Zdarzyło się wczoraj.doc

(297 KB) Pobierz

ZDARZYŁO SIĘ WCZORAJ




ROZDZIAŁ I


Budzę się zmarznięty i z cholernym bólem głowy.
Gdzieś w kulących się zakamarkach mojego udręczonego mózgu łomocze uporczywe wspomnienie kogoś, kto krzyczy: „W ten sposób, Harry, uśmiechnij się!”, a zaraz potem oślepia mnie błysk flesza.
Obracam się i jęczę. Grubo dziergany szal ześlizguje się z moich ramion i spada na podłogę. W tym momencie nawet ludzie o krok od śmierci mogliby czuć się lepiej niż ja. Usta mam suche jak wiór, a jedna strona twarzy pulsuje boleśnie. Bardzo mgliście pamiętam ostatnią noc, poza wyraźnym, niepokojącym uczuciem, że były w to zamieszane karty oraz do połowy rozebrane czarownice, ale skoro teraz moja głowa przyciśnięta jest do poduszki sofy, nie sądzę, żeby zdarzyło się to w łóżku.
— Kurwa — mamroczę. Moje włosy są zaplątane w guziki poszewki od poduszki. Na szyi czuję sapiący oddech, a potem pociągnięcie języka po policzku. Śmierdzi jak z kosza na śmieci. Nie mam psa. A przynajmniej wydaje mi się, że nie mam psa. Jeżeli skończyłem w mieszkaniu faceta, który śmierdzi jak... w porządku, właściwie to nie byłoby po raz pierwszy.
Otwieram jedno oko, przekonany, że zaraz zwymiotuję. Już nigdy więcej się nie napiję. Mam czterdzieści pięć lat i szczerze, jestem na to zdecydowanie za stary. Rudy labrador szczeka do mnie radośnie, wywołując przepływające przez moją czaszkę fale bólu.
— Zamknij się — mówię i krzywię się, ale pies tylko ponownie liże mój policzek.
Jockey. James dostał ją z okazji ósmych urodzin. Imię wybrał na cześć Joscelind Wadcock, najlepszej ścigającej Zjednoczonych z Puddlemere.
Oznacza to, że nie jestem we własnym mieszkaniu. Podnoszę się powoli z ręką przyciśniętą do skroni, próbując skłonić głowę, aby przestała pulsować. Wystrój pokoju w typowo kawalerskim stylu jest charakterystyczny dla Jamesa i Teddy’ego. Wieża z puszek po piwie Boddingtons niemal wypełnia jedno z okien, a telewizor jest prawie tak wielki jak kominek.
Szukając po omacku okularów na czymś, co według chłopaków jest stołem, przewracam stojący w delikatnej równowadze domek, zbudowany z pudełek po chińskim jedzeniu na wynos, rozsypując ich zawartość po podłodze salonu. Kawałki kurczaka kung pao i smażonego ryżu wpadają do szczelin między deskami, a Jocelyn radośnie rzuca się w pościg za jedzeniem. W ostatniej chwili udaje mi się złapać różdżkę, ale po kolejnej macance na oślep po blacie, moje okulary podążają śladem chińszczyzny. Skurwysyny! Zatrzymuję cholerstwo machnięciem różdżki i wyciągam ramię ponad poręczą kanapy, aby je złapać, a także przywołać leżący na skraju paleniska i pokryty smugami sadzy dzisiejszy numer Proroka. Potrzebuję filiżanki mocnej herbaty, ale prawdopodobieństwo znalezienia czajnika w chlewie, który mój syn nazywa kuchnią, jest bliskie zera. Ach, tak! Jest jeszcze coś, co mogę zrobić. Przeszukuję kieszenie dżinsów. Moje palce muskają plastikowe krążki, więc wyciągam je, zaintrygowany. Okazuje się, że to dwa żetony do pokera. Chryste! Jeżeli zeszłej nocy grałem z Ronem, z pewnością pobił mnie z kretesem. Rzucam daleko krążkami i wygrzebuję papierosy — w paczce zostały tylko dwa, do tego mugolskie i, niestety, lighty. Wyjmuję jednego i opadam na kanapę z cichym westchnieniem.
Zaciągając się dymem rozkładam gazetę i niemal natychmiast zaczynam się krztusić.
Kurwa! Kurwa! Kurwa!
Problem bycia Zbawicielem Czarodziejskiego Świata jest taki, że kiedy upijesz się publicznie, kończy się to bardzo nieatrakcyjną fotografią, zdobiącą górną część przedniej strony Proroka oraz nagłówkiem o wysokości prawie ośmiu centymetrów, wydrukowanym pogrubioną czcionką. Coś takiego może postawić pod znakiem zapytania czyjąś emocjonalną stabilność.
Nie mam pojęcia, kto będzie bardziej wkurzony, Kingsley czy Ginny. Ona i tak już twierdzi, że niemal na pewno jestem alkoholikiem.
Szczerze, to nie tak, żebym miał coś przeciwko chlaniu jak świnia. Spędziłem ostatnie dziesięć lat swojego małżeństwa marynując wątrobę za pomocą Glenfiddicha i Ogdena nie bez powodu, co przyznaje nawet Ginny. A kiedy twoja była żona zgadza się, że regularne upijanie się było zdrowszą metodą na radzenie sobie z własnym związkiem, wiesz, że z twoją głową nie wszystko jest w porządku. Mimo to widząc siebie, zawieszonego pomiędzy Teddym a Ronem — żaden z nich, bynajmniej, także nie jest trzeźwy — łypiących we trzech radośnie do aparatu fotograficznego, z włosami przyprószonymi śniegiem... Chryste.
Pierdolony Barnaba Cuffe, oślizgły, mały gnojek. Gdyby Gin nie wyjechała zawodowo w zeszłym tygodniu, nie miałby jaj, żeby ryzykować. Rzucam gazetą przez pokój. Jej strony unoszą się ponad trzema gitarami Teddy’ego (w tym jednej bez strun), sprzętem do quidditcha Jamesa (w komplecie z parą cuchnących skarpet i czystym ochraniaczem na genitalia) i pochylonym, bożonarodzeniowym drzewkiem z kilkoma rozproszonymi elfami, odsypiającymi pijaństwo na jego konarach. Toczę papierosa między palcami i wydycham dym. Wczorajsza impreza była wieczorem kawalerskim. Sam wyżłopałem co najmniej jedną butelkę whisky, więc myślę, że powinienem być wdzięczny, iż reporterzy złapali nas w drodze powrotnej z klubu, a nie w środku. Wydaje mi się, że przypominam sobie czyjąś twarz (Teddy’ego, jak sądzę) wciśniętego w cycki jakiejś dziewczyny... Nadstawiam wewnętrzne ucho — łańcuch moich myśli urywa się, gdy następuje zrozumienie.
Wieczór kawalerski. Ostatnia noc. Po kolacji z okazji próby. Zostałem u Jamesa, bo rano wszyscy mieliśmy stawić się w kościele. A to oznacza, że dzisiaj jest...
Och, jasna cholera!
Drzwi walą o ścianę.
— Cholera. Cholera. Cholera. Cholera. — James wychodzi, wrzeszcząc na korytarzu i tłukąc w drzwi drugiego pokoju. Jego krzyk przeszywa moją głowę na wskroś.
— Jamie — warczę, przyciskając nasady dłoni do czoła. Popiół spada z końcówki papierosa, a żołądek znowu zaczyna mi się wywracać.
Mój pierworodny ignoruje mnie i dobija się jeszcze mocniej.
— Ted, wstawaj! — Drzwi otwierają się i słyszę, jak młody Lupin mamrocze z wnętrza zaciemnionej sypialni.
— Jezusie, w porządku. Przestań wrzeszczeć. — Opiera się o futrynę, mając na sobie jedynie slipy. — Co?
— Nałóż coś na siebie — mówi niewyraźnie James. — Mój ojciec tu jest. Nie musi oglądać twojej różdżki. Chryste. — Teddy bez słowa zatrzaskuje za sobą drzwi.
— Idiota. — James wpada do salonu. Ma szeroko otwarte oczy i próbuje naciągnąć białą koszulę na ramiona. Końcówki jego czarnych włosów sterczą we wszystkie strony, a przy spodniach w paski wiszą szelki. — Tato... Och, Chryste, dzięki Bogu nie śpisz. — Zaciska usta i ściąga brwi w jedną kreskę. — Miałeś ustawić budzik.
Mrugam.
— Co?
— Budzik! — James macha w stronę zegara, ustawionego jakby przypadkiem na zawalonej różnymi przedmiotami ławie. — Powiedziałeś, cytuję: „Synu, budzik zostaw mnie, z pewnością go nastawię...”
— Kurwa, Jamie! — Podnoszę się z kanapy, gasząc papierosa w pustym kieliszku. Zanim wraca do równowagi, świat wokół nieznacznie się kołysze. Naprawdę. Już nigdy więcej się nie napiję. Szczerze. I tym razem wierzę w to, co mówię. — W końcu postanawiasz mnie słuchać i robisz to, kiedy jestem pijany? We wszystkim jestem spóźniony.
— Idiota ze mnie. — Szafka za moimi plecami zamyka się ze zdecydowanie zbyt głośnym trzaskiem i James wciska mi w dłoń domowej roboty eliksir na kaca. — Najlepiej wypij to szybko.
Smak jest obrzydliwy — James zawsze był do dupy w tych sprawach, jego eliksiry smakowały zupełnie jak ścieki — ale skutek przychodzi natychmiast. Po kilku sekundach moja głowa i żołądek uspokajają się.
Sięgam po swoją torbę i zdejmuję garnitur z wieszaka stojącego obok drzwi . Nienawidzę oficjalnych ubrań. Nienawidzę ich ze szczerego serca.
Teddy wychodzi ze swej sypialni, drapiąc się po nagim brzuchu. Przeciąga się i ziewa, a wtedy jego spodnie od piżamy zsuwają się w dół bioder. Nosi teraz krótkie, sterczące włosy, od niedawna zielone. Na cześć obecnej pory roku, jak sam mówi. Wygląda wyjątkowo podobnie do swojej matki.
— Witaj, wujku Harry... — Mruga, gdy James rzuca w niego szarą kamizelką. — Co, do diabła...
— Ubieraj się! — Mój syn mija go, kierując się do łazienki. — Albo mama na powitanie zaserwuje nasze jaja na srebrnych talerzach. Jesteśmy spóźnieni.
— Twoja mama nie ma srebrnych talerzy. — Teddy siada na poręczy fotela. Rozlega się skrzypienie, a ja notuję w myślach, aby akurat tego fotela unikać. Kawał chłopa ze mnie, jestem o połowę cięższy od mojego chrześniaka. James staje w drzwiach łazienki i rzuca Teddy’emu złowieszcze spojrzenie. — Ubieraj się — powtarza tonem, który jest niebezpiecznie bliski głosowi Ginny w jego najbardziej rozdrażnionym wydaniu. Ściągam sweter i rozpinam dżinsy. W tej chwili nie mam zamiaru się z nim kłócić, za to Teddy...
— Muszę wziąć prysznic — mówi i pociera oczy.
— Później! — James trzaska za sobą drzwiami. Oprawiony w ramy plakat Zjednoczonych z 2018 roku spada ze ściany. Al kupił mu go na trzynaste urodziny.
— Jamie! — Teddy, z ciągle powiewającą w dłoni kamizelką, zwraca się do mnie. — Nie mogę pokazać się w kościele śmierdząc, jakbym wpadł Ogdenowi do kadzi, no nie?
Wzruszam ramionami i naciągam na siebie czarne spodnie.
— Na ból głowy polecam eliksir pieprzowy, a na zapach Chłoszczyść. — Mój chrześniak krzywi się, po czym ciężkim krokiem zmierza do kuchni i nastawia czajnik. Wcale mu nie współczuję. Grzebię w swojej torbie w poszukiwaniu szelek. Znajduję je na samym dnie i zakładam, wcześniej rzucając zaklęcie myjące pod pachy i krzywiąc się na jego ostry dźwięk.
Waham się nad rozchylonymi połami spodni. Och, do diabła, lepsze to niż nie branie prysznica w ogóle. Syczę, gdy zaklęcie muska moje jądra. Czuję rozchodzący się zapach trawy cytrynowej. Czasami bycie czarodziejem ma swoje korzyści. Wciągam na ramiona koszulę i zapinam guziki.
Śluby nie są moimi ulubionymi uroczystościami. Nie podobał mi się nawet mój własny. Szczerze mówiąc, mimo że kochałem Ginny, niewiele czasu zajęło mi zrozumienie, że nie byłem typem przykładnego męża. Powiedzenie jej tego zajęło mi dziesięć lat.
Zakładam szelki na ramiona. Są zbyt ciasne. Luzuję je i wzdycham.
Zegar wybija godzinę drugą. James otwiera drzwi łazienki ze szczoteczką w ręce. Patrzymy na siebie. Ślub ma się odbyć za pół godziny. Musimy być w kościele już teraz.
Czajnik gwiżdże głośno.
— No tak — mówi James, starając się utrzymać uspokajający ton głosu, co wyraźnie mu nie wychodzi. Pasta do zębów pryska z jego ust. — Jeśli wyjdziemy stąd za dwadzieścia minut, możemy aportować się na Queen's Gate Mews i podkraść do kościoła od tyłu. Mama nie zorientuje się, że nie byliśmy tam już wcześniej.
Wszystko brzmi niczym cudowny plan, pomijając niewielką usterkę.
— Tak, dobrze, choć nie całkiem — mówię, odkładając pustą torbę. Mój płaszcz, skarpety i krawat leżą na kanapie. — Widzisz, okazuje się, że zapomniałem butów.
James zamyka oczy i uderza głową o framugę drzwi.
— Jezu, tato.
Dokładnie podzielam jego uczucia.

***

Kiedy aportujemy się do kościoła świętego Jana z Riły, drzwi nawy głównej są już zamknięte. Sklepienie łukowe nad wejściem ozdabiają wiecznie zielone gałązki i kremowe róże.
— Cholera. Niech to jasny szlag trafi — mówi James szeptem, po czym robi zawstydzoną minę, gdy stojący w pobliżu posąg świętego marszczy w jego kierunku brwi. — Racja. Przepraszam.
Poprawiam krawat i pocieram policzek. Niechlujne zaklęcie golące, jakie rzuciłem tuż przed opuszczeniem mieszkania, nie do końca spełniło swoje zadanie. Przynajmniej zdążyłem wyszczotkować zęby.
— Tato! — Lily spieszy do nas przez przedsionek, a jej uszyta z tafty sukienka unosi się powyżej kolan, ukazując wir białych halek. Ma teraz siedemnaście lat, właśnie kończy Hogwart i wygląda dokładnie tak, jak jej matka w tym wieku. Choć w tej chwili jest odrobinę bardziej wkurzona. — Spóźniłeś się. Znowu.
Przygląda się całej naszej trójce, puszczając spódnicę i zaplatając ramiona na piersi. We włosy ma wplecione kremowe róże i czarne wstążki, a jej dekolt jest w cholerę za głęboki, na co z pewnością bym się nie zgodził, gdybym widział sukienkę wcześniej. Co jest prawdopodobnie dokładnie tą przyczyną, dla której ani ona, ani jej matka nie pozwoliły mi jej zobaczyć. Mrużę oczy, gdy Teddy gapi się ze zbyt dużym podziwem na jej klatkę piersiową. Posyła mi nieśmiały uśmiech i odwraca wzrok.
Całuję córkę w policzek i otaczam ręką jej ramiona.
— Trochę zaspaliśmy, kochanie. Przykro mi, moja wina.
— Masz na sobie adidasy.
— No tak, racja. — Wystawiam stopę. To moje ulubione, czarne, na grubej podeszwie, które założyłem noc wcześniej. Jestem raczej pewien, że usunąłem z nich wszelkie ślady wymiocin i whisky. — Miałem niewielki problem z obuwiem.
— No cóż, wyglądasz przyjemnie inaczej. — Lily wygładza mi marynarkę na ramionach. — Boże, tylko nie pozwól, żeby mama zobaczyła. Dzisiaj już dwa razy zmieniła moją fryzurę. — Pociąga za jeden z loczków i marszczy nos. Przez ostatnie dwa lata nosiła proste włosy. Mogłem sobie tylko wyobrazić dzisiejszą awanturę. — Ona doprowadza mnie do szału.
Ginny tak samo zachowywała się w dniu naszego ślubu. Ma tendencje, aby przekształcać swój strach do naprawdę cholernie irytujących decyzji na ostatnią minutę, takich jak zmiana dekoracji kwiatowej przy ołtarzu pół godziny przez ceremonią czy postanowienia, że dziecko rodzić będzie jednak w domu. Jej uzdrowiciel był na nią z tego powodu tak wściekły, że gdy chodziła w ciąży z Alem, musieliśmy znaleźć nowego.
Wichrzę włosy córki.
— Wszystko będzie w porządku, gdy tylko ślub się skończy.
— Mam nadzieję. — Pochyla się w moją stronę. — Al unika jej od wczoraj. Louis i Rose zeszłego wieczoru skontaktowali się przez kominek z ciocią Hermioną. Myślą, że Al na serio rozważa dodanie mamie do herbaty belladonny. Przygotował nawet moździerz i tłuczek. Ciocia musiała przyjść i go uspokoić. Louis ciągle jednak nie jest pewien, czy nie spróbuje.
— To nie byłby jego najlepszy pomysł. — Próbuję się nie śmiać. Moje średnie dziecko ma inteligencję Krukona i cierpliwość niczym Ślizgon. Szczęśliwie dla niego, przydzielono go do pierwszego z tych domów. Nie jestem do końca pewien, jak klan Weasleyów zareagowałby, gdyby trafił do tego drugiego.
— Mama i Wiktor właśnie mają wchodzić. — Lily unosi wzrok na swojego brata. — Najlepiej by było, gdybyś zabrał swój tyłek do środka. Al dostaje szału na myśl, że będzie musiał wszystko zrobić sam. — Obniża głos. — Ma obsesję na punkcie gubienia obrączek.
James wywraca oczami.
— Chryste, przecież skończył już pieprzony Hogwart, a ciągle zachowuje się, jakby miał dwanaście lat...
— Idź — przerywam mu. James wzdycha, ale rusza w stronę głównej nawy. Teddy idzie zaraz za nim, jestem pewien, że w poszukiwaniu Victoire. Otwierane drzwi skrzypią głośno. W przelocie widzę twarze, które obracają się w naszym kierunku. Wracam wzrokiem do córki. — Mama nie widziała jeszcze Proroka, prawda?
— Nie, ale teraz ty i wuj Ron macie u mnie dług wdzięczności. — Szturcha mnie w pierś. — Wywaliłam gazetę do ognia jeszcze przed śniadaniem, więc mama jej nie znalazła. Co innego wujek Charlie...
— Lily! — Molly schodzi po schodach w odległej części przedsionka. — Kochanie, jesteśmy już gotowi. — Przystaje, kiedy mnie dostrzega. Nigdy tak do końca nie wybaczyła mi zostawienia jej córki. Nie mogę powiedzieć, abym ją za to winił. Jeśli ktoś złamie serce Lily w ciągu następnych trzydziestu, czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, będę go nienawidził z całego serca. — Och, Harry. Spóźniłeś się.
— Witaj, Molly. — Całuję ją w miękki policzek. — Jak sobie radzi?
Była teściowa poklepuje mnie po ręce.
— Znasz Ginny. Poczuje się lepiej, gdy wszystko się skończy. Chociaż Wiktor wygląda na znerwicowanego.
— Poradzi sobie — mówię ze śmiechem. Krum jest lepszym materiałem na męża niż ja kiedykolwiek byłem. — Byle do podróży poślubnej. Jeśli wtedy się nie odpręży...
— Tato! — Lily marszczy nos. Sam pomysł, że któreś z jej rodziców uprawia seks, wpływa na nią buntowniczo. — To obrzydliwe.
Całuję ją we włosy.
— Lepiej wejdźmy do środka. — Patrzę na Molly. — Ucałuj ode mnie Ginny, dobrze?
Kiwa głową i pogania moją córkę.
Wślizguję się do nawy głównej.
Świątynia należy do bułgarskiego nurtu ortodoksyjnego. Wiktor nie jest praktykujący, ale jego rodzice tak, a według Ginny jej ostatni ślub w kościele anglikańskim nie przebiegł bez problemów. Trochę kadzidła i modlitw w obcym języku i być może tym razem się uda. Musiałem się z nią zgodzić. Warto było spróbować.
Ludzie tłoczą się na niewielkiej przestrzeni, tworząc półokrąg wokół pozłacanego ikonostasu. Nie ma żadnych krzeseł, więc spodziewam się krótkiej uroczystości.
Ron macha do mnie z miejsca, gdzie stoi razem z Hermioną i dziećmi. Przeciskam się obok jakiegoś starego czarodzieja, który musi się przesunąć i z tego powodu gdera coś pod nosem.
— Spóźniłeś się — mówi Hermiona cicho, wychylając się zza męża.
— Przepraszam. — Poprawiam okulary na nosie. — Ranek okazał się trochę popieprzony.
Moi synowie zajmują miejsca przed ołtarzem. Pochylają głowy w swoją stronę i szepczą coś wściekle. Al nie wygląda na zadowolonego. Wcale nie jestem zaskoczony. Ze wszystkich dzieci to właśnie jego nasz rozwód uraził najbardziej. Nawet po całych tych latach łudził się, że ja i Ginny zejdziemy się z powrotem. — Jak twoja głowa?
Ron parska.
— Dwie fiolki eliksiru pieprzowego i ciągle boli jak cholera. Nie wiem, jak Wiktor zdoła przejść przez kościół.
— On jest Bułgarem. Lepiej przyswaja alkohol. — Sięgam do kieszeni, wyjmuję żetony do pokera i wręczam je Ronowi. Hermiona patrzy na nas z krzywą miną. — Ile przegrałem? — W kartach mam strasznego pecha i każdy z moich przyjaciół wykorzystuje to zawsze, kiedy się spiję. Gnojki.
Ron chowa żetony.
— Stówę do Neville’a, pięćdziesiąt do Seamusa i dwie setki do mnie. — Uśmiecha się. — Dzieciaki dziękują ci za dodatkowe prezenty na Boże Narodzenie.
— Kutas.
Hermiona syczy na nas przez zęby. Stojąca po jej drugiej stronie Rose próbuje zdusić chichot.
Nagle drzwi do nawy głównej otwierają się z trzaskiem. Rozbrzmiewają dźwięki słodkiego, powolnego walca, w którym rozpoznaję jedną z ulubionych melodii Ginny. Lily idzie pierwsza, a mnie uderza, jak bardzo dojrzale wygląda. Nie chcę, by dorosła. Dla mnie zawsze będzie małą dziewczynką z pulchnymi rączkami i radosnym uśmiechem, proszącą mnie, żebym zabrał ją na miotłę.
I wtedy przez nawę przepływa Ginny, trzymając Wiktora pod rękę. Kremowa suknia ciągnie się za nią, a odsłonięte ramiona iskrzą bladą skórą. Wygląda niewiarygodnie. Eterycznie. Nie założyła welonu — miała go na sobie w czasie naszego ślubu — a jej ciemno-rude włosy piętrzą się na czubku głowy w stercie niesfornych loków. Odwraca głowę i nasze oczy się spotykają.
Jesteś piękna, mówię bezgłośnie, na co jej oczy marszczą się w kącikach.
Odbiera mi dech w piersi. Sądzę, że w jakiś sposób zawsze będzie to robić.
Wiktor ujmuje jej dłoń w swoją, a Ginny zwraca ku niemu emanującą szczęściem twarz.
Cieszę się razem z nią. Naprawdę.
Tak myślę.

***

— Potrzebuję whisky — mówię, gdy tylko wchodzimy do sali balowej w Dorkins Hall. W chwili, kiedy Ginny i Wiktor ogłosili zaręczyny, Ragmar zaoferował jako miejsce na przyjęcie swój dom za miastem. Gnojek nie robił żadnej łaski, argumentował Ron, gdy Ginny wahała się z podjęciem decyzji. Jako szukający Wiktor pięć razy doprowadził Armaty do mistrzostwa świata.
Pomieszczenie jest obwieszone girlandami i ozdobnymi światełkami. Jeden z kątów zapełnia ogromna, sięgająca sufitu choinka. Błyszczący śnieg pokrywa zwisające z jej konarów ogromne bombki.
Ku wielkiej konsternacji Hugona, Ron prowadzi go do jednego z ustawionych na skraju parkietu stolików, daleko od baru.
— Przynieś mi piwo, dobrze? — prosi mnie Weasley.
— A dla mnie szkocką — dodaje Hugo z nadzieją w głosie.
— Nawet o tym nie myśl — kwituje jego słowa Ron. — Twoja matka tutaj jest.
Hugo wzdycha, a ja lituję się nad nim.
— Jabłecznik? — pytam, na co chłopak wzrusza ramionami i wyciąga z kieszeni książkę.
Przy barze panuje tłok (złożony głównie z mężczyzn, których oczy, o ile mogę powiedzieć, błyszczą desperacko z powodu nudy). Kiedy wreszcie się przez niego przebijam, za barem widzę Toma z Dziurawego Kotła. Unosi w moją stronę brew.
— Ślub byłej żony, Potter?
Uśmiecham się do niego.
— A jak myślisz, dlaczego potrzebuję alkoholu? Whisky, podwójna i nierozcieńczona, jabłecznik i Guinness. Albo lepiej dwie whisky, nie chce mi się znowu stać w kolejce.
— Mądry chłopak. — Chrząkając, Tom nalewa szkockiej i sięga do unoszących się za nim beczek po piwo i jabłecznik. Popycha wszystkie szklanki w moją stronę. — Nie spij się za bardzo. — Posyła mi bezzębny uśmiech. — Nie chcemy znowu oglądać cię w Proroku.
— Och, pieprz się, ty stary draniu — mówię ze śmiechem. Zbieram do kupy wszystkie cztery napoje i unoszę je za pomocą zaklęcia. Czynność wymaga precyzji, ale mam w tym doświadczenie.
Tom rechocze.
— Sam się pieprz. Ja mam kolejkę do obsłużenia.
Gdy tylko udaje mi się przedostać przez gęsty tłum, zderzam się z kimś, wylewając na czarną, wełnianą szatę połowę whisky.
— Cholera! — mówię. — Przepraszam... — przerywam, gdy mężczyzna się odwraca. Jedna ze szklanek wyślizguje mi się z rąk i rozbija o podłogę. Z trudem łapię pozostałe trzy. — Draco? — Nie widziałem go od lat. Chryste. Od ślubu mojego i Ginny zdarzyło się to tylko raz, na peronie dworca King’s Cross, kiedy Al jechał po raz pierwszy do Hogwartu. Do tego czasu nawet nie wiedziałem, że Malfoy ożenił się i miał dziecko.
— Harry — mówi i krzywi usta. Nie sadzę, że grymas ten w zamierzeniu miał być miły. Mam to gdzieś. Nie mogę przestać na niego patrzeć. Skrzat ze śmietniczką i różdżką w rękach podbiega do nas w pośpiechu, aby posprzątać rozbite szkło. Draco wyciera szatę adamaszkową serwetką, którą od niego dostał. — Pełen wdzięku, jak zawsze.
— Co tu robisz? — rzucam. Chrystusie. Trochę taktu, Potter. Spokojnie. Nie codziennie człowiek ma okazję natknąć się na swojego byłego z okazji ślubu swojej byłej.
Draco unosi brew w oczywistym rozbawieniu.
— Krum mnie zaprosił. — Bierze kieliszek z przepływającej obok tacy. Unosi kąciki ust. — Pomyślałem, że miło będzie zobaczyć końcowy etap rozpadu twojego małżeństwa. — Ma napięty głos i naprężone ramiona. — Jak się masz, Harry? Jak widzę, ciągle królujesz w Proroku...
Jezu. Spotykamy się pierwszy raz od lat i od razu mam ochotę go udusić. Albo pieprzyć. Nie jestem pewien, co w pierwszej kolejności. I nie sądzę, aby miało to jakiekolwiek znaczenie.
— Pytam poważnie, Draco. Dlaczego tu jesteś?
— Już mówiłem. — Patrzy na mnie znad swojego kieliszka. — Zaprosił mnie nowy mąż twojej byłej żony. — Odsuwa kieliszek. Jego dolna warga jest wilgotna od wina. Chcę jej spróbować. To zły pomysł. Okropny. Naprawdę straszny. Draco mnie obserwuje. — Zabawne, prawda? — Bierze kolejny łyk, po czym kieruje w dół pełne sarkazmu spojrzenie. — Ładne buty.
Nie czekając, aż odpowiem, odwraca się i odchodzi. Gnojek. Cholerny, pierdolony gnojek.
Wracam do baru po większą ilość whisky. Teraz potrzebuję już całej butelki.

***

Ron patrzy na mnie, kiedy opadam na krzesło obok niego. Hermiona stoi na drugim końcu pomieszczenia, rozmawiając z Neville’em i Hanną. Hugo siedzi z nosem wetkniętym w książkę. Wręczam Ronowi jego piwo, a jabłecznik lewituję przed jego syna.
— Wyglądasz, jakbyś połknął cytrynę — mówi mój przyjaciel.
— Skąd Wiktor zna Draco? — Patrzę na niego, otwierając Ogdena. Z szyjki butelki ulatuje lekka mgiełka.
Ron nieruchomieje z zaciśniętymi ustami.
— Szlag. — Opuszcza szklankę, pochyla się i opiera łokcie na obrusie z adamaszku. — Nie zrobił tego. Powiedziałem mu, żeby...
— Po prostu odpowiedz na cholerne pytanie. — Nalewam whisky do szklanki. Kilka zabłąkanych kropli chlapie mi na rękę. Szczypią, dopóki ich nie zlizuję.
— Malfoy robi dla niego miotły. — Ron obraca w palcach swoje piwo. Diabelnie dobrze wie, dlaczego jestem wkurzony. — Najwidoczniej jest cholernie sławny w Europie. Wiktor zamawia u niego od lat.
— I nic mi nie powiedziałeś? — Spoglądam na Hugona. Chłopak nie jest niczego świadomy, mimo to zniżam głos. — Nie mogę w to uwierzyć.
Ron rzuca mi niedowierzające spojrzenie, po czym zwraca się do syna:
— Hugo... — Chłopak opuszcza książkę i mruży oczy. Sięga po jabłecznik i bierze dużego łyka. — Idź poszukać siostry — mówi Ron. — Pewnie jest gdzieś z Lily i flirtują z jakimś chłopcem. Uratuj go od nich.
Muszę? — Hugo odkłada książkę. To biografia Paraselsusa z hogwarckiej biblioteki. — Kiedy mnie do nich wysyłasz, zawsze się ze mnie śmieją.
Ron klepie go po ramieniu.
— Tak, musisz. Spadaj. — Hugo wzdycha i wstaje z krzesła. Dopiero gdy syn pokonuje połowę pomieszczenia, Ron z powrotem zwraca wzrok w moją stronę. Podnosi szklankę i pije, po czym wyciera usta z piany wierzchem dłoni. — Ty i ja nie rozmawiamy o Malfoyu — mówi po chwili. Nie patrzy teraz na mnie. — Nie mamy po dwadzieścia lat. Nie podejmujesz tego tematu i ja, jak amen w pacierzu, też tego nie zrobię. Kurwa, Harry. Oszukiwałeś z nim moją siostrę...
— Nie oszukiwałem. — Zaciskam usta i marszczę brwi do swojej whisky. — Na rany Chrystusa, w tym czasie nie byliśmy ze sobą, a ona spotykała się z Seamusem.
— Tak, jasne, przynajmniej to nie był Malfoy. — Ron odchyla się do tyłu na krześle. — Słuchaj, trzymałem twoje sekrety w tajemnicy bardzo długo, także przed Hermioną. Czy kiedy okazałeś się gejem i zostawiłeś moją małą siostrzyczkę, miałem powiedzieć jej, że pieprzyłeś dupę Malfoya zanim się jej oświadczyłeś? Nie. — Wzdryga się. — Chociaż, gdybym dowiedział się przed waszym ślubem, wykopałbym twój tyłek aż do klifów w Dover.
— Nie jestem gejem.
Ron wywraca oczami.
— Wszystko jedno. Biseksualny. I co? Zostawiłeś Ginny, ponieważ, przyznaj się, wolałeś pieprzyć facetów, ale naprawdę, dla mnie możesz robić to, co uważasz. Nie odczuwam już potrzeby przyłożenia ci za to, że ją zraniłeś. — Bierze kolejny łyk Guinnessa. — Przeważnie.
Pocieram twarz dłonią i wzdycham. Rozglądam się po sali. Widzę Draco w jednym z rogów pomieszczenia, jego błyszczące jasnym złotem włosy i czarną, wełnianą szatę. Rozmawia z Donaghanem Tremlettem, basistą Fatalnych Jędz. Facet był fanem Pustułek z Kenmare. A raczej jest. Ginny spotkała go, gdy zaczęła pracować w Proroku jako starszy redaktor rubryki o quidditchu. Umawiałem się z nim przez jakiś rok po rozwodzie, Ginny poznała nas ze sobą po tym, jak poprawiała artykuł z rubryki niedzielnej o jego wsparciu dla drużyny z Kenmare. Całkiem przyzwoity współpracownik. Ma niezłym gust w kwestii muzyki. Cudowny partner do wspólnego oglądania meczy. Cholernie nudny kochanek.
Draco chowa za ucho niesforny kosmyk i bierze łyk wina. Zapomniałem już, jak dobrze wygląda, mimo że linia jego włosów odrobinę się przesunęła. Cały składa się z ostrych kątów i długich kończyn. Chryste, nadal czuję te nogi zawinięte wokół mnie.
Obraca głowę i nasze oczy się spotykają. Nie mogę przestać na niego patrzeć nawet wtedy, gdy celowo przysuwa się do Donaghana, szybko i lekko muskając opuszkami palców jego pierś. Tremlett tylko patrzy w dół z zaskoczeniem, po czym pochyla głowę w stronę Draco. Jego wargi wykrzywia uśmiech i już wiem, że skończą dzisiaj w łóżku. Donaghan zawsze był łatwy do rozszyfrowania.
— Kiedy Malfoy zaczął produkować miotły? — pytam przez zaciśnięte zęby. Pamiętam, jak leżeliśmy nago na łóżku w willi w Nicei, rozmawiając o tym, co chcemy zrobić z naszą przyszłością. A raczej z jego przyszłością. Z fortuny Malfoyów nie pozostało wiele. Część zabrało ministerstwo jako odszkodowania, reszta poszła na remont dworu. Z powodu Mrocznego Znaku nikt nie chciał go zatrudnić. Draco wyznał mi gorzko, jaką odpowiedź zwykle otrzymywał: „Dziękujemy bardzo, ale nie do końca spełnia pan nasze wymagania”. Gdybym dwadzieścia lat temu miał jaja, gdybym nie przeraził się byciem nazwanym pedałem, gejem czy homoseksualistą, nie ukrywałbym naszego związku. Nikt, przynajmniej w tamtych czasach, nie potraktowałby kochanka Harry’ego Pottera jak gówno. Nie publicznie.
Niestety, wszystko się zmienia.
— Piętnaście lat temu lub jakoś tak — odpowiada Ron cichym głosem. — Wiktor mówił, że ma teraz sklep na Pokątnej.
— Od kiedy? — pytam.
— Od około miesiąca. — Obserwując mnie, Ron odgarnia włosy z twarzy. — Chyba od dnia, gdy jego syn się ożenił czy zaręczył, nie jestem pewien.
— Jasne. — Moje oczy ponownie dryfują w kierunku Draco. Śmieje się z czegoś, co powiedział Donaghan. Stoi tak blisko, że prawie się dotykają. Doprowadza mnie to do szału.
Ron kieruje się za moim spojrzeniem.
— Sam mi mówiłeś, że Malfoy nie jest dla ciebie wystarczająco dobry.
— Bo nie jest. — Zaciskam dłoń na szklance, gdy Draco uśmiecha się, patrząc wprost na mnie. Unosi kieliszek, odwraca się do towarzysza i szepcze coś do niego. Tremlett również spogląda na mnie i parska śmiechem.
Pierdolony gnojek.
— Nie zaczynaj tego znowu, Harry — mówi Ron i z niepokojem marszczy brwi.
Osuszam szklankę i nalewam do niej następną porcję. Mgiełka alkoholu osiada na mojej dłoni.
— Nie mam zamiaru.
Ron nie wygląda na przekonanego. Nie sądzę, abym ja także był.
Rozlega się dzwonek wzywający na kolację.

***

Zrobiło się późno.
Ciągle siedzę na swoim miejscu, choć Ron, Hermiona i Hugo wyszli już godzinę temu. Talerze po obiedzie zostały sprzątnięte, puste szklanki i butelki zawalają powierzchnię stołu. Lily zwinęła się na krześle obok mnie, gołe stopy skuliła pod siebie, a głowę oparła na mojej piersi. Aby nie zmarzła, okryłem ją swoją marynarką. Śpi lekko i wiem, że wkrótce będę musiał ją obudzić. Do domu wraca ze mną, żeby resztę wakacyjnych dni spędzić w Brighton z Seamusem i Emily, córką Deana.
Goście ciągle piją i tańczą, choć tłum wyraźnie się przerzedził. Ginny i Wiktor obejmują się i kołyszą wolno do szczebiotu Celestyny Warbeck. Są pogrążeni w swoim własnym świecie, całkowicie nieświadomi obecności innych ludzi. Sięgam po whisky i nalewam kolejną szklankę, kończąc tym butelkę. Straciłem już rachubę, jak dużo wypiłem. Jak to mówią, kaca po szkockiej ulecz szkocką. Kaca i całe to gówno.
James siada po mojej drugiej stronie.
— Hej — mówi. W ręce trzyma butelkę piwa.
Unoszę brew.
— Gdzie byłeś?
— Tu i tam. — Zdejmuje buty i kładzie nogi na krześle. Bierze łyk alkoholu. — Rose ciągnie Ala i kilku przyjaciół do klubu na Nokturnie.
— Słyszałem. — Głaszczę córkę po włosach. Lily porusza się i mamrocze coś niezrozumiale, z ustami tuż przy mojej koszuli. — Podobno Gemma Fawcett tam poszła. — James parska śmiechem. Obsesja Ala na punkcie ślicznej Gemmy jest tajemnicą poliszynela. — Dokładnie to powiedziała mi Rose.
Milczymy. James pociera twarz dłonią.
— Dobrze się czujesz, tato? — pyta. — To znaczy wiem, że akceptujesz Wiktora, ale...
— Ze mną wszystko w porządku. — Uśmiecham się do niego i widzę, jak się odpręża. Wiem, że się o mnie niepokoi. I prawdopodobnie jest jedynym z moich dzieci, które rozumie, dlaczego tak naprawdę zostawiłem Ginny. Nie dlatego, że jej nie kochałem. Nadal tak czuję. Ale nasze małżeństwo nie było dla niej dobre. Na początku była taka wściekła. Wcale jej za to nie winiłem. Nie mogłoby spotkać jej nic gorszego niż własny mąż, który mówi, że ciągle ją kocha, oczywiście, i zawsze tak będzie, ale sednem problemu jest fakt, że być może kutasy kocha bardziej.
Obserwuję Jamesa, gdy patrzy na parkiet. Wiem dokładnie, w którym momencie dostrzegł tańczącego z Victoire Teddy’ego. Jego twarz nieznacznie pochmurnieje, a oczy wypełnia smutek.
Już od roku wiem, że James jest w Teddym zakochany. Początkowo łudziłem się, że nie mam racji. Mój chrześniak tworzył parę z córką Billa już od Hogwartu. Przed wzięciem ślubu powstrzymywała ich tylko jej praca w Gringocie. W tej kwestii dziewczyna przypomina ojca. Jest genialna w łamaniu klątw. Niestety, oznacza to, że podróżuje. I to całkiem sporo. Ciągle nie była gotowa, aby z tego zrezygnować.
Jestem całkowicie świadomy, że mój syn ma złamane serce i nie mogę zrobić nic, aby to naprawić.
— Jutro mam testy — mówi James po chwili. — Z Katapultami.
Od dwóch lat stara się osiąść na stałe w jednej z drużyn quidditcha. Jest świetnym ścigającym, ale w ostatnim sezonie nie było zbyt wielu miejsc do obsadzenia. Za mało starszych, odchodzących graczy i za dużo nowych, młodych absolwentów Hogwartu.
— Chcesz, żebyśmy ja albo mama wstawili się za tobą? — Już znam odpowiedź. James w tej kwestii jest strasznie uparty. Do wszystkiego chce dojść sam, bez żadnej pomocy. Rozumiem to i jestem z niego dumny, ale się martwię. Zastanawiam się, jak długo potrwa, zanim nie zrezygnuje. — A może Wiktor?
— Nie. Chciałem tylko, żebyś wiedział. — James szturcha mnie i uśmiecha się. — Pomóc ci dostać się do domu? — Spuszczam wzrok na Lily. Włosy opadły jej na twarz, a guziki mojej koszuli odbiły się na policzku.
— Myślę, że sobie z nią poradzę.
James wychyla się do tyłu na krześle i unosi do ust butelkę. Ma rozpiętą kamizelkę i rozsupłany krawat.
Po raz setny już (a może więcej), zerkam przez salę na Draco, siedzącego przy stole z Donaghanem. Przed nimi stoi otwarta butelka. Dziwne, że wiem, gdzie jest. Wiedziałem przez cały wieczór. Wierci się na swoim miejscu, obraca nieznacznie i nasze oczy ponownie się spotykają.
Nie jestem pewien, czy się z tego cieszę.

***

— Jesteś idiotą. — Luna wysuwa głowę z mojej łazienki. Zwilżone włosy okalają jej twarz krótkimi loczkami. Naprawdę powinienem zaprosić kogoś, aby wpadł przez kominek i zobaczył, jak ona bierze prysznic. Powoli staję się zmęczony znajdowaniem jej staników na moim wieszaku na ręczniki i małych kawałków jedwabiu, które nazywa majtkami w koszu na pranie.
Leżę rozwalony na łóżku, ciągle w spodniach i koszuli. Lily śpi w pokoju gościnnym po drugiej stronie korytarza. Pocieram palcami twarz i poprawiam okulary, które zaraz ześlizg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin