akcent rodem z Liverpoolu. Żeby więc nie
stracić twarzy, zaczął pozować na fana Beatlesów. Nauczył się na pamięć wszystkich ich
piosenek. Mieszkanie w Kioto i biuro zapełnił pamiątkami po słynnej czwórce z Liverpoolu, a
gdy założył własną firmę, nazwał ją The Abbey Road Investigative Unit, też na cześć
Beatlesów. Tak naprawdę lubił Bacha, klasyczne hinduskie ragi i wszystko co najnowsze we
współczesnym jazzie.
Na pytanie, dlaczego zatrudnił Trenta, odpowiadał, że po pierwsze Brytyjczycy mało
kosztują, a po wtóre, że nigdzie nie znalazłby podobnego wariata, który nie waha się
nadstawiać własnej piersi na kule. Trent był raczej typem samotnika i rzadko zjawiał się w
biurze przy Shirley Street. W tej sytuacji biurem zawiadywała faktycznie Lois, starsza siostra
Skelleya, oficjalnie sekretarka Trenta.
Trent siedział w kokpicie Złotej Dziewczyny, ale Skelley zbyt dobrze znał Angloirlandczyka,
żeby zawołać z brzegu. Wszedł do wody jak stał i kraulem pokonał dwieście metrów
dzielących go od katamarana.
Podpłynął od strony rufy, gdzie zwisał trap z galwanizowanych rur aluminiowych.
Przytrzymał się poręczy i przetarł oczy.
Za mieszkanie z werandą wielkości kokpitu Złotej Dziewczyny każdy kamienicznik w
Nowym Jorku mógłby zażądać podwójnego czynszu. Trent siedział przy stole pełnym książek
i papierzysk. Znał biegle siedem języków, a teraz uczył się japońskiego.
Gęsta broda ukrywała rysy twarzy i trudno było ocenić jego wiek. W istocie dobiegał
czterdziestki. Na uszach miał słuchawki walkmana, na głowie panamę, na grzbiet narzucił
luźną białawą bluzę z bawełny. Bawełniane spodnie do pół łydki przewiązał w pasie
kawałkiem sznurka. Szyję otaczała obróżka z korali, na niej, ukryty pod włosami na karku,
zwisał nóż. Trent z odległości dziewięciu metrów trafiał nożem w środek karty. Skelley
przyglądał się kiedyś, jak trenuje. Trent nie chybił ani razu.
Policjant wspiął się na pokład. Usiadł w kokpicie na podłodze, podciągając tykowate nogi,
przez co kolana znalazły się na wysokości uszu właściciela.
- Lois powiedziała, że jesteś tutaj. W biurze wszystko w porządku.
- Zjeżdżaj - odparł Trent.
Skelley wzruszył tylko ramionami. Jego podobieństwo do czarnego żurawia z rycin w
czytankach dla dzieci było teraz oczywiste.
- Trzeba, żebyś rzucił okiem na chłopca w kostnicy.
Trent milczał, tylko lekki skurcz dłoni świadczył, że słyszy.
Podniósł oczy znad podręcznika gramatyki japońskiej. Nic, jakby wtopił się w siebie -
pomyślał Skelley. Spodziewał się tego, więc z ogromną niechęcią wybierał się na Złotą
Dziewczynę.
- Na całych Bahamach nie ma nikogo z twoim doświadczeniem - rzekł.
Trent wpatrywał się w horyzont, ale nie znalazł tam żadnej pomocy.
- Jestem tylko agentem ubezpieczeniowym - powiedział nie
patrząc na Skelleya.
- Przepraszam - mruknął Skelley. - Nie próbuję cię w nic
wmanipulować - zapewnił solennie, gdy Trent wreszcie na niego
spojrzał. Było to jawne kłamstwo. Skelley poruszył się niespokojnie,
wyciągnął nogi przed siebie. - Proszę cię tylko, żebyś rzucił
okiem na ciało.
- Rzucił okiem? - Trent zdjął słuchawki i zamknął książkę.
- No, popatrzył.
- I nic więcej?
Skelley nic nie odpowiedział. Trent patrzył na fregatę szybującą wysoko nad rafą.
- Źle?
- Chyba tak, jeśli się nie mylę - odparł Skelley.
Skelley zaparkował dżipa na górnym parkingu szpitala. Poprowadził Trenta najpierw rampą
w dół, a potem przez dziedziniec ku kostnicy. Po obu stronach wejścia walały się żółte worki
ze śmieciami, które wysypywały się na całe podwórko. Wpuścił ich doktor Jack. Wcześniej
dał strażnikowi dziesięć dolarów, żeby kupił mu pizzę w restauracji u Nancy i zaniósł do
domu. Na widok Trenta westchnął wymownie.
- No jasne, jeden z tych.
- Niech pan lepiej poczeka z wnioskami - uciął Skelley
ruszając za doktorem do chłodni. Trent poszedł za nimi. Wcale
nie chciał tu jechać. Widział już zbyt dużo śmierci. Chłód i odór
formaliny też nie były mu obce.
- Znaleźli go na rafie - ostrzegł Skelley. Trent stężał, gdy
patolog zaczął odsuwać gumową płachtę skrywającą zwłoki. Ciało
wyglądało znacznie gorzej, niż oczekiwał. - Chciałem, żebyś
zobaczył, zanim doktor Jack zabierze się do roboty. Ocenia, że
minęły jakieś dwadzieścia cztery godziny.
Żeby zacząć myśleć, Trent musiał zapomnieć o tym koszmarnym widoku. Stracił jednak
wprawę. Odwrócił się do wyjścia. Odór worków ze szpitalnymi odpadami przyprawił go o
mdłości, gdy wyszedł na podwórko.
- Drzwi zostawię otwarte. Nie musisz się śpieszyć! - zawołał Skelley.
Trent skręcił za róg w stronę Shirley Street, a potem jeszcze raz w prawo w Collins Avenue.
Liczył w myślach idąc zadrzewioną ulicą, która oddziela śródmieście Nassau od reszty stolicy
Wysp Bahama. Przeszedł pełne dwa kwartały, nim uświadomił sobie, że cały czas trzyma się
cienia drzew. To coś więcej niż nawyk, niegdyś wręcz druga natura. Chciało mu się przekląć
Skelleya, że próbuje go znowu w coś wciągać, ale zbyt go lubił, a poza tym Skelley nigdy nic
nie kombinował.
Gdyby chłopak utonął na pełnym morzu, rekiny i inne żarłacze zaraz by się nim zajęły, a to
znaczy, że utopił się przy brzegu albo na rafie. Sądząc z ran na skórze, fale musiały rzucać
ciałem o rafę.
Dziwne jednak, że kości są całe, Trent zauważyłby, gdyby było inaczej. Nieświadom, gdzie
idzie, znalazł się przy szpitalu.
Był już gotów i panował nad sobą, gdy otwierał drzwi do kostnicy. Chciał zakończyć sprawę
tak szybko, jak się da. Kiwnął głową w stronę obu Bahamczyków i podszedł od razu do stołu.
Za życia chłopak był nieźle zbudowany i umięśniony. Ślady blizn na prawym nadgarstku i
pod prawym okiem świadczyły, że nie dawał sobie dmuchać w kaszę. Po śmierci robił
wrażenie drobnego i bardzo delikatnego.
- Odwrócę go, jeśli pan chce - przerwał ciszę patolog.
Plecy chłopak też miał poharatane, jednak trochę inaczej niż przód. Wystarczyły drobne
różnice, żeby Trent wyobraził sobie winowajcę.
1
Trzynastoletni Jacket Bride nadsłuchiwał, jak matka pomrukuje przez sen. Łóżko było
nierówne, zbite z byle jakich desek, więc wierciła się i przewracała całą noc. Spała przy tym
głęboko, pochrapując za każdym razem, gdy przekręcała się na drugi bok.
Na skarpie za domem zahuczała sowa. Jacket zadrżał. Dom stał na stumetrowej działce w
głębi lądu za osadą Green Creek na wyspie South Andros na Bahamach. Składał się z jednej,
niewielkiej izby, wzniesiono go na palach, obijając ściany starymi deskami, takimi samymi, z
jakich zbito łóżko. Jacket sypiał na pryczy za zasłoną z paru worków po ryżu. Nad stołem
wisiała naftowa lampa, obok stały trzy proste krzesła, pod ścianą kuchenny kredens, a do
drzwi przybito obłażące z polewy lustro, całe w plamach. Kuchni nie było. Matka gotowała
na ogniu pod palmą na okolonym nędznym parkanem podwórku. Nieliczne naczynia
kuchenne wisiały na gwoździach wbitych w drzewo. W kącie pod płotem tryskało źródło.
Jacket z matką mieszkali sami. Chłopiec miał ledwie pięć lat, gdy ojciec odszedł. Przez dwa
lata, w świątek piątek, Jacket donaszał starą bawełnianą marynarkę ojca, aż wreszcie łachman
rozpadł się na strzępy. Został po nim tylko przydomek, bo marynarka, wiadomo, to właśnie
„jacket".
Od chwili gdy zaczęły chodzić słuchy, że ojciec zaciągnął się do wojska w Ameryce, Jacket
nie przepuścił żadnego wojennego filmu w telewizorze u Jacka w barze. Potem wplatał
własne fantazje o ojcu w filmową akcję. W Jacketowych „filmach" ojciec na ogół występował
na drugim planie. Był na przykład pułkownikiem w oddziałach specjalnych albo pilotem
wysyłanym w tajnej misji
na tyły nieprzyjaciela. Tej zaś nocy Jacket wcielał się właśnie w nieustraszonego kuriera z
ważnymi informacjami dla francuskiej Resistance w czasie II wojny światowej.
Minęła już północ, gdy Jacket uznał, że matka zasnęła na dobre. Znów zahukała sowa - to
Zgłoś jeśli naruszono regulamin