Rodziewiczowna Maria - Ryngraf.rtf

(69 KB) Pobierz
Złota dola. Ryngraf.

Maria Rodziewiczówna

 

 

 

Ryngraf

 

1895


Mieszkali o miedzę; osieroceni wcześnie, spojeni braterstwem od pacholąt, młodzieńcami spojeni jeszcze ściślej związkiem serc, który ich miał połączyć w jedną rodzinę.

Młodszy miał babkę, spartańskich cnót kobietę, wzrosłą w chwale, dojrzałą w przewrotach, osiwiałą we łzach i krwi.

Z rodziny jej, co dębem było, padło od gromów, ognia lub niszczącej siekiery; co bluszczem, zwiędło i uschło, strawione tęsknicą, zawodem, troską beznadziejną.

On jej został. Młody i piękny, oraz siostra jego, podlotek, dojrzała nad lata gorącym a krwawym tchnieniem owego wieku.

Starszy w pustym też domu siostrę jedyną chował, co mu została jak skarb wątły a drogi, zdany przez pomarłych rodziców.

Gotowały się gody weselne w ich sercach i domach. W jeden dzień u ołtarza stanąć mieli, w jeden dzień szczęściem zaludnić oba dwory modrzewiowe.

I oto z oddali dźwięk trąbki ich zaleciał. W kraj cały, w kąty i zakąty, dźwięk biegł z pamięcią ojców synom zrosły, w tradycji każdego serca świeży i pobudkę, wichrami gnaną, niósł młodym na inne, szersze, świetniejsze gody i wesela… I oderwały kobiety od serc swoich, co miały drogiego i wstrząsnęli się młodzieńcy pod warem ojców krwi. Zerwały się młode orlęta do lotu w stare szlaki. Nikt nie jęczał, nie chełpił się z ofiary. Bo naprawdę nie własna wola ich wiodła, ale wiekowe dziedzictwo, nie jak ludzie szli, ale jak siła tajemnicza, wrażona w miliony istot jednym czarodziejskim imieniem: Bonaparte!

Tylko, gdy się żegnali, staruszka — ryngraf, co może Cecorę pamiętał, dała wnukowi i dwiema łzami go pokropiła.

— Tyś moja cała wiara i nadzieja! Kamień węgielny pod budynek spustoszonego domu naszego. Idź, a nie wracaj bez chwały i bez tego ryngrafu, co morze krwi widział, a sromu nigdy!

A narzeczona szkaplerzyk mu dała i białymi ramiony u szyi zawiesiwszy, szeptała, tłumiąc łkanie:

— O sercach, co tu pana wspominać będą, proszę pamiętać i wracać do swoich, wiernym i prawym. U Boga ja wymodlę, by was kule mijały.

A potem staruszka i tego drugiego, co miał jej wnukiem zostać, do piersi przygarnęła i głowę krzyżem znacząc, prosiła:

— Pilnuj mi Stacha i ile mocy osłaniaj. Wszystkie moje łzy on ze sobą zabiera, żeby zmazać i wszystkie radości kochania, żeby powrócić: on mi jeden, jeśli go co złego spotka, ratuj! Tyś starszy i hartowniejszy, jak ojcu ci go oddaję, odprowadź mi go chwalebnym! Przysięgnij!

— Przysięgam, że wam go zwrócę takim, jakim chcecie, albo sam z nim padnę.

— Dokąd pan pójdzie i duch mój będzie, a gdzie pan padnie i memu życiu kres będzie. Nie ginie, kto umiera, ginie, kto się podli! Pan nie zginie i Stach żyw będzie! — mówiła mu narzeczona.

— Nie zginiemy! — potwierdzili uroczyście młodzi.

Siwe koniki zrywały się do biegu, a trąbka grała, grała po rozłogach, po gajach, po strugach, w sercach całej młodości. Zerwali się i oni, dosiedli wierzchowców, raz jeszcze na strzemionach stojąc, obejrzeli swe zagrody oraz kochania i pognali do komendy, na gody! Ej, gody to były, gody!

Wszerz i wzdłuż Europy, przez piaski Brandenburgii, przez Gallów bogate ziemie, pod słońcem Italii, aż tam na śnieżne Pireneje, między winnice i granaty, stare klasztory, mauretańskie zamki i czarnookie dzieci cudnej Iberii.

 

* * *

 

W pierwszym pułku ułanów, w pierwszym szeregu szli obok siebie zawsze. Nie rozdzielało ich nic: ani trudy marszu, ani dym potyczek, ani choroba. W biwaku, po skwarze dziennym, siadali u jednego ogniska i warząc nędzny posiłek, rozmawiali o kraju, a zmorzeni trudem, usypiali obok siebie w płaszcze owinięci, głowa przy głowie, zawsze nierozłączni. U tych biwaków Stach rozweselał kolegów żartami i śpiewem; Konstanty dobył niekiedy z tłumoczka starą książkę, wytartą użyciem, i przy blasku ognia oraz jasnej nocy czytywał, poważny i surowy, żywoty Plutarcha.

Kochano Stachową żywość i swobodną pustotę, uchylano głowy przed brutusową maturą drugiego! W ogniu bitwy, gdy najeżał pułk lance i porwany wichrem gnał na baterie i piechotę, przez góry i doliny, przez winnice i rzeki, Stach czerwieniał, dyszał i szalał; Konstanty bladł, spod szerokiego czoła oczy mu się zapadały dzikim zarzewiem! Jeden, w swym zapale oślepły, kul i śmierci nie czuł i nie widział; drugi — liczył je, ale pogardzał. Jednego dnia awansowano ich na podporuczników, a w tydzień potem — na poruczników. Tegoż dnia w opuszczonej Vencie, gdzie na noc stanęli, znaleziono ukryte wino, chleb, oliwę i mięso.

Urządzono ucztę. Stach w upojeniu radości pił i śpiewał, Konstanty przypatrywał się biesiadzie, palił fajeczkę i łagodnie się do przyjaciela uśmiechał.

Spod uchylonego munduru na piersi młodzieńca złocisty ryngraf babki przebłyskiwał, a towarzysz, w tę pamiątkę zapatrzony, miał widzenie dalekich stron i kobiet rzęch, wyczekujących z wielką wiarą ich powrotu.

Przed Ventą, gdzie starszyzna biesiadowała, biwakował pułk, rozrzuciwszy wokoło placówki. Konie chrupały kukurydzę, przy ogniach ruszały się sylwetki szeregowców, gwarne, jak rój pszczół. Głos Stacha rozbrzmiewał daleką legionową piosenką.

Dwa czarne punkty były w tym obrazie. Na lewo namiot rannych, mieszający dysonans wycia i jęków w wesoły gwar i śpiewy, na prawo — pod słodkim kasztanem — gromadki pokaleczonych, powiązanych jeńców. Gierylasy, tłuszcza różnolita, dzika, błyskająca czarnymi ślepiami w stronę dobytych pałaszów straży.

— Porucznik Konstanty! — zawołał ordynans przez drzwi pokoju, gdzie sztab obradował.

Wezwany wstał pośpiesznie i zniknął wewnątrz domu.

— Porucznik Stanisław! Zmieniać patrole!

Piosenka się urwała. Rozległa się komenda, potem brzęk broni i miarowy kłus oddalających się koni.

Biesiada się przerwała. U ognisk milkły i osuwały się do snu sylwetki żołnierzy, tylko okno sztabu świeciło, jak gwiazda stała. Z daleka dobiegały od placówki do placówki krótkie hasła i tupot wierzchowców. Pułk „piekielny”, jak go zwali Hiszpanie, usypiał.

Gdy Stach wrócił, przyjaciel, u ognia wyciągnięty, czytał w swej wytartej książce, z jeszcze surowszym wyrazem oczu i ust.

— Coś cię spotkało nieprzyjemnego? — zagadnął Stach, rzucając się na ziemię.

Wlepione w kartę źrenice podniosły się powoli.

— Jutro o świcie kazano mi tych wszystkich ludzi rozstrzelać! — odparł spokojnie.

— Co do nogi?

Konstanty głową skinął, odłożył książkę i począł machinalnie końcem buta poprawiać płonący nawóz.

— Szkoda! Myślałem, że dłużej nam towarzyszyć będą i że nauczę się od nich trochę języka. To głupio nic nie rozumieć.

— Po co ci ta znajomość? Żołnierz, gdy rozumie przysięgę i komendę, dosyć umie!

— Mnie to bynajmniej nie wystarcza. Chciałbym umieć ich pieśni i się rozmówić na kwaterunkach. Mam nawet zdobycz: widzisz, „Don Kichota” w oryginale znalazłem na ostatniej kwaterze w Gualeho! Cóż mi z tego! Lada pastuch może mnie zawstydzić. Kiedy wrócimy do swoich, chcę się pochwalić grą na gitarze, fandangiem i mową Hidalgów. Pysznie będzie!

— Pochwalisz się krzyżem i ranami. Nie czas nam tu tańczyć i śpiewać, ale słuchać komendy i zbierać wawrzyny. Pastuch cię w tym nie zawstydzi.

— Eh, czytaj już lepiej swego Plutarcha i nie bój się o mnie! Wstydu ci nie źrebię i w tyle nie zostanę!

— Wierzę w to, jak w Boga! — odparł poważnie Konstanty. Ogień przygasł i chłód zaraźliwy ogarniał ich znużone członki.

Przysunęli się, jak zwykle, do siebie blisko, otulili się płaszczami i usnęli, ogrzewając się wspólnie oddechem. O świcie Konstanty się zerwał. Obóz jeszcze spał. Dziesięciu ułanów wzięło między siebie jeńców i poprowadziło opodal, za ostatnie straże, między winnice.

Słońce połową tarczy wyjrzało za ziemię. Pierwszą pobudkę zagrały trąbki sygnalistów; na drodze zadudniły kopyta kuriera, pędzącego cwałem.

Przyparto więźniów do płotu. Patrzyli z osłupieniem na lufy karabinów, opadali ze zmęczenia i strachu.

— Pal! — zakomenderował porucznik.

Kanonada regularna odbiła się o dalekie góry, budząc stokrotne echa. Winne krzaki obluzgała krew, pogniotły je martwe ciała. Rozkaz był spełniony.

Gromadka jeźdźców zawróciła do obozu, gdzie nagłe rozległa się inna, pośpieszna pobudka.

— Marsz! spiesznie! — zamruczeli ułani zdziwieni.

Kurier ich znowu wyminął, na spienionym, pysznym arabie wracał, oddawszy rozkazy. Pułk się sformował z szybkością i energią sobie właściwą. Konstanty dopadł dowódcy, zdał raport, ostrogami spiął siwego i jak wiatr pognał na swoje miejsce w pierwszym szwadronie. Oczami poszukał Stacha, skinął mu głową i ruszył z kopyta. Pułk się rozwinął, jak barwna wstęga, kamienną drogą w stronę czarnych gór. Z wyżyn tych śledziły jego ruchy dzikie oczy brygantów, zza szczelin i głazów czekały ich długie, błyszczące lufy. Sępy–gierylasy czatowali na tą krew młodą. Po godzinie marszu dosięgli wąwozu, ciasnego jak tunel, wąskiego jak czarna, złowieszcza szpara. Z góry poczęły padać strzały, echem zdwojone, groźne.

— Naprzód, dwójkami!

Pierwszy szwadron wpadł w tą przepaść, za nim nieprzerwaną falą płynęli inni. Kule gwizdały gęsto, konie utykały na kamieniach. Siwek Konstantego, trafiony w sam grzbiet, zwalił się, jak rażony gromem. Szeregowiec podał mu luzaka. Dosiadł go i ruszył dalej, wciąż trzymając oczy niespokojnie utkwione w Stacha.

Padali ludzie i konie, zastawiano trupy i ranionych, nie zatrzymując się na jęki kolegi, na wołanie o ratunek brata. Jak deszcz teraz szły kule, dobrze kierowane. Nagle dojrzał Konstanty, że Stach się zawahał w siodle, do szyi siwego się pochylił, puścił cugle i jak dębczak podcięty zwalił się na bok z głuchym stęknięciem. Sekunda — a przyjaciel już stał nad nim i w ramiona porwał. Ujrzał pierś na wylot otwartą, twarz śmiertelnie bladą, oczy zamknięte. Żył jeszcze, ale słabo. Kolega z siłą nadludzką na konia go wciągną i na piersiach trzymając, osłaniając ramieniem — ruszył dalej, już na nic niepomny. Za każdą kulą zakrywał go sobą i patrzył w martwą twarz, dłonią tuląc ranę, z której jasna krew buchała na nowo za każdym ruchem. Dobije go prędka jazda!

Porucznik stanął i zsiadł z konia. Dym, wystrzały, groza tej pułapki oślepiła ułanów, pędzili pod gradem ołowiu, byle się prędzej wydostać na czyste pole; nie poznawali nikogo.

Konstanty nie wołał pomocy. Ranionego, jak tłumok, wziął na plecy i widząc ścieżynę w skale, kozi ślad zaledwie — ruszył, uginając się pod swym ciężarem, zlany potem, ogłuszony hukiem, mimo, że sam, draśnięty w policzek, cierpiał nieznośnie. Gdzie go zaprowadzi ślad nie wiedział, gdzie ratunek znajdzie, nie kombinował, tylko instynktownie unosił ten skarb sobie zlecony od kul i śmierci. Upał osłabił go do reszty, a bezwładny ranny ciążył mu ołowiem. Nie ustawał jednak i szedł, cudem nie tracąc równowagi, sto razy potykając się nad zawrotnymi głębiami. Żeby źródło, cienia trochę, wody kropla, zamiast kamieni. Ścieżka zygzakiem zbiegała w dół, ale pochód trwał w pojęciu Konstantego wieki i myślał z rozpaczą, że do piekieł chyba zejdzie… Kurz i pot pokryły mu ranę na twarzy, piekła go ona ogniem. Ręce mdlały, a ust spalonych nie mógł zamknąć, języka zeschłego poruszyć. Chwilami bezbrzeżna rozpacz go ogarniała na myśl, że padnie i skona — nadaremnie. Chrapał, jak zadławiony. A Stach nie jak ołów już mu ciążył, ale jak Góra, jak całe Pireneje!

Wtem ścieżka zwróciła się raptownie na lewo i głuchy okrzyk wydarł się z gardła Konstantego. Przed nim o kilkaset kroków, wśród winnic i kasztanów, leżała spora osada. Ścieżka biegła między winnice i dobiegała domów. Nad domami wznosiła się wieża kościoła. Zwracając się, jak pijany, dobywając resztki sił, młody oficer dowlókł się do pierwszego domu i padł na rozpalone kamienie z głuchym jękiem. Na galerii nad nim rozległ się okrzyk trwogi. Oprzytomniał i podniósł oczy.

Ujrzał utkwione w siebie ostre, świdrujące oczy starego Hiszpana i obok czarne również ale nad wyraz piękne źrenice młodziutkiej dziewczyny. Chciał coś powiedzieć, ale nie dobył głosu, więc tylko, powstając, pokazał ranę leżącego i ruchem o wodę błagał. Hiszpan porozumiał się kilku słowy z kobietą i nie kwapiąc się wcale, zszedł na dół.

Dziewczyna znikła również, ale po chwili ukazała się z wodą.

Konstanty zbryzgał twarz Stacha i obmył ranę. Hiszpanie przyglądali mu się, szepcząc między sobą. Nie zważał na nich, stroskany i nieszczęśliwy. Gwałtem wlał rannemu wody do gardła i patrzał nań z bezmiernym niepokojem.

Serce biło — strzał je nie zaczepił — ale może to były ostatnie odgłosy agonii?

Dziewczyna — zaciekawiona i przelękła — pochyliła się nad nim. Raz pierwszy widziała takie płowe włosy i jasne wąsy sarmackie; odskoczyła, gdy omdlały rozwarł nagle swe wielkie, błękitne oczy i nieprzytomnie powiódł nimi dookoła. Konstanty odetchnął. Otarł twarz z potu i krwi, resztę wody wypił i przemówił do Hiszpana, dotykając grzecznie kaszkietu:

— Wróg to wasz, ale ranny! Wyniosłem go z bitwy. Dajcie mu przytułek, jeśli w Boga wierzycie! Nie mam siły odnieść go do swoich.

Nie wiadomo, czy stary zrozumiał. Wodził oczami od leżącego do niego, od niego do gór i palił spokojnie cygaro. Dziewczyna rzuciła mu słów kilka, ruszył ramionami. Konstanty się zniecierpliwił.

— Ludzie jesteście, czy nie! Nie widzicie, że mu śmierć zagląda w oczy i ratować trzeba. Zapłacę wam, ile zechcecie, ale dajcie mi go uratować, opatrzyć, złożyć gdzie w bezpiecznym miejscu.

Stary poruszył się i chudym palcem wskazując góry — odparł łamaną francuszczyzną:

— To moi ludzie go zabili. Jestem Alcad z El Pahul! Ty wiesz, co to znaczy?

— Bądź sobie sztanem, ale przyjmij go w swój dom.

— Nie boisz się?

— Nie! — odparł spokojnie porucznik.

— Więc wejdź! — rzekł stary uroczyście.

Raniony znów omdlał. Kolega wziął go na ręce i wniósł ze starym do wnętrza domu. Dziewczyna zamykała pochód i ogarnięta litością — podtrzymywała bezwładną głowę wroga. Konstanty się obejrzał.

— Dziękuję wam! — rzekł łagodnie.

W pokoju na dole, na macie, złożono Stacha. Hiszpan wydał córce rozkazy i po chwili przyniosła wina i płótna do opatrunku. Jak mógł i umiał, Konstanty mu ranę obwiązał, posłanie poprawił, napoił i usiadł nad nim, z czułością ojca śledząc znaku życia.

Z daleka stary przyglądał się im ciągle, świdrując oczkami.

Gdy zza munduru błysnął ryngraf, który Konstanty zdjął i na ścianie powiesił, Hiszpan się przeżegnał i o krok się zbliżył. Blacha ta srebrna ze złocistą Bogarodzicą w środku zajęła go niezmiernie; ciągle na nią zerkał, a przez oliwkową, pomarszczoną jego twarz przechodziły różnorodne wrażenia. Gdy porucznik dokończył opatrunku, zagadnął go pierwszy:

— Wy katolicy?

— Tak.

— Prawdziwi? Rzymscy?

— Tacy jak wy.

— Polacy?

— Tak.

— A z jakiego wojska?

— Ułani los infernos.

Alcad przyjrzał mu się z podziwem.

Bardzo jesteś odważny, że się do tego znienawidzonego pułku przyznajesz.

— Mówię prawdę. Nasza wiara broni nam kłamstwa, a pułk nasz hańby nie ma na sobie.

— Nie boisz się naszej zemsty?

— Nie. Możecie mnie zabić, byleście oszczędzili ranionego. Żołnierz ze śmiercią oswojony i jestem bezbronny wśród was, wrogów. Nie ruszajcie tylko jego, bo on teraz jest święty! Gdy mnie zabijecie, będzie to zemsta, ale gdy jego dotkniecie, to będzie kryminał przed ludźmi i Bogiem.

Hiszpan zwrócił się do córki.

— Mercedes, przynieś temu żołnierzowi posiłek — rzekł.

Dziewczyna po chwili podała porucznikowi sałaty i owoców. Przyjął i podziękowawszy, zaczął jeść chciwie.

— I trucizny się nie boisz? — spytał Alcad.

— Boję się tylko podłości — odparł spokojnie.

— A masz na sobie jaki znak święty?

Konstanty odchylił mundur i pokazał szkaplerzyk narzeczonej. Ojciec i córka przeżegnali się.

Raniony się poruszył i poprosił pić słabym szeptem. Kolega pochylił się nad nim i uniósł głowę. Dziewczyna podała mu wody.

— Obmyj sobie twarz! — rzekł Alcad.

Porucznik ramionami ruszył i wlepiwszy wzrok w chorego, zapadł w ponure rozmyślanie. Nagle głowę podniósł, wstał i przystąpił do starego.

— Muszę wracać! — rzekł. — Na Bożą wolę i na waszą szlachetność zostawiam go.

Dobył z kieszeni woreczek złota i na stole położył.

— Nie mam więcej — dodał — łupów nie umiem brać, a te pieniądze moje własne, możecie je śmiało zatrzymać. Gdy mi czas pozwoli, przyjdę go odwiedzić, a jeśli będziemy blisko, zabiorę go. Teraz muszę zostawić i do sztandaru wracać! Jeśli ulitujecie się nad nim, odpłacę podobnym waszym ranionym braciom. Zostańcie z Bogiem!

Popatrzył raz jeszcze na ranionego, westchnął i siłą woli odrywając się od ukochanego, wyszedł, nim Hiszpan mógł słowo rzec. Gdy wyjrzeli za nim, zniknął już wśród winnic. Nazajutrz dopiero, po całonocnym błądzeniu, dogonił pułk w marszu i zameldował się starszyźnie. Zaliczono go do zabitych i powitano radośnie. Opłakano Stacha, dowiedziawszy się, gdzie był i w jakim stanie, a potem wróciło wszystko do dawnego trybu — pozornie. Tak — pozornie, bo Konstanty jak automat się poruszał, jak automat walczył.

 

* * *

 

Przez gaje granatów i kasztanów, przez dymiące krwią pobojowisko, myśl jego i dusza wracała wciąż do Stacha, czasem nadzieją ozłocona, czasem jak grób rozpaczona. I pytał siebie sto razy, czy dobrze zrobił, rzucając go na pastwę zdziczałych gierylasów w domu ich głównego wodza, czy nie lepiej byłby uczynił, żeby go dalej niósł w ramionach, aż by obydwoje upadli? Czasem, niezdolny znieść udręczenia, chciał przez te granaty i góry iść i odwiedzić go żywym lub w grobie, ale żołnierz brał górę nad przyjacielem i zostawał u sztandaru. Tylko w nocy mu się roiło, że ma Stacha u boku, a w dzień wyglądał go bezustannie. A Stach nie wracał.

Pułk się oddalał, rzucany rozkazami to tu, to tam… Mijały tygodnie w krwi i dymie, w marszach i trudzie. Lance ułanów rozbijały czworoboki piechoty, brały górskie wąwozy, znosiły baterie, pułk rósł w sławie i znaczeniu. Konstanty dostał krzyż i rangę kapitana. Stach nie wracał. Przy oblężeniu bohatersko bronionej fortecy, pułk dłużej w miejscu pozostał. Co dzień armaty rozbijały mury, co dzień przypuszczano szturmy. Oblegającym i oblężonym brakło żywności, nie pogrzebane trupy, rozkładające się w upale, zarażały powietrze. Czekano z upragnieniem posiłków.

Pewnej nocy, Konstanty, wróciwszy ze swym oddziałem z wycieczki, przepędził tabun owiec i dziesięć wozów mąki. Nie cieszył się z triumfu i zmęczony legł do snu w namiocie, z siodłem pod głową. O północy zbudził się nagle. Byłoż to przeczucie?… Płótno namiotu podniosło się.

— Żyjesz! Pochwalony Bóg miłosierny! Cud zdziałał dla babki twojej i dziewcząt naszych! Ach, bracie, com ja wycierpiał przez te miesiące, mając cię za straconego! Powiedz, nie zamęczyli cię ludzie? A rana? Zdrowyś?

Z niebywałym wybuchem ten poważny człowiek witał zmartwychwstałego, ściskał go, całował.

— Rana zagojona i zdrów jestem, jak nigdy — odparł Stach z zapałem. — Żebyś wiedział, jak ci ludzie mnie doglądali. Jak swoi najbliżsi, jak brata i krewnego. Niczego mi nie brakło i ledwiem się wyrwał! Nie chcieli puszczać!

— Źle zrobili! Aleś ty i dnia nie zmitrężył?

— Nie… — odparł Stach z cicha.

— Trzy miesiące straciłeś… Tyle triumfów. A jam cię co dzień wyglądał. Gorzką mi była sława bez ciebie. Przecie jesteś i da Bóg nie rozstaniemy się już. Skąd przychodzisz?

— Szukałem was i z posiłkową piechotą przed chwilą dobiłem nareszcie celu.

— Jest piechota, nareszcie! Weźmiemy to kamienne gniazdo i pójdziemy w pole szerokie. Oblężenie zjadło nam ułanów i zabrało sporo kolegów. Nie ma Brzozowskiego i Szeligi, ranieni śmiertelnie Stachowski i Turno!

— A tyś już kapitanem! Wyprzedziłeś mnie! — uśmiechnął się Stach, dotykając galonów.

— Czekały na ciebie takież i prędko je zdobędziesz.

— Mniejsza o nie! Nie chciwym awansów.

— Tak, ale nasze kobiety się ucieszą w kraju. Dlatego ich pragnę dla ciebie.

Przegwarzyli noc całą. Stach mało opowiadał i tylko pytał roztargniony dziwnie — i nieswój.

— Zaśnij przed ranem, bo o świcie pójdziemy w ogień — namawiał go Konstanty.

Nie usłuchał. Przesiedział wytrwale do świtu, paląc hiszpańskie papierosy; gdy odtrąbiono pobudkę, poszedł w milczeniu do konia, stanął na swoim miejscu pod wodzą Konstantego.

 

* * *

 

Zaczął się krwawy taniec. O zachodzie słońca zdobyto bramę fortecy i fala rozwścieczonego żołnierza zalała gród, głodna mordu i zemsty. Nie nasycili się do woli. Zamiast wrogów, znaleźli kilka tysięcy sczerniałych trupów i kilkaset jeszcze żywych szkieletów. Po całonocnej rzezi i okrucieństwach, nad ranem oficerowie ściągnęli swoich ludzi i opuścili ten gród kamienny, za nimi wysadzono prochem fortecę.

Zadrżało powietrze, dymy zasłoniły niebo.

— Drogo nas to widowisko kosztuje! — rzekł Konstanty do Stacha, oglądając się raz ostatni.

— To hańba dla nas, ta wojna — odparł z cicha porucznik.

Śmiertelnie blady Konstanty słuchał. Zdawało się, że rzuci się na mówiącego, wtłoczy mu w gardło wyrazy, wybuchnie.

Pohamował się. Surowe jego oczy przeszyły Stacha, a głos głuchy padał jak uderzenie młota o żelazo.

Żołnierz ma jedną świętość — swoją chorągiew, jedną wiarę — swoją przysięgę! Kto rezonuje, ten gwałci jedno i drugie! Można boleć w duszy w najtajniejszej głębi, ale mówić nie wolno, bez krzywoprzysięstwa i sromu! Sztandar przed tobą, a przysięga w tobie; idź i milcz! Osądzi wszystkich Bóg!

Stach poczerwieniał i do krwi zagryzł wargi. Zwiesił głowę i umilkł wedle rozkazu. Rozłączyli się z konieczności obowiązków i przez cały dzień nie spotykali się nawet wzrokiem, choć kapitan, szarpany straszną trwogą, szukał ciągle oczu przyjaciela — daremnie.

Wieczorem, gdy rozbito obóz, Stach, wezwany jako podwładny, stanął przed kolegą w namiocie.

— Poruczniku, obejmiesz straż; pięciu więźniów pojmanych w drodze, o świcie rozstrzelasz!

Śmiertelnie blady młodzieniec skłonił się i wyszedł. Późno było gdy kapitan, niezdolny usnąć z szarpiącej zmory i zgryzoty wyszedł, by choć na niego popatrzeć.

Otulony w płaszcz, mijał śpiący obóz, w głowie miał jak ćwiek wiercącą myśl ciężkiej troski. Doszedł biwaku więźniów i stanął jak wryty. Oparty o głaz stał tam porucznik i wytężonym wzrokiem coś śledził w ciemności.

— Stachu! — krzyknął.

Młodzieniec podskoczył i zrobił ruch taki, jakby chciał uciekać, ale pozostał.. Fala krwi uderzyła mu do oczu — milczał.

— Gdzie straż?

— Odesłałem ich do snu!

— A jeńcy?

— Na swobodzie!

— Zdrajco!

— Milcz! Tyś sam winien! Jesteś półbóg, jeden z plutarchowych bohaterów, ja człowiek. Po naszej dzisiejszej rozmowie po coś mi dał taki rozkaz! Po coś mi dał pokutę nad siły! Kazałeś pilnować i rozstrzelać więźniów. Jeden był synem Alcada z El Pahul, przeprawia się do Marii. Ty byś zrobił, coś ode mnie wymagał, ale mnie to nad siły! Za uratowane życie swoje byłem ich dłużnikiem. Poszli! A ja się czynu tego nie wstydzę.

Rozdrażniony, dyszał gorączkowo.

— A jutro cię rozstrzelają jako zdrajcę!

— Niech i tak będzie. Skończę prędzej.

— A imię twoje przeczyta babka, siostra i narzeczona w dzienniku hańby! Takie im przyniesiesz wawrzyny, tak odbudujesz dom! Tak! Tak!

Połą płaszcza zakrył twarz i znużony rozpaczą zajęczał głucho. Stach głowę zwiesił — nie bronił się już. Po chwili Konstanty podniósł czoło, wypogodzone, blade i uroczyste. Ręką wskazał na obóz.

— Wracaj — rzekł. — Jam winien, powiadasz! Babka kazała mi cię ochraniać, a jam naraził. Wracaj i pomyśl o nich w pokusie! Będziesz silny! Jam winien!

Stach pokonany, milczący, spełnił rozkaz. Konstanty przeprowadził go wzrokiem, aż na miejsce, a potem ruszył w przeciwną stronę. Przez płótno sztabowego namiotu światło błyskało, starszyzna radziła, przyjmowała i wysyłała kurierów. Przeglądała mapy.

Kapitan się zameldował i wszedł do środka. Bez słowa odpasał szablę i położył na stole.

— Co to znaczy, kapitanie? — spytał pułkownik.

— Przychodzę po wyrok, jako więzień! — Zdano mi jeńców pod straż — jeńcy uszli.

— Co mówisz? Czyś oszalał! Ty, ty to zrobiłeś?

— Ja sam pułkowniku. Czekam waszych rozkazów…

Godzinę, krótką godzinę trwał sąd.

Po niej Konstanty wyszedł bez krzyża i galonów — znów prosty szeregowiec. Prosił o kulę, ale głos się podniósł ogólny, że zbyt wiele położył zasług, by mu nie zostawić sposobu rehabilitacji.

Zdegradowano go i kazano się poprawić. Nazajutrz Stach go ujrzał w szarej masie żołnierzy, salutującego porucznikowi przy lustracji.

Krzyknął i oczy obłąkane wlepił weń, ale zagrały trąbki — pułk ruszył.

W nocy porucznik o złotych galonach przyszedł do ułana, co wysunięty na dalekiej placówce, stał jak z brązu wykuty, cały zmieniony w słuch i wzrok. Rozmawiali długo, gwałtownie zrazu, potem spokojnie, a tak cicho, że w ciszy tej przejrzystej nie rozlegało się żadne zdradliwe słowo. Piersią oficera wstrząsało okropne łkanie żalu i wstydu, ułan coś mu szeptał, rozjaśniony nadzieją, rozpromieniony otuchą i wiarą w poprawę. Potem otworzył ramiona i utulił do nich dziecko słabe i znękane, pocieszając najczulszymi wyrazami, wspominając dom i kochanie, błagając za nim samym u niego.

Od owej nocy zaszła wielka zmiana. Słoneczna pogoda Stacha zeszła na czoło zdegradowanego winowajcy, a oficer, co duszą był zabaw, ulubieńcem kolegów, jak ziemia sczerniał, jak drzewo znieczulał.

W pochodzie dla podwładnych był opryskliwy i przykry, w bitwie nie rozpalał się szalonym bohaterstwem, u ognia obozowego siadywał samotny i posępny, nie odzywając się, chyba z musu.

Zdawało się, że pomimo rozmowy nocnej z kolegą, pomimo łez i zgody, widok Konstantego był mu torturą, wstyd i wyrzuty nad siłę natury tej nie złej, a grzesznej, właśnie przez zbytek wrażliwości.

I znów minął miesiąc.

Bandy gierylasów napełniały kraj; zgniecione sto razy, odrastały z niepojętą szybkością, zalewały wąwozy i góry — mnożyły się coraz zuchwalsze. Ułani dokonywali cudów, szarpani na strony, uchodząc z pułapek, zwyciężając pięciokroć liczniejsze od siebie bandy.

Pewnego wieczora, Konstanty, stojący na posterunku u dróg krzyżowych, ujrzał samotnego człowieka, który bez broni i tylko płaszczem po oczy osłonięty, zbliżał się wprost do niego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin