Bułyczow, Kir - Jak zostać pisarzem fantastą.rtf

(754 KB) Pobierz

Kir Bułyczow

 

 

 

Jak zostać pisarzem fantastą

 

Tytuł oryginału: Kak stat’ fantastom

Przełożyła Ewa Skórska


Wstęp

 

Ciekawe doświadczenie, czuć się świadkiem historii.

W swoim czasie chciałem napisać książkę o fantastyce radzieckiej — „Pasierbica epoki”. Była już niemal skończona, ale nie znalazła wydawcy. A ja wymyśliłem ją jako Księgę.

Z obrazkami.

Ze streszczeniami fabuły najciekawszych powieści.

Z osobnym rozdziałem poświęconym utopii, antyutopii i utopii komunistycznej.

Zanim ją napisałem, dokonałem odkrycia, które — być może — nie jest żadnym odkryciem dla dzisiejszych literaturoznawców.

Rzecz w tym, że piętnaście lat temu literaturoznawcy prawie nie istnieli; byli biografowie, byli krytycy, a literaturoznawców, którzy osądzają i tworzą koncepcje, było ze trzech. Kto — już oni sami najlepiej wiedzą.

Dlatego nie bałem się mojego odkrycia — nie miał kto zdemaskować jego wtórności.

Dzisiaj jest wielu specjalistów od fantastyki, którzy już polemizują i tworzą koncepcje.

Tracę przy nich śmiałość. Poklepują mnie po ramieniu, sądząc, że to nie ramię, lecz róg wielce szanownej szafy.

Spotkałem ostatnio człowieka, mniej więcej trzydziestoletniego, który zapytał naiwnie (acz szczerze): „To pan jeszcze żyje?”.

Dlatego boję się kończyć książkę o radzieckiej fantastyce.

Ale niektóre jej tezy pozwolę sobie zaprezentować — w pracach zawodowych literaturoznawców jeszcze nie spotkałem się z moim punktem widzenia.

Otóż: istnieje literatura fantastyczna — morze, do którego wpadają wszelkie literackie nurty, gatunki i wydarzenia.

Jest również literatura realistyczna, którą obecnie, nie wiedzieć czemu, sami aktywiści fantastycznego cechu nazywają angielskim słowem mainstream, jakby fantastyka była jakąś porośniętą wikliną, brzydko pachnącą odnogą.

Do mainstreamu zalicza się prozę historyczną.

Albo dramat historyczny.

Albo — historyczną beletrystykę.

Prozą historyczną jest, na przykład, powieść Aleksego Tołstoja „Piotr I”, utwory nieżyjącego już Pikula oraz obszerne dzieła Henryka Manna, Zweiga i innych Sienkiewiczów.

Moja pierwsza teza brzmi: proza historyczna to rodzaj literatury najbliższy literaturze fantastycznej. Są niemal siostrami — lecz z przeciwnym znakiem.

Literatura fantastyczna operuje wymyślonymi bohaterami na wymyślonym tle.

Literatura historyczna zwraca się ku realnym bohaterom w wymyślonym entourage’u.

Im bardziej przekonujący jest wymyślony przez autora świat bohatera historycznego, realia, w których dany bohater istnieje, tym większym powodzeniem cieszy się powieść historyczna. Każda próba uczciwego odtworzenia świata, w którym żył i działał Aleksander Macedoński czy Napoleon, pogrzebie powieść. Czytelnika odstrasza już sama próba zmuszenia bohaterów do posługiwania się językiem epoki.

Wymyślony świat fantastyczny, w którym tkwi bohater powieści historycznej, powinien być jak najbliższy światu czytelnika, a język, którym rozmawiają wojownicy Aleksandra Macedońskiego, musi być językiem współczesnym i lekkostrawnym.

Najlepsi pisarze historyczni, Dumas i Aleksy Tołstoj, wiedzieli o tym i drwili z wierności historycznej w żywe oczy.

W naszym państwie traktowanie historii jako beletrystyki sięgnęło zenitu.

Historię Rosji, a tym bardziej niezbyt długą historię Rosji Radzieckiej, wycofano i zastąpiono „skróconym kursem”. W szkole zaczęliśmy się uczyć fantastycznej historii ludzkości. Okazywało się na przykład, że przewodniczący rewolucyjnej Rady Wojskowej Republiki i pogromca białogwardzistów, LewTrocki, jest zdrajcą ojczyzny i za zabicie go można otrzymać tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Historii radzieckiej obca jest logika i zdrowy rozsądek. U schyłku imperium komunistycznego wydano „Encyklopedię Wojny Ojczyźnianej i Interwencji”. Nie ma w niej hasła „Tracki” — czyny tego człowieka były tak obmierzłe, że postanowiono nie dopuszczać go zbyt blisko rewolucji. Niemniej swoje hasła mają: Szkuro, Krasnow, Korniłow i tak dalej. Jest za to ogromne hasło „trockizm”. Najwidoczniej ten ohydny nurt w polityce wziął swoje źródło od jakiegoś innego Trackiego, który przez całą wojnę ukrywał się w Zurychu.

Rosło pokolenie za pokoleniem, dla których historia była czymś w rodzaju mitologii. Miasto Berdiańsk mogło być miastem Zinowjewem, by następnie ponownie stać się Berdiańskiem, potem zostać przemianowane na Osipienko i znowu na Berdiańsk. To nie wyjątek, wystarczy przypomnieć sobie nieszczęsną historię Rybińska–Szczerbakowa–Andropowa–Rybińska. Najważniejsza reguła tej gry to: wykreślone — zapomniane!

Zapewne każdy z nas miał w rękach przedwojenne książki, w których to i owo nazwisko zostało zamazane atramentem, przy czym bardzo starannie i niejednokrotnie. Zawsze chciałem się dowiedzieć, kogo w ten sposób zabił poprzedni nadgorliwy czytelnik. Oglądałem strony pod światło, ale zazwyczaj nie udało się nic zobaczyć — zamazywano bardzo mocno. I nie myślcie sobie, młodzi czytelnicy, że podobne działania to prerogatywa epoki stalinowskiej. Najlepszy przykład: pod koniec 1953 roku wszyscy prenumeratorzy „Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej” otrzymali koperty z instrukcją, co należy zrobić z hasłem „Beria”, które omyłkowo znalazło się w encyklopedii. Na jego miejsce trzeba było wkleić hasło „Beringa Morze”. Jak się okazało, Morze Beringa zostało przez nieuwagę pominięte.

Strony z encyklopedii poleciały do kubłów na śmieci, a w określonych pracach historycznych i podręcznikach wierni leninowcy zamazywali kolejne nazwisko.

Orwell w swojej najważniejszej książce wymyślił Ministerstwo Prawdy, poprawiające rzeczywistość post factum.

To była fantastyka. To było na niby.

Partia i władze w naszym kraju poprawiały rzeczywistość na znacznie większą skalę i bardziej zdecydowanie, niż to wymyślił Orwell. I w znacznie bardziej fantastyczny sposób.

Poświęcam tym wywodom cenny czas wyłącznie po to, byśmy zrozumieli, dlaczego w naszym kraju tak popularne są utwory Fomienki, akademika w dziedzinie matematyki, i Kasparowa, akademika w dziedzinie szachów, oraz szeregu nieakademików uczestniczących w znęcaniu się nad historią.

Ponieważ żyłem w poprzednich epokach — epoce socjalistycznego niewolnictwa, socjalistycznego feudalizmu i w socjalizmie „z ludzką twarzą”, wiele z tego, co powinienem zapomnieć, zapamiętałem.

Główną zasadę wróżb i przepowiedni można by sformułować w następujący sposób: każdy człowiek zapamiętuję tylko to, co się spełniło. Tysiąc razy wróżka palnie głupotę i naiwny obywatel o tym zapomni. Ale za tysiąc pierwszym — przez przypadek albo na skutek błędu wymowy — trafi w sedno. I właśnie ta wróżba wyrobi jej reputację wielkiego jasnowidza.

Może słyszeliście, że wielki Nostradamus robił wszystko, by nie wskazywać w swoich przepowiedniach konkretnych dat? Ale przepowiedni są setki i mimo wszystko kilka razy daty wymienił. Nikt, prócz wybitnego historyka Eduarda Berzina, nie tracił czasu na sprawdzanie tych przepowiedni. A Berzin odkrył, że żadna z przepowiedni z datą się nie sprawdziła.

Za to pozostałe traktowane są jako wzór jasnowidztwa. I zwolennicy wielkiego jasnowidza przekazują je przez stulecia.

Dokładnie tym samym torem biegną myśli fanatyka z sekty specjalizującej się w nadejściu końca świata. Wyznaczamy zagładę ludzkości na następną środę i wszyscy wychodzimy na ulice, albowiem tylko my zostaniemy uratowani.

W środę nic się nie dzieje.

— Tak właśnie miało być — oznajmia spokojnie przywódca sekty. — Spodziewaliśmy się tego. Po uzgodnieniu z nami, koniec świata został przeniesiony na przyszły rok. Proszę o dobrowolną ofiarę na naszą sektę.

A więc, jeśli nasza partia i rząd zajmuje się wróżbami dotyczącymi nadejścia komunizmu i powszechnej szczęśliwości drogą obniżenia cen na akordeony o sześć procent, to wokół nieoficjalnie powstawała przepowiednia przeszłości. Świadomość radzieckiego obywatela została tak rozchybotana nieobowiązkowością i wielowariantowością historii, że gotów był on zwątpić nie tylko w rolę Martowa, Trockiego i Tuchaczewskiego, ale również w istnienie Aleksandra Macedońskiego czy kaganatu chazarskiego.

To nie bajka.

Akademik Rybaków, uczestniczący w wykopaliskach w Tmutarakaniu, znalazł tam synagogę i ogłosił, że to świątynia prawosławna. Akademik Michaił Postnikow, „też z matematyków”, przynosił nam do Komisji do spraw Kontaktów istniejącej przy czasopiśmie „Znanje–siła” (Wiedza–siła) wielkie płachty brystolu i udowadniał, że zaćmienia Słońca były nie wtedy, kiedy były, tylko kiedy indziej, i dlatego wydarzenia historii antycznej są wątpliwe. Możliwe, że wcale ich nie było.

Zawsze czuję zażenowanie, gdy widzę, że jakiś człowiek z ogromną pasją zajmuje się nie swoją dziedziną. I jeśli w swojej specjalności opiera się na wiedzy, to w pasji — na wierze.

Zasady wiary, triumfalnie wniesione nie tylko do nauki, ale i do życia, przeistoczyły obóz socjalistyczny w obóz rzeczywistości wirtualnej i dlatego mieszkaniec tegoż obozu z zapałem współzawodniczył z władzą, traktując historię jak bajkę ze zmiennymi regułami.

Zasada przepowiadania przeszłości to zasada państwa radzieckiego.

Drugą jej zasadą jest raj na ziemi.

Tu wchodzimy w sferę terminów nieprecyzyjnych.

Przyjęło się uważać, że utopia to coś pięknego, do czego należy dążyć. Antyutopia zaś to ten ustrój państwowy, którego nam zakazano.

Głosząc takie twierdzenia, tkwimy w radzieckim pojmowaniu historii.

Człowiek, któremu źle się żyło na tym świecie, wymyślił religię, czyli system sprawiedliwych nagród i kar. Ty mnie, draniu, przez całe życie dręczyłeś i ciemiężyłeś, więc cię tam, po śmierci, usmażą w kotle (chrześcijaństwo) albo narodzisz się ponownie jako śmierdzący robak (buddyzm i inne religie Wschodu). W ten sposób człowiekowi łatwiej znosić ciężki los.

Im potężniejsze, solidniejsze i silniejsze stawały się systemy religijne, tym lepiej wypracowywano w nich koncepcję nagrody i kary. Służyła ona możnym tego świata. Przecież kara (albo nagroda) nastąpi po śmierci.

Czyli system religijny oznacza sprawiedliwy i szczęśliwy świat, w którym można się znaleźć dopiero po śmierci.

Proszę zwrócić uwagę, że nigdy nie nazywamy raju utopią. Utopią zazwyczaj nazywamy „Miasto Słońca” Campanelli, „Atlantydę” Platona czy „Trzeci sen Wiery Pawłowny”*[1].

I jeśli się dobrze zastanowić, to okaże się, że zazwyczaj utopię tworzyli opozycjoniści i nierzadko Kościół oraz władze świeckie okrutnie karały wizjonerów. Czernyszewski pisał swoją utopię w twierdzy,Thomasowi More’owi ścięto głowę…

Oni szykowali zamach na tamten świat!

Próbowali powiedzieć, że gdzieś, kiedyś — mało tego, na ziemi i za życia! — można będzie odnaleźć sprawiedliwość i szczęście.

Grzeszyli.

Bo gdyby mieli rację, to cały religijny system kary i nagrody rozpada się — staje się niepotrzebny.

Klasyczna utopia była w rzeczywistości antyutopią.

Ta z kolei podarowała nam utopię współczesnego typu, której korzenie sięgały literatury światowej. Ale przez długi czas nikt jej z utopią nie wiązał i antyutopią nie nazywał.

Królestwo Kościeja — antyutopią. Miasto Głupów — antyutopią. Nawet państwa Swifta to antyutopią.

I jeśli twórca utopii dążył do tego, by jak najdalej odejść od otaczającego go świata, to antyutopista nie krył powiązania swojego straszaka z rzeczywistością. Po prostu robił fantastyczny krok poza granice realności. I zamiast twarzy pojawiała się gęba.

Ale rozpoznawalna.

Tak więc twórcy antyutopii również nie znaleźli poparcia. Ale jeśli utopistów niszczył Kościół, to antyutopistów prześladowały całkiem świeckie władze.

Antyutopia jako zjawisko wszechświatowe zostało sformułowane na początku XX wieku, gdy świat się jednoczył, gdy świadomość katastrof i zagrożeń stawała się ogólnoświatowa.

Podstawą utopii było stwierdzenie: Jakby to było dobrze żyć gdzieś właśnie tak!

Antyutopia groziła: Jeśli tak dalej pójdzie, spadniemy w otchłań!

W Europie Zachodniej, gdzie literatura jest osobistą sprawą pisarza, antyutopiści pozostawali na wolności.

U nas i w podobnych państwach w najlepszym razie nie byli drukowani. Pierwsza wielka antyutopia XX wieku — powieść „My” Zamiatina*[2] w naszym kraju została wydana siedemdziesiąt lat po jej napisaniu! A sam Zamiatin jedynie cudem zmarł śmiercią naturalną. Nawet w moich czasach niemal liberalni cerberzy ideologii socjalistycznej rzucali się, by kłami szarpać książki Strugackich.

Utopia, antyutopia — to terminy powszechnie znane i tutaj pragnę sprecyzować jedynie szczegóły.

Ale jest pewien interesujący kierunek w tej dziedzinie. To utopia socjalistyczna.

Reasumując:

Religijna utopia uznaje idealny świat jedynie na „tamtym świecie”.

Klasyczna utopia buduje utopijny system „gdzieś i kiedyś”.

Antyutopia opowiada nam, co się stanie, jeśli to, co się dzieje, będzie się działo nadal.

Socjalistyczna utopia uczy: „Obecne pokolenie ludzi radzieckich żyć będzie w komunizmie!”.

To kłamstwo — ani owo pokolenie, ani sami autorzy hasła nie wierzyli w nie.

Ale w podtekście było: „Wprawdzie nie skończyliśmy jeszcze budować komunizmu, ale już dziś żyjemy w szczęśliwym, sprawiedliwym i najweselszym społeczeństwie w historii ludzkości”. Jeśli w to wątpiliście — byliście likwidowani.

Komunizm to raj na Ziemi.

Chociaż nikt i nigdy, w żadnej marksistowskiej książce nie powiedział, czym właściwie będzie komunistyczny raj. Zresztą nie było takiej potrzeby, skoro jego cechy i elementy już występowały wokół nas.

Minęło wiele lat, nim komunistyczna ideologia straciła monopol na władanie myślami i uczuciami narodu. Wtedy okazało się, że wszystko, co nazywano komunistyczną bądź socjalistyczną utopią (rajem), w rzeczywistości było antyutopią, największym kłamstwem o najbardziej katastrofalnych skutkach w historii ludzkości.

Gdy ja się urodziłem, budowa socjalistycznej antyutopii była w rozkwicie. W tym systemie wartości przeżyłem całe swoje życie.

Jestem tworem i ofiarą tego systemu.

Chcę napisać książkę o tym człowieku — pod wieloma względami typowym dla swojego pokolenia i pokoleń sąsiednich.

Wydaje mi się, że moja przemiana w pisarza fantastę to naturalny bieg wydarzeń. Dziwne, że fantastami nie została większość obywateli naszego mocarstwa.

Niemniej coś mnie różni od moich współczesnych. Wszyscy się pod jakimiś względami różnimy, w przeciwnym razie można by napisać jeden pamiętnik na wszystkich.

Wielu wybitnych pisarzy oraz działaczy kultury pozostawiło po sobie pamiętniki. Czytamy je i cieszymy się, że mamy możliwość poplotkować z autorem za jego przyzwoleniem. Jest to tym bardziej interesujące, że autor już w dzieciństwie domyślił się, jakie będzie jego przeznaczenie, i zadbał o prowadzenie pamiętnika.

Z tychże wspomnień wynika, że od najwcześniejszych lat spotykał się on ze swoimi przyszłymi kolegami po fachu, którzy poili go, małego chłopca herbatą i dawali światłe rady.

Co mówi pechowy sportowiec, gdy strącił poprzeczkę? Zapewnia nas, że wcale nie miał zamiaru pokonać wysokości dwóch i pół metra, tylko przechodził obok stadionu i przypadkiem zadarł nogę.

A co mówi mężczyzna swojej kochance? „Żona mnie nie rozumie i nigdy mnie nie pociągała”.

I właśnie przez pryzmat tych dwóch banałów proszę patrzeć na moje pisarstwo.

Po pierwsze, nigdy nie miałem zamiaru zostać pisarzem i bynajmniej nie pragnę być nim teraz. Po prostu przechodziłem obok stadionu i zadarłem nogę. Najpierw chciałem zostać malarzem, a potem paleontologiem.

Nawet moje wykształcenie jest niezgodne z upodobaniami. Planowałem dostać się na geologię, a trafiłem na lingwistykę. A na maturze miałem tylko dwie trójki — z trygonometrii i angielskiego.

Właściwie nigdy nie znałem moich starszych kolegów po fachu, ani jeden pisarz nie poił herbatą małego Igorka i nie przekazywał mi liry. Nawet dziś znam niewielu pisarzy.

Pierwsza recenzja, w której pojawiło się moje nazwisko, opublikowana po wyjściu na świat mojego drugiego lub trzeciego utworu, głosiła, że nieźle się zapowiadałem, ale już się wypaliłem, a wszystko, co stworzyłem, ukradłem bardziej godnym literatom. Nawet Alicję zerżnąłem od szanownego Lewisa Carolla.

Nie mogłem pisać memuarów już choćby dlatego, że w moim życiu nic się nie działo. Zwyczajnie, życie przemknęło obok mnie, dymiąc niczym parowóz.

Tak więc mój opus można uznać najwyżej za pseudomemuary. Samego jubilata w nim nie będzie. Ale postaram się opowiedzieć, jak warunki zrodziły i wyhodowały człowieka, który nie wiadomo dlaczego zaczął pisać utwory fantastyczne.

Gdzie szukać przyczyny? W genetyce? W roli środowiska? Jak powstawał społeczny fenomen Kira Bułyczowa?

Przecież niezależnie od jego obiektywnej wartości jako pisarza, jest tworem różnorakich sił, które starły się na arenie historii radzieckiej. Na ile fantastyczne są owe siły? Na ile fantastyczny jest ich ogół?

I chyba tylko takie postawienie problemu może usprawiedliwić pojawienie się niniejszych niby–memuarów.

Przypominam o drugim przywołanym przeze mnie banale: o żonie, która jakoby mnie nie rozumie i nie pociąga jako kobieta.

Moje książki nie występują w rankingach „Kniżnogo Obozrienia”, nie ma ich i nie powinno być w nominacjach do nagrody Interpresskonu czy innych konwentów. Fani nie piszą do mnie listów, nie powstają kluby mojego imienia czy pamięci. W takiej sytuacji bardzo kuszące i wygodne jest założenie, że czytelnicy mnie nie rozumieją i są źle wychowani, krytycy zaś to ludzie złośliwi i niesympatyczni.

Niestety, nie sposób utrzymać się długo na tym dumnym stanowisku.

Jestem przedstawicielem określonej kategorii literatury masowej, w dodatku pisarzem lat nie sześćdziesiątych, lecz siedemdziesiątych (zjawisko, w odróżnieniu od tego pierwszego, mało znane i niezbadane). Właśnie na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte przypada moja aktywna działalność filmowa. A przecież mało kto dziś pamięta, że jestem autorem scenariuszy ponad tuzina pełnometrażowych i niezliczonych krótkometrażowych filmów. Poza tym udało mi się zająć pustą do tej pory niszę ekologiczną fantastyki dla dzieci, nieco starszych od tych, które zdążył obłaskawić Eduard Uspienski.

Lata dziewięćdziesiąte to lata mojego stopniowego odchodzenia w cień. Nie znikłem wprawdzie, ale zblakłem na tyle, że trzeba brać teleskop, by mnie wypatrzyć.

Postanowiłem napisać książkę „Jak zostać fantastą”, ponieważ interesuje mnie subiektywne ogarnięcie epoki jako ogółu wpływów, które zrodziły mysz konkretnej maści.

I bardzo was proszę, nie traktujcie wszystkich moich słów bez wyjątku jako szczerej prawdy, czy też próby powiedzenia szczerej prawdy. Na stronach pamiętników nie występuje coś takiego jak szczera prawda. Na stronach pseudopamiętników jednego z fantastów Kraju Rad szczera prawda musi być przemieszana z różnego rodzaju apokryfami oraz informacjami, których sprawdzić się nie da.

Będziemy mieli do czynienia z prozą historyczną, czyli najbardziej żywotnym gatunkiem literackim. Nie pretenduję do stworzenia dzieła literackiego. Nie będę nic wymyślał. Wszystkie fakty, które można sprawdzić, są faktami. Nazwiska są prawdziwe. Wydarzenia miały miejsce.

Cała reszta to kłamstwo.


Rozdział 1
Fałszywe biografie

 

Autor, znany także jako Igor Wsiewołodowicz Możejko, urodził się w Moskwie, w Zaułku Bankowskim, niedaleko Czystych Prudów, osiemnastego października 1934 roku, w rodzinie proletariackiej — ślusarza Wsiewołoda Nikołajewicza Możejko i pracownicy fabryki Hammera, Marii Michajłowny Bułyczowej.

W ten sposób zrobiłem pierwszy krok ku fantastyce, albowiem trudno wymyślić bardziej kłamliwą informację, zwłaszcza że trzeba ją składać z maleńkich kawałeczków.

Należę do tej kategorii rosyjskich poddanych, których rodziny tworzyła rewolucja, a genealogie były niszczone.

W normalnych warunkach moim rodzicom nie udałoby się spotkać, za to znałbym biografie babć i dziadków, cioć i wujków.

Na szczęście żyje w Kałudze moja ulubiona kuzynka Swietłana (która jeszcze nieraz pojawi się na tych stronach) — o pewnych fantastycznych wydarzeniach z życia naszej rodziny dowiedziałem się od niej. Świetlana jest z zawodu prawnikiem, z powołania historykiem, a z wyboru „zbieraczem i kustoszem ziem ruskich”. To ona zbiera i przechowuje żałosne okruchy informacji o rodzie Możejków. Nawet podróżowała w poszukiwaniu krewnych i ich odnajdywała.

Pamiętam, jak kiedyś, wiele lat temu, zadzwoniła do mnie kobieta z Leningradu, która przeczytała moją książkę o cudach świata i chciała się dowiedzieć, czy nie jestem przypadkiem krewnym Wsiewołoda Możejki. Przyznałem się, że to mój ojciec, a wtedy ona powiedziała, że jest moją ciocią, a dokładniej — kuzynką ojca.

Przekazałem cioci telefon ojca i zapomniałem o całej sprawie. A Świetlana, już po śmierci mojego ojca, wyruszyła do Leningradu i odszukała ciocię, Ninę Lwownę.

Opowiedziała mi również o innych członkach rodziny Możejków oraz rodziny swojego ojca, Nowikowa.

W dwóch słowach streszczę historię losów tych ludzi.

Mój dziad Mikołaj miał dwóch braci, Lwa i Michaiła. I dwie siostry, Maszę i Nataszę.

Duża, szczęśliwa, zamożna rodzina.

Wszyscy bracia ukończyli uniwersytet w Petersburgu. Lew ożenił się z Polką, Walerią Bonifatiewną, był matematykiem i liberałem, co doprowadziło go do szkoły niedzielnej, gdzie wygłaszał wykłady razem z Nadieńką Krupską*[3], z którą się zaprzyjaźnił. Potem poznał również jej męża, Uljanowa, niemniej nie został socjaldemokratą. Jako profesor matematyki otrzymał szlachectwo, a w czasie wojny utworzył towarzystwo zaopatrywania armii w spirytus. Po rewolucji wykładał matematykę w szkole w Leningradzie, z Nadieżdą Konstantynowną utrzymywał dobre kontakty i możliwe, że to uratowało go przed aresztowaniem. Ale nie przed gorzką śmiercią — zimą 1942 roku zmarł z głodu. Walerię Bonifatiewnę z córeczką Agnieją ewakuowano do Wołogdy, ale za późno — tam umarły na dystrofię. Z całej rodziny została jedynie starsza córka Nina. Jej pierwszy mąż, Archangielski, kompozytor cerkiewny, został rozstrzelany w 1937 roku jako element niebezpieczny społecznie. Została po nim córka Ludmiła, która na początku wojny miała szesnaście lat. Drugi mąż Niny Lwowny zginął na froncie. Obie z Ludmiłą przez całą blokadę Leningradu pracowały jako sanitariuszki, po wojnie Ludmiła wstąpiła na uniwersytet i została przyjęta do partii. Ale w 1949 roku Ninę aresztowano jako żonę kompozytora cerkiewnego, rozstrzelanego dwanaście lat wcześniej, i zesłano do Pot’my. Gdy Ludmiłę wykluczono z partii, a ukochany człowiek publicznie się jej wyparł, przyszła do domu i otruła się gazem. Następnego dnia do domu wróciła jej matka — przez przypadek ją wypuszczono. I właśnie ta ciocia odnalazła mnie, a potem ojca. Żyła całkiem sama i zmarła dwadzieścia lat temu. Kochała malarstwo i muzykę, i według słów Swietłany, była dumna ze swojej przynależności do rodu Możejków.

Michaił Możejko, starszy z braci, urodzony w 1865 roku, był urzędnikiem akcyzowym, najpierw w Mitawie, potem w Petersburgu. Pod koniec wo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin