Federico Moccia - Trzy metry nad niebem.doc

(1397 KB) Pobierz

 

Federico Moccia

„Tre metri sopra il cielo”

 

 

Tłumaczenie: Krystyna i Eugeniusz Kabatcowie

Wydawnictwo literackie MUZA SA 2005

 

 

 

Trzy metry nad niebem

 

 

 

 

 

1

 

Cathie ma najładniejszy tytek w Europie". Czerwone graf­fiti jaśnieje w całej swej zuchwałości na jednej z kolumn mostu przy Corso Francia.

Królewski orzeł w pobliżu, wyrzeźbiony tu dawno temu, z pewnością widział sprawce, ale nigdy go nie zdradzi. Tro­chę niżej, strzeżony przez drapieżne, marmurowe szpony, siedzi on.

Krótkie włosy, prawie na jeża, wysoko cieniowane od szyi ku górze, jak u amerykańskich marines. Kurtka marki Levi's, donna.

Kołnierz postawiony, marlboro w ustach, oczy ukryte za okularami Ray-Ban. Wygląda na twardziela, chociaż nie musi. Ma piękny uśmiech, lecz mało kto bywa nim obdarowany.

Dalej, na wiadukcie, kilka samochodów zatrzymuje się przed światłami, powarkując niecierpliwie. W równym rzędzie wyglądałyby jak przed startem do zawodów, gdyby nie były tak rozmaite. Jakaś pięćsetka, obok new beetle, potem micra, stare punto i bliżej niezidentyfikowany wóz amerykański.

Jest i mercedes 200, w którym delikatny palec o obgryzio­nym paznokciu naciska guziczek odtwarzacza CD. Boczne głośniki pioneera ożywają muzyką jakiejś grupy rockowej.

Wóz rusza razem ze wszystkimi. Ona też chciałaby wie­dzieć „Where is the love...". Czy naprawdę istnieje? Jednego jest natomiast pewna, wolałaby nie słyszeć swojej siostry, która - siedząc z tyłu - nalega: „Daj teraz Erosa, chcę po­słuchać Erosa".

Mercedes przejeżdża obok właśnie wtedy, gdy on kończy palić, a odrzucony zręcznym pstryknięciem i ruchem powie­trza niedopałek ląduje na ziemi. Chłopak schodzi po mar­murowych schodach, poprawia swoje lewisy 501 i wsiada na granatową hondę 750 custom. Jak za dotknięciem cza­rodziejskiej różdżki od razu jest wśród samochodów. Pra­wym adidasem zmienia biegi, to przyciska hamulec, to go zwalnia i pozwala nieść się tej potężnej maszynie jak wzno­szącej się fali.

Słońce podnosi się coraz wyżej, jest piękny poranek. Ona jedzie do szkoły, on jeszcze nie spał tej nocy. Dzień jak inne. Ale przed światłami on staje obok niej. I dlatego ten dzień nie będzie jak inne.

Czerwone.

On patrzy na nią. Okienko jest opuszczone. Pukiel popie­latych blond włosów odsłania na chwilę jej giętką szyję. Profil łagodny, choć wyrazisty, oczy błękitne i pogodne, słu­cha piosenki, marzycielsko przymrużone. Tyle spokoju, że czuje się poruszony.

- Hej!

Odwraca się w jego stronę, trochę zdziwiona. On uśmiecha się, jest blisko niej na tym swoim motorze, barczysty, ręce nazbyt opalone jak na połowę kwietnia.

- Nie przejechałabyś się ze mną?

- Nie, jadę do szkoły.

- To nie jedź, udaj, że wszystko jest jak zawsze, a ja cię zabiorę sprzed szkoły.

- Przepraszam - mówi, uśmiechając się sztucznie, na siłę. - Źle się wyraziłam. Nie mam ochoty jechać z tobą.

- Miałabyś niezłą zabawę...

- Wątpię.

- Rozwiązałbym wszystkie twoje problemy.

- Nie mam problemów.

- Teraz to ja wątpię.

Zielone.

Mercedes startuje ostro, gaśnie pewny siebie uśmiech chło­paka. Ojciec odwraca się do niej:

- Kto to był? Któryś z twoich przyjaciół?

- Nie, tato, jakiś kretyn.

Po paru sekundach honda znowu jest już obok. On chwyta ręką za okienko, dodając trochę gazu dla zrównania się z sa­mochodem, chociaż przy tej czterdziestce jego ramię nie mia­łoby większych problemów, żeby się utrzymać.

Jedynym, który ma jakiś problem, jest ojciec.

- Co wyprawia ten głupiec? Dlaczego jedzie tak blisko?

- Nie przejmuj się tato, ja się tym zajmę. Obróciła się do tamtego zdecydowanym ruchem.

- Słuchaj no! Czy ty naprawdę nie masz nic lepszego do roboty?

- Nie.

- To sobie znajdź.

- Już znalazłem i bardzo mi się to podoba.

- Co?

- Przejażdżka z tobą. Posłuchaj, wyskoczymy na Olimpikę, ostro posuniemy, potem ci zafunduję śniadanie, a potem odwiozę do szkoły. Przysięgam.

- Twoje przysięgi nic nie znaczą, prawda?

- Prawda - uśmiecha się. - Widzisz, jak dużo już o mnie wiesz? Zaczynam ci się podobać, no nie?

Ona śmieje się i potrząsa głową.

- No dobra, już wystarczy! - Wyjmuje ze skórzanej torby z napisem „Nike" książkę i otwiera ją. - Muszę zająć się moim prawdziwym problemem.

- Co to?

- Powtórka z łaciny.

- Myślałem, że coś o seksie.

Ona odwraca się z niesmakiem. Tym razem już się nie uśmiecha, nawet nie udaje.

- Zdejmij łapę z okienka.

- A gdzie mam ją położyć? Ona włącza automat.

- Nie powiem ci, bo tu jest mój ojciec. Szyba okienka zaczyna się podnosić. On czeka do ostatniej

chwili, wtedy cofa rękę.

- Zobaczymy się?

Nie zdąży! usłyszeć jej suchego „nie!". Odchyla się lekko w prawo, wchodzi w zakręt i gwałtownie przyspieszając, znika wśród samochodów. Mercedes nadal toczy się swoją drogą, teraz już spokojniej zmierza w kierunku szkoły.

- Ty wiesz, kto to był? - Głowa siostry wyrasta nagle między oparciami. - Nazywają go Dziesiątka z plusem.

- Dla mnie to tylko idiota.

Otwiera książkę do łaciny i zaczyna powtarzać sobie ab-lativus absolutus. W pewnej chwili przestaje czytać i patrzy przez okienko. Czy rzeczywiście łacina jest jej najważniej­szym problemem? Bo z pewnością nie to, o czym myśli ten facet. Co tam, w końcu nigdy już go nie zobaczy. Zdecydowa­nie wraca do książki. Samochód skręca w lewo, w stronę Falconieri.

- Jasne, nic mam żadnych problemów i więcej go nie zobaczę.

Nie wie, jak bardzo się myli. W obydwu sprawach.

 

 

2

 

Blady księżyc wznosi się wysoko pomiędzy ostatnimi ga­łęziami drzewa. Odgłosy miasta są dziwnie dalekie. Z jakie­goś okna dochodzą dźwięki powolnej i przyjemnej muzyki. Trochę niżej białe linie na korcie tenisowym lśnią w poświa­cie księżyca, a pusty basen smętnie oczekuje lata. Na pierw­szym piętrze osiedlowego domu jasnowłosa, niezbyt wysoka dziewczyna o niebieskich oczach i aksamitnej skórze niezde­cydowanie przygląda się sobie w lustrze.

- Czy potrzebna ci jest ta czarna elastyczna bluzeczka marki Onyx?

- Nie wiem.

- A granatowe spodnie? - pokrzykuje Daniela ze swojego pokoju.

- Nie wiem.

- A włożysz fusetxux?

Daniela stoi już w drzwiach, patrzy na Babi, na otwarte szuflady łóżka, na porozrzucane rzeczy.

- To ja to wezmę...

Daniela ogląda kilka kolorowych par butów firmy Superga leżących na podłodze, wszystkie numer trzydzieści siedem.

- Nie, tej nie rusz! Zależy mi na niej.

- A jednak ją sobie wezmę.

Babi podrywa się gwałtownie, biorąc się pod boki.

- Przepraszam! Ale ja sama jeszcze jej nie wypróbowałam!

- Mogłaś to zrobić wcześniej!

- A teraz mi ją rozciągniesz, co?

- Czyżby? Chyba żartujesz. - Daniela ironicznie przygląda się siostrze. - Zwracam ci uwagę, że przedwczoraj to ty wło­żyłaś moją elastyczną spódniczkę i teraz trzeba być jasno­widzem, żeby odgadnąć pod nią moje śliczne krągłości.

- To nie wina moich bioder. To Chicco Brandelli ją roz­ciągnął.

- Co? Chicco dobierał się do ciebie, a ty nic mi nie mówisz?

- Bo nie ma o czym.

- Nie wierzę, sądząc po mojej spódniczce.

- Tak się tylko wydaje... Co powiesz o tym granatowym żakiecie, a pod spodem bluzeczka różowobrzoskwiniowa?

- Nie zmieniaj tematu. Powiedz mi, jak poszło?

- Och, przecież wiesz, jak to wygląda w takich sytuacjach.

- Nie.

Babi patrzy na młodszą siostrę. To prawda, ona nie wie. Jeszcze nie może wiedzieć. Jest nazbyt okrągła, nie ma w so­bie nic szczególnego, co by zachęciło kogoś, by jej ściągnąć spódniczkę.

- No nic. Pamiętasz, jak przedwczoraj po południu po­wiedziałam mamie, że idę się uczyć do Palliny?

- Tak. No i...?

- No i poszłam do kina z Chicco Brandellim.

- I co?

- Ten film to nic wielkiego, ale i on, jak mu się dobrze przyjrzeć, też.

- Do rzeczy, do rzeczy. Jak to się stało, że spódnica się rozciągnęła?

- No cóż, film szedł już od dziesięciu minut, a on wciąż się kręci w swoim fotelu. Pomyślałam, że owszem, w tym kinie nie jest najwygodniej, ale Chicco najwyraźniej zaczy­na podryw. Po chwili przysuwa się trochę i kładzie rękę na moim oparciu... Co byś powiedziała, gdybym włożyła ten zielony komplet z guziczkami na przodzie?

- Mów dalej.

No więc z oparcia zszedł powolutku na ramię...

- A ty?

- Ja? Nic. Udawałam, że w ogóle tego nie zauważyłam. Gapiłam się na film, nic odrywając oczu od ekranu. A on wtedy przyciągnął mnie do siebie i pocałował.

- Chicco Brandelli cię pocałował? O rany!

- Co cię tak podnieca?

- Bo to wspaniały chłopak!

- Może, ale zbyt zarozumiały... I wciąż tak dba o swój wygląd, przegląda się w lusterku... Dobra, zaraz po przerwie zajął swoją pozycję wyjściową. Ale przedtem kupił mi rożek lodów Algidy. Wydało mi się, że film się zrobił się trochę lep­szy, pewnie z powodu lodów, tej górnej części z orzechami, genialne! Zagapiłam się, a on tymczasem zjechał z łapskami nisko, jak na mój gust. Próbowałam go odsunąć, ale on nic, uczepił się tej twojej granatowej spódniczki... No i wtedy się właśnie rozciągnęła.

- Ale świnia!

- Jasne. Wyobraź sobie, że nie chciał jej za nic puścić. A potem wiesz, co zrobił?

- Nie, co zrobił? .

- Rozpiął spodnie, wziął moją rękę i ciągnął ją tam do siebie. No, słowem, do tego swego...

- Nie! On naprawdę jest świnia! A potem?

- Potem musiałam poświęcić swoje lody. Wzięłam i żeby go uspokoić, wepchnęłam mu je w rozpięte spodnie. Gdybyś widziała, jak on skoczył!

- Brawo, siostrzyczko, brawo! Nie jesteś bynajmniej ciepłe

kluchy...

Wybuchają śmiechem. A potem Daniela, korzystając z we­sołości, jaka je opanowała, odchodzi z zielonym kompletem siostry.

Piętro wyżej, w swoim gabinecie, na miękkiej, kaszmirowo wzorzystej kanapie Claudio nabija fajkę. Bawi go ta uroz­maicająca czas czynność, ale tak naprawdę była ona wyni­kiem kompromisu. W domu nie może już palić swoich marl­boro. Żona, zawzięta tenisistka, i córki z przesadą dbające o zdrowie odbierały mu każdego zapalonego papierosa, prze­szedł więc na fajkę. „To doda ci klasy, wydasz się bardziej refleksyjny!", powiedziała Raffaella. Istotnie, pomyślał wtedy refleksyjnie, lepiej mieć w ustach ten kawałek drewna i pacz­kę marlboro w kieszeni, niż dyskutować z żoną.

Pykając z fajki, przelatuje po kanałach telewizyjnych. Wie już, gdzie się zatrzymać. Oto dziewczęta zstępują otwierają­cymi się na dwie strony schodami, podśpiewując jakąś głupią pioseneczkę i demonstrując swoje jędrne piersi.

- Claudio, jesteś gotowy? Natychmiast zmienia kanał.

- Oczywiście, skarbie.

Raffaella przygląda się mężowi. Claudio tkwi na swojej kanapie, wyraźnie tracąc kontenans.

- Zmień krawat; masz, włóż ten bordowy.

Raffaella wychodzi, nie pozostawiając miejsca na dyskusję. Claudio rozwiązuje swój ulubiony krawat. Potem na klawia­turze pilota naciska piątkę. Ale zamiast pięknych dziewcząt ma przed sobą jakąś biedną gospodynię domową, która żon­glowała literami alfabetu, próbując stać się bogata. Claudio zakłada na szyję bordowy krawat i całą swoją uwagę po­święca jego wiązaniu.

W małej łazience, która rozdziela pokoje dwóch sióstr. Daniela mocuje się z kredką do powiek. Koło niej pojawia się Babi.

- Co sądzisz?

Ma na sobie lekką różową sukienkę w kwiaty. Wcięta delikatnie w talii, spływa swobodnie, niewymuszenie na krągłe biodra dziewczyny.

- Jak wyglądam?

- Dobrze.

- A nie bardzo dobrze?

- Bardzo dobrze.

- No i lepiej, ale dlaczego nie powiesz „znakomicie"? Daniela wciąż zmaga się z linią, która ma być prosta i po­winna powiększyć jej oczy.

- Ja wiem? Kolor mi się nie podoba.

- No dobrze, ale pomijając kolor...

- Te poduszki na ramionach... Chyba za duże.

- No dobrze, zostawmy poduszki...

- Sama wiesz, że nie lubię kwiatów...

- Powiedzmy, że nie ma kwiatów.

- Aha, no to wyglądasz bardzo ładnie.

Babi wcale nie ucieszona taką odpowiedzią, zresztą sama nie wiedząc, co by tak naprawdę chciała usłyszeć, sięga po buteleczkę Caronne, którą kupiła w sklepie wolnocłowym, kiedy wracała z Malediwów. Wychodząc, szturchnęła Daniele.

- Ej, uważaj!

- To ty uważaj! Mnie niewiele trzeba, żeby ci podczernić oko. Jak ty się malujesz? ,

- Chciałam to zrobić dla Andrei.

- Jakiego Andrei?

- Palombiego. Poznałam go przed szkołą. Rozmawiał z Marą i Franccscą, tymi z czwartej. Kiedy one sobie poszły, powiedziałam mu, że jestem w tej samej klasie co one. Ile lat byś mi dała, jak się tak umalowałam?

- Hm, owszem, wydajesz się starsza. Wyglądasz co naj­mniej na piętnaście.

- Przecież ja mam piętnaście!

- Zetrzyj tutaj trochę.

Babi ślini sobie palec wskazujący, a potem masuje nim powieki siostry.

- Gotowe!

- A teraz?

Babi przygląda się siostrze, unosząc brwi.

- Hm, teraz to już wyglądasz na szesnastkę.

- Za mato.

- Dziewczęta, jesteście gotowe?

W drzwiach domu Raffaella włącza urządzenie alarmowe. Claudio i Daniela pospiesznie wychodzą, ostatnia wybiega Babi. Wszyscy wsiadają do windy. Tak zaczyna się wieczór. Claudio poprawia sobie krawat. Raffaella układa jeszcze wło­sy, szybkim ruchem prawej ręki odrzucając je do tyłu. Babi obgąga na sobie ciemny żakiet o podniesionych ramionach. Daniela jak zwykle przegląda się w lustrze i wie już, że za chwilę napotka wzrok matki.

- Czy nie jesteś za mocno umalowana? Daniela próbuje coś powiedzieć.

- Daj spokój, znowu jesteśmy spóźnieni.

Tym razem Raffaella widzi spoglądające na nią z lustra oczy Claudia.

- Czekałam na was, byłam gotowa już od ósmej.

W milczeniu mijają najniższe piętra. Do windy wciska się zapach duszonego mięsa, które przygotowuje żona portiera. To przypomnienie Sycylii miesza się przez chwilę z dziwną miksturą francuskich zapachów Caronne, Drakkaru i Opium.

- To pani Terranova, robi wspaniały gulasz w sosie pomi­dorowym.

- Daje za dużo cebuli - zdecydowanie ocenia Raffaella, która jakiś czas temu postawiła na kuchnię francuską, wy­wołując popłoch wśród wszystkich domowników i rozpacz sardyńskiej służącej.

Mercedes zatrzymuje się przed wejściem.

Raffaella pobrzękuje biżuterią, rym znakiem rocznic i świąt Bożego Narodzenia bardziej lub mniej radosnych, za to pra­wie zawsze kosztownych, zajmując miejsce obok kierowcy. Córki siadają z tyłu.

- Można wiedzieć, dlaczego nie stawiacie vespy bliżej przy ścianie?

- Jeszcze bardziej? Tato, znowu się czepiasz...

- Danielo, nie zwracaj się w ten sposób do ojca!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin