Nowe Opowiadania Guslarskie.rtf

(1117 KB) Pobierz

KIR BUŁYCZOW

 

 

 

Nowe opowiadania guslarskie

 

 

Wyboru dokonała i przełożyła Ewa Skórska

 

 


ROZUM ZNIEWOLONY

 

Jeśli mówić o pechu, to miałem potwornego, tragicznego pecha. Jeśli mówić o szczęściu, to można mnie nazwać szczęściarzem.

Miałem pecha, bo już na drugiej pętli zrozumiałem, że będę musiał gdzieś wylądować. Silnik, który niepokoił mnie już od dawna, znowu dał o sobie znać. Nie może być nic gorszego niż nie działający silnik, gdy między tobą a domem rozpościera się pół Galaktyki.

Moje szczęście, można powiedzieć, niesłychane szczęście, polegało na tym, że na planecie była atmosfera, która pozwalała mi normalnie oddychać. A to napełniało mnie nadzieją, że jeśli kiedyś uda mi się naprawić silnik, znowu wzbiję się w kosmos i zobaczę swoich bliskich.

Planeta wyglądała na zniszczoną kataklizmami. Głębokie pęknięcia żłobiły jej pokrywę, niewiarygodnej wysokości szczyty i łańcuchy górskie wznosiły się nad atmosferę. Góry owiewał kosmiczny chłód.

Nie miałem kiedy przyjrzeć się dokładniej mojemu tymczasowemu, a może nawet stałemu schronieniu. Na to jeszcze będzie czas. Teraz najważniejsze było znalezienie dogodnego do lądowania i możliwie bezpiecznego miejsca. Znalazłem je na powierzchni wielkiego płaskowyżu i właśnie podjąłem decyzję, że tam wyląduję podczas następnej pętli, gdy silnik zamilkł zupełnie.

Byłem zmuszony przelecieć nad ciemną stroną planety, nad niskim łańcuchem górskim, nad olbrzymim płaskowyżem, który tak wysoko wznosił się nad powierzchnią planety, że upaść tam oznaczało skazać siebie na pewną śmierć. Atmosfera, a raczej jej resztki w tej części planety taiła się jeszcze w niezbyt głębokich szczelinach i zapadlinach. Jeśli spudłuję - zginąłem.

W ostatnim momencie przed katastrofą odczytałem z przyborów, że na kursie jest kotlina. Jak meteor przeleciałem nad opustoszałą górską krainą, statek wbił się w gęstą atmosferę, iluminatory zasnuła mgła. Spadałem coraz wolniej. W końcu znalazłem się na powierzchni planety. Żyłem. Statek był rozbity. Jestem tu sam, czy może obserwuje mnie obcy rozum? Chce mi przyjść z pomocą? Szykuje broń, żeby mnie zabić?

Przywarłem do iluminatora. Włączyłem sondy. Statek najeżył się igłami i szlauchami, otworzyły się oczy czujników i uszy radio-lokatorów. Nastąpił moment nawiązania pierwszego kontaktu.

Do momentu gdy zamigotał świt - nieśmiały, błękitny - wiedziałem już sporo o tej kotlinie. Rozumnego życia w niej nie było, za to wrzało życie nierozumne, niebezpieczne i krwiożercze. Wszyscy mieszkańcy tego świata byli ze sobą w stanie wojny: silni zżerali słabych, a słabi czyhali na jeszcze słabszych.

Nie mogłem tak siedzieć i nic nie robić. Najwyższy czas porzucić bezpieczne ściany statku, spotkać się twarzą w twarz z nowym światem. Wziąłem blaster i otworzyłem luk. Powietrze było zatęchłe, nieruchome, ale zdatne do oddychania. Musiałem okrążyć statek, dostać się do dysz i sprawdzić, w jakim są stanie. Przybory mogły kłamać: zbyt długo wymagano od nich prawdy i tylko prawdy.

Posuwałem się powoli, przez cały czas starając się mieć za plecami pewny korpus statku. Nie zrobiłem nawet dwóch kroków, gdy musiałem się zatrzymać. Z miękkiej, zdradzieckiej gleby wychynęła okrągła głowa wielkiego robala. Uniosłem blaster, ale głowa zanurkowała w ziemię. W niemym zdumieniu patrzyłem, jak z ziemi wyłaziły coraz to nowe segmenty różowego ciała, prężyły się i znowu znikały w ziemi. Robal nie był duży - mógł mi sięgać do pasa, ale ponieważ widziałem tylko jego fragment, to wydawało mi się, że jest nieskończenie długi i straszny.

Muszę wziąć się w garść, pomyślałem. Jeśli dam się ponieść nerwom, może zdarzyć się nieszczęście. W końcu czym mógł mi grozić ten gigantyczny robak? Nawet nie miał ust.

Nade mną przemknął cień. Rzuciłem się do tyłu i przywarłem do chłodnego metalu statku. Wielka latająca kreatura, złowieszcza i elegancka w lekkości ruchów, wygięła się i rzuciła się na mnie z góry. Otworzyła się ogromna paszcza wypełniona mnóstwem ostrych zębów, doleciał mnie okropny smród...

Zdążyłem wyszarpnąć blaster i władować kulę w jej gardło. Ciężkie ciało zbiło mnie z nóg, przeturlałem się po ziemi. Długie, zielonkawe, plamiste ciało latającego smoka wiło się na ziemi w konwulsyjnych drgawkach. Nie ośmieliłem się zbliżyć do potwora. Starając się przemóc spóźnione drżenie, wstałem i zobaczyłem, że mam odciętą drogę na statek. Nie spiesząc się, jakby wiedząc, że nic nie zdoła mu przeszkodzić, zbliżało się do mnie inne zwierzę. Mnóstwo segmentowych nóg podtrzymywało ciężki, brudny tułów. Oczy, wysunięte daleko wprzód, lekko huśtały się na wyrostkach, a po obu stronach kołysały się wielkie, mordercze kleszcze. Zwierzę uniosło się na łapach i rozwarło kleszcze.

Nie chciałem, aby moje wejście w ten świat znamionowały krwawe jatki - było ich tu wystarczająco dużo i bez mojego udziału. Cofnąłem się. Zwierzę przewracało oczami, chciało mnie przestraszyć, ale nie atakowało. Spróbowałem obejść je tak, żeby wrócić pod osłonę statku. Nie opuszczało mnie nieprzyjemne uczucie niebezpieczeństwa czyhającego z tyłu. Wydawało mi się, że uważne spojrzenia mieszkańców kotliny obserwują każdy mój krok.

Nie spuszczając oczu ze zwierzęcia, zrobiłem jeszcze dwa kroki w bok i wtedy coś błysnęło pod moimi nogami. Na ziemi leżał dziwny przedmiot z białego metalu. Tylko ręce rozumnego stworzenia mogły nadać metalowi kształt lekko zwężającej się na końcach elipsy. Przedmiot był płaski, jego powierzchnia została poddana starannej obróbce. Tylko istoty znajdujące się na wysokim szczeblu drabiny ewolucji mogły tak dobrze opanować metalurgię.

Podniosłem ten przedmiot. Był ciężki. Pożałowałem, że nie uda mi się go przenieść na statek - na drodze do niego zwierzę przez cały czas groźnie kołysało kleszczami. Nie chciałem się niepotrzebnie obciążać - mogło się okazać, że muszę wykorzystać całą moją zręczność, żeby przedrzeć się na statek.

I w tym momencie coś podługowatego znowu rzuciło na mnie cień. Zdążyłem pomyśleć, że to pewnie jeszcze jeden smok, i spojrzałem w górę. Ale to nie był smok. Mógłbym przysiąc, że zobaczyłem latający statek. Był wielki, nie mniejszy od mojego, leciał powoli. Nie mogłem się zorientować, co sprawia, że się porusza. Zbyt regularny kształt, zbytnia nieruchomość poszczególnych jego części - to nie mogła być żywa istota. Możliwe, że to ekspedycja ratunkowa - ktoś mógł zauważyć, jak lądowałem. Minęło trochę czasu i rozpoczęto poszukiwania. Ale jakie były ich zamiary?

Latający statek zawisł nade mną. Czując, że coś jest nie w porządku, zwierzę z kleszczami zaczęło się powoli wycofywać w zarośla znajdujące się w pobliżu miejsca awarii. Nie wypuszczałem metalowego przedmiotu, który był pierwszym sygnałem, że na planecie są istoty rozumne. Statek powietrzny leciał w górnej granicy atmosfery. Podniosłem metalowy przedmiot, żeby zwrócić na siebie uwagę - niech będzie, co ma być. Rozum, mimo że nie spotkany przez nas do tej pory na żadnej z planet, mógł mieć pokojowe zamiary.

Na statku zauważono mnie. Opuszczono sztormtrap. Kołysze się już obok mnie. Na jego brzegu pobłyskuje urządzenie do mocowania przedmiotów. Zapraszano mnie na górę. No cóż, zaryzykujmy. Wziąłem ze sobą metalowy przedmiot. Mógł go zgubić ktoś z mieszkańców planety. Gest dobrej woli zostanie pozytywnie zrozumiany przez każdą rozumną istotę. Spojrzałem po raz ostatni na mój osierocony statek, objąłem sztormtrap i ostrożnie pociągnąłem za niego trzykrotnie, dając sygnał, że mogą mnie już wciągnąć. W odpowiedzi na mój sygnał sztormtrap zaczął się szybko podnosić.

- Ach, więc to on odgryzł moją błystkę - powiedział rozgniewany, ale i ucieszony Korneliusz Udałow, wyciągając wędkę.

- Patrzysz nie na to, co trzeba, człowieku małej ciekawości -odpowiedział mu Aleksander Grubin, jego przyjaciel, z którym o świcie pojechali nad jezioro Kopenhaga powędkować. -Widziałeś kiedyś w naszym jeziorze ośmiornice?

 

* * *

Ostatnie metry sztormtrap pokonywał w zawrotnym tempie. Zrozumiałem, że za chwilę wylecę poza atmosferę. A skafander został na pokładzie mojego statku! Mogłem zginąć! Spróbowałem zeskoczyć ze sztormtrapu - już lepiej zaryzykować rozbicie się o ziemię, niż się udusić, ale ostry hak na końcu sztormtrapu wbił mi się w ciało. Jeszcze sekunda i tracąc przytomność, wyleciałem poza atmosferę. Wielkie potwory - były dwa - wyciągnęły w moją stronę swoje ogromne kończyny.

- Słoik! - krzyknął Grubin do Udałowa, który zupełnie stracił głowę. - Słoik z wodą! Albo wiadro! Nie masz pojęcia, jakiego dokonaliśmy odkrycia!

- A może ośmiornice jednak tu żyją? - zapytał Udałow z powątpiewaniem. - Może są ostrożne i rzadko można je spotkać?

- Skąd niby, ośle?! - krzyczał Grubin. - Wiadrem nabierz wody! Ośmiornice żyją tylko w morzach i oceanach!

- Ciszej - powiedział Udałow. -Wszystkie ryby wypłoszysz. Co teraz zrobimy?

- Nie ma już mowy o żadnych rybach. - Grubin ostrożnie zdjął ośmiornicę z haczyka. - Napiszą o nas w czasopiśmie naukowym.

- Akurat, o niczym innym nie marzą. A przyszło ci do głowy, że może te ośmiornice są pod ochroną? Wypuścili je, żeby się rozmnożyły, a my kłusujemy.

- Niemożliwe - sprzeciwił się Grubin. - Powiesiliby jakieś ogłoszenie. A widziałeś na brzegu jakieś ogłoszenia?

- Widziałem. Nie palić ognisk, chronić las przed pożarami.

- Co tu ma pożar do rzeczy? O ośmiornicach widziałeś?

- O ośmiornicach nie widziałem. Ale jestem przekonany, że ono tu sobie gdzieś wisi. Tylko go nie zauważyliśmy, bo ciemno.

- Nie - rzekł Grubin, wkładając ośmiornicę do wiadra z wodą, które podstawił pełen wątpliwości Udałow. - Gdyby w naszym jeziorze mieli zamiar hodować ośmiornice, wiedziałoby o tym całe miasto. Poza tym zwróć uwagę, że ta ośmiornica ma dziesięć nóg i jest dość spora. Całkiem możliwe, że to jakiś nieznany gatunek. Na to właśnie liczę.

- Sławy mu się zachciało - westchnął z wyrzutem Udałow. -Daj Boże, żeby się to skończyło na mandacie.

Ośmiornica bez życia opadła na dno wiadra. Jedna z macek ciągle ściskała upuszczoną przez Udałowa błystkę.

- Sasza - powiedział Udałow. - Zabierz jej błystkę. - Dlaczego ja?

- Może jest jadowita.

- Dla ciebie jadowita, a dla mnie nie?

- Zaczep coś. Szkoda błystki.

Spoza świerków na brzegu wysunął się fragment słońca. Zaczęły śpiewać ptaki, zasrebrzyło się wiadro. Ośmiornica zaczęła ruszać mackami, przychodziła do siebie.

- Wspaniale - ucieszył się Grubin. - Już się bałem, że zdechła.

- A co to za różnica - irytował się Udałow.

Błystka ciągle była w wiadrze i wędkowanie stanęło pod znakiem zapytania. Nie powie przecież żonie Kseni, że obiecanych leszczy nie będzie i trzeba zadowolić się połową ośmiornicy, w dodatku może niejadalnej i jadowitej. Nie, połowy Grubin nie odda - będzie chciał przeprowadzić badania, a pewnie nawet zacząć hodować ośmiornice w akwarium.

- Bądź przyjacielem, wyjmij błystkę - poprosił Udałow. - Może coś jeszcze uda się złapać. Szkoda wracać.

- Byłeś i będziesz głupcem. Natychmiast wracamy!

- Przecież nic się jej nie stanie!

- Może zdechnąć.

- A nawet jeśli, będziesz ją trzymał w spirytusie.

Ale Grubin chwycił już za wiosła i zaczął płynąć do brzegu.

- Jak sobie chcesz - powiedział bardzo stanowczo - ale ja wracam do miasta.

Odzyskałem przytomność. Metalowy cylinder, w którym mnie umieszczono, kołysał się powoli. Cylinder był otwarty z wierzchu, ale atmosfera kończyła się u jego górnego brzegu - każda moja próba ucieczki skończyłaby się tragicznie. Wewnętrzne ściany cylindra były gładkie i chłodne.

Tak głupio dać się złapać! Nie mogłem sobie darować ufności. Istoty zamieszkujące planetę okazały się podstępne i okrutne. Były rozumne, temu nie można zaprzeczyć - budowały statki powietrzne i umiały obrabiać metal. Ale najwidoczniej idee międzyplanetarnego braterstwa, a nawet idee zwykłego braterstwa wewnątrzplanetarnego jeszcze nie znalazły drogi do ich serc.

Ostrożnie postukałem koniuszkiem palca w ścianę cylindra. Dźwięk był słaby, mogli go nie usłyszeć. Namacałem blaster. Nie dostaną mnie tak łatwo.

Okrągła głowa jednego z moich strażników pojawiła się nad brzegiem cylindra. Był ogromny. Sama jego głowa była dużo większa ode mnie, a co dopiero mówić o kończynach. Jego oczy, porosłe na brzegach szczoteczką sierści, rzadko mrugały. Paszczę otaczał pasek czerwonej skóry, wewnątrz widać było żółtawe płaskie zęby. Nawet w tak tragicznym momencie ciągle żył we mnie badacz. Dokonałem szokującego odkrycia: to stworzenie znajdowało się poza atmosferą i byłbym gotów przysiąc, że nie miało na sobie skafandra. A przecież wiadomo, że żaden organizm na wyższym stadium rozwoju niż bakteria nie może przebywać poza atmosferą.

Potwór mi się przyglądał. Podniosłem obie ręce w powszechnym geście pokoju, i przyjaźni.

- Grozi - oświadczył Udałow. - Macha mackami. Gdyby nie błystka, w ogóle bym się z nią nie zadawał.

Paszcza potwora rozwarła się groźnie i w jej wnętrzu zamajaczył jakiś czerwony organ. Pomyślałem, że przecież mogli mnie wyciągnąć na zewnątrz, ale pewnie zrobiło im się szkoda i włożyli mnie do cylindra z powietrzem. A może po prostu chcieli przedłużyć moje cierpienia?

Nad brzegiem cylindra pojawiła się kończyna zakończona pięcioma ohydnymi, poruszającymi się niemrawo odrostkami. Odrostki zanurzyły się w atmosferę, zbliżając się do mnie. Chciał mnie udusić! A ja, naiwny, przyniosłem im metalowy przedmiot, chciałem ich ucieszyć. Wyciągnąłem mój mały blaster. Nastąpiła krytyczna i, być może, ostatnia chwila mojego życia. Przed moimi oczami przemknęły obrazy z dzieciństwa, minuty pierwszej miłości, pierwsza praca naukowa, długie dni spędzone w kosmosie... Łapa zbliżała się, szpony już dotykały mojego bezbronnego ciała. Wyjąłem blaster i wystrzeliłem w tę łapę. Atmosfera w cylindrze się wzburzyła...

 

* * *

- A to gad! - krzyknął Udałow. - Zadusić go to mało! Ojejej, jak to prądem uderzył, łobuz jadowity!

- Uprzedzałem cię - powiedział Grubin, nie przestając wiosłować do pobliskiego brzegu. -Tylko się broniła. Nawet mrówki się bronią, gdy taki dureń jak ty wdepnie w mrowisko.

- Może mi jeszcze powiesz, że komary też się bronią.

- O komarach nie mówię, one się żywią ludzką krwią.

- To może też się żywi ludzką krwią.

- Niewykluczone.

Łódka uderzyła w piasek, z wiadra wyplusnęła woda. Ośmiornica zaczęła się ruszać.

- Niewykluczone - powtórzył Grubin, wyskakując i wciągając łódkę wyżej, w krzaki. - Ale czy możemy winić stworzenie za to, że takie stworzyła je natura? Nie możemy. Daj mi tutaj wiadro, tylko uważaj, nie uszkodź jej.

- Znalazł się mądrala - odpowiedział Udałow, składając wędki. - A może ja tu zostanę, jeszcze trochę połowię?

- Boisz się?

- Akurat. Wiadro jest metalowe. A metal jest najlepszym przewodnikiem, jeszcze w szkole o tym uczyli.

- Owiń czymś rękę.

Ale Udałow już go nie słuchał, szedł szybko brzegiem, opędzając się wolną ręką od dolatujących do niego słów Grubina, Dopiero gdy dzieliła ich solidna przestrzeń, odwrócił się i zawołał:

- Jak będziesz tego gada wyciągać, to weź mój błysk! W naszym sklepie takich nie ma. Specjalnie sobie przywiozłem z Wołogdy.

Grubin dotknął palcem wiadra. Wiadro nie uderzało prądem. Udałowowi mogło się coś przywidzieć ze strachu.

- Będziesz tego żałował, Korneliuszu! - krzyknął Grubin do przyjaciela, zarzucił plecak na plecy, do jednej rękę wziął wędki, do drugiej wiadro i poszedł przez las na przystanek autobusowy, starając nie wylewać wody i nie niepokoić zwierzęcia.

Ta podróż będzie mnie prześladować w koszmarach, jeżeli oczywiście są mi jeszcze sądzone koszmary. Cylinder huśtał się, atmosfera wichrowała się w turbulentnych potokach, nie mogłem złapać tchu, musiałem przytrzymywać się gładkich ścian cylindra, żeby nie upaść. Mdliło mnie. Gotów byłem błagać o litość - ale jak, kogo?

Moja sytuacja wyglądała coraz gorzej. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że gorzej już być nie może. Ale było. Przede wszystkim nie miałem żadnej nadziei na odnalezienie drogi powrotnej do swojego statku. Mój ciemięzca niósł cylinder nad nie zamieszkanym płaskowyżem i z każdym krokiem oddalał się od kotliny. Włączyłem wszczepiony w moje ciało kompas-szybkościomierz i przyrząd zaczął automatycznie rejestrować pokonywaną przez nas trasę. Zrobiłem to odruchowo, nie wierzyłem, że ta informacja może mi się kiedykolwiek przydać.

Zrobiło się jaśniej. Ciemne, twarde, zasłaniające niebo kształty zniknęły. Przestało trząść. Czekaliśmy na coś- Zastanawiały mnie rozmiary tych istot, najwidoczniej życie w rozrzedzonej atmosferze, prawie bez powietrza, pozwalało im osiągnąć tak fantastyczną wielkość. Ach, gdyby udało mi się wrócić do domu - jaką sensacją byłaby moja informacja o okrutnej rozumnej rasie zamieszkującej pogranicza kosmosu!

Poprzez warstwę powietrza dobiegł mnie niezrozumiały łoskot. Dno cylindra zadrżało. Strażnik podniósł cylinder i weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia, a może pojazdu. Znowu zaczęło trząść, jeszcze silniej niż poprzednio.

- Co wieziesz? - zapytał znajomy z wytwórni masła. - Czyżbyś aż tyle złapał? Pokaż.

Grubin usiadł na wolnym miejscu i postawił wiadro na kolanach, żeby mniej trzęsło.

- Zajrzyj.

Autobus jechał szybko, sosny znikały w tyle, ale Grubinowi wydawało się, że jadą zbyt wolno. Ośmiornica mogła zdechnąć.

- Pojęcia nie mam - przyznał się znajomy. - Co ty tam masz, Sasza? Kijanek nałapałeś czy co?

- Nie. Ośmiornicę. -Co?

- Ośmiornicę złapałem.

- Aha - powiedział znajomy. - Rzadkie zwierzę.

I przestał się interesować ośmiornicą. Grubin poczuł się urażony.

- Widziałeś już kiedyś ośmiornicę? - zapytał.

Autobus zahamował gwałtownie na .przystanku. Woda wyplusnęła z wiadra, ośmiornica zamotała się, jakby chciała zaprotestować.

- Na obrazkach. Nigdy nie łapałem.

- I nie będziesz miał okazji - powiedział ostro Grubin.

- A dlaczego? - zdziwił się znajomy, rozkładając gazetę. - Dzisiaj ty złapałeś, jutro może mnie się uda. Ale mnie wędkarstwo nie za bardzo interesuje.

Zwariować można, pomyślał Grubin. Złapałem ośmiornicę, a jego to zupełnie nie dziwi. Tak jakby w naszych wodach roiło się od ośmiornic.

- Dzieciom wieziesz? - odwrócił się do niego sąsiad z przedniego siedzenia. - Dzieci lubią takie rzeczy. Niedawno swoim przyniosłem szpaka. Skrzydło mu podwiązaliśmy i żyje. Zabawny ptaszek.

- Szpaka - powiedział z pogardą Grubin. - A ja złapałem ośmiornicę.

- Gdzie? - zapytał sąsiad z przedniego siedzenia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin