Krechowiecki Adam - Kres.doc

(1272 KB) Pobierz

 

             

             

 

Adam Krechowiecki

KRES

 

 

I.

 

Gdyby kto przed laty trzydziestu powiedział był panu Zdzisławowi Woryskiemu, że mu życie pójdzie tak marnie, byłby się zaśmiał i nie uwierzył.

W ogóle pan Woryski za młodu śmiał się prawie ciągle, a w niewiele rzeczy wierzył. Przedewszystkiem nie zastanawiał się nad tem, w coby mu wierzyć wypadało. Rodziców stracił bardzo wcześnie, a odziedziczywszy ładny majątek ziemski i nazwisko znane, które mu wiele w życiu ułatwić mogło, szkół nie skończył i wziął się do gospodarstwa.

I to jednak rychło mu się sprzykrzyło. Nienawykły do żadnego przymusu lub trudu, a nieprzypuszczając nawet, by jutro mogło być inne od dnia dzisiejszego, który był pogodny i swobodny, zdał gospodarstwo na rządzcę, a sam pojechał w świat — używać.

Używanie to kosztowało drogo, choć nie było wcale wykwintne. Pan Woryski bowiem nie miał in

stynktów wybrednych; wolał knajpę od buduaru, a kufel piwa, niż puhar szampana. Za to w knajpie potrafił przesiedzieć dzień i noc całą, a kufli piwa wypijał niezliczone mnóstwo. Materyalnie więc wychodziło to nie lepiej, fizycznie przyczyniło się do tego, że pan Zdzisław roztył się wcześnie i ociężał, moralnie zaś przyniosło w rezultacie zgrubienie obyczajów i jeszcze większe zniżenie poziomu potrzeb umysłowych.

Wędrówka po świecie — pierwsza kawalerska — zakończyła się małżeństwem.

Jakim sposobem stało się, że piękna panna Laura Barzycka zdecydowała się oddać mu swoją rękę, o tem swojego czasu mówiono szeroko i długo. Dość, że wyszła za niego, a wkrótce potem zaczęła się druga pana Zdzisława wędrówka po świecie — małżeńska.

Ta trwała dłużej, a była znacznie droższa i kosztowniejsza. Dla pani Laury była pełna wrażeń, a dla pana Zdzisława stała się w końcu takiem utrapieniem, że po latach kilku, szczuplejszy o wiele a wcale nie ucywilizowany, wrócił sam, bez pani Laury, do dziedzicznej Borówki. Wrócił po to, aby być świadkiem, jak ją z licytacyi publicznej sprzedano.

Wytrzymywała ta Borówka wiele, ale wreszcie pękła... I nawet może jeszcze byłoby się zdołało ją uratować, gdyby pan Zdzisław posiadał był i utrzy

             

               

 

 

  

 

             

             

 

mać się starał sympatye wśród licznych krewnych i sąsiadów. Ale tych sympatyj nie było. Jednych oburzała nieokrzesana gburowatość pana Zdzisława, drugich marnotrawienie bezmyślne grosza za granicą, innych gorszące postępowanie pani Laury, na które, jak mówiono, pan Woryski patrzył przez palce. Słowem, wszyscy, z rozmaitych punktów widzenia, czynili mu mnóstwo zarzutów, a nikt, czy to kredytem, czy radą dopomódz nie chciał.

Borówka przepadła, a pan Zdzisław, spieniężywszy, co się jeszcze dało, sprzedawszy nieobjęty licytacyą ostatni folwarczek, liczący paręset morgów nie zbyt zniszczonego lasu, z małym kapitalikiem przeniósł się do Lwowa.

Minęło znowu lat wiele. Jak je Woryski przeżył, nie wszystkim wiadomo, a onby sam może opowiedzieć nie zdołał. Żył nędznie, ale żył. Czepiał się rozmaitych zatrudnień; był dyurnistą w bankach i urzędach, przepisywał u adwokatów akta, układał przedmieszczanom rozmaite supliki. Był nawet czas jakiś kasyerem teatralnym, ale bardzo niedługo, wkrótce bowiem pokłócił się z dyrektorem, który mu zarzucał, że się myli w rachunkach.

Z początku rodzina, bardzo można i bardzo znana, dbając o opinię, chciała go nieco dźwignąć, schować go na wsi, przy jakiemś ekonomicznem zajęciu, ale pan Zdzisław, wszelką pomoc krewnych odrzucał. Od dziecka lekceważony w rodzinie, powziął do

             

               

 

 

  

 

             

             

 

niej żal, który wskutek zajść późniejszych, wskutek rozmaitych zarzutów, jakie mu czyniono, urósł w nienawiść zaciekłą, nieprzejednaną. To, że on swojem obecnem ubóstwem i lichem stanowiskiem dyurnisty lub kasyera, albo pokątnego pisarza, sprawiał przykrość możnym i dumnym Woryskim, że ich tem upokarzał, sprawiało mu rozkosz, której pozbywać się nie myślał. Więc pomoc odrzucał, nie mogąc jej przyjąć bez pewnych zobowiązań i warunków; chciał przedewszystkiem zachować sobie wolność szarzania się, co dogadzało instynktom jego pospolitej natury i żądzy czynienia na złość.

Czego jednak nie zdołały sprawić dawne po świecie podróże, tego po części przynajmniej dokazała owa nędza, zmuszająca pana Zdzisława do czepiania się rozmaitych zatrudnień. Nie okrzesała go wprawdzie zewnętrznie, nie uszlachetniła duchowo, lecz zaostrzyła, czy rozwinęła pewien spryt złośliwy dawniej drzemiący.

Oswojony z nędzą, Woryski przestał się jej lękać, a umiał z nią sobie zawsze poradzić. Głodu dotąd nie cierpiał, pragnienie miał zawsze czem ugasić, byle nie wodą, której nie znosił; to zaś ubóstwo, które wyłaziło mu dziurawemi łokciami, stało się dla niego czemś zupełnie powszedniem, dającem mu nawet niejaką swobodę. Dawniejszy Woryski musiał bądźcobądź utrzymywać pewne stosunki, musiał nieraz krępować się w towarzystwie ludzi, równych mu

             

               

 

 

  

 

             

             

 

pozycyą społeczną a wyższych wykształceniem i obyczajem, musiał mieć zawsze jakie takie względy dla nienawistnej rodziny. Teraz — pal licho tych wszystkich gagatków i całą familię! — jak mówił.

Stoczył się na dno i — wypoczywał.

Mógł zupełnie swobodnie przesiadywać w najbrudniejszej knajpce, zachowywać się tam, jak mu się podobało, mógł nawet w towarzystwie, jakie się tam gromadziło, odgrywać pewną rolę; stał się pierwszym wśród równych, gdy dawniej bywał ostatnim...

Nie krępował się i nie żenował tu nigdy, a zdarzało mu się być podziwianym i otaczanym szczególniejszemi względami, bo, jak mówiono, chociaż to pan z panów", wcale nie dumny, nosa nie zadziera i jest dobroduszny.

Pod tym wszakże dobrodusznym pozorem kryła się spora doza niezwykłej przenikliwości. Pan Zdzisław wcale dobrze znał ludzi, a raczej ich strony ujemne. Nie wierzył też i nie ufał nikomu, a trzeba było widzieć, z jakim szyderskim uśmiechem na wydatnych ustach, z jakim wyrazem w małych, siwych oczkach, patrzących bystro z pod brzwi krzaczystych, słuchał nieraz, co w koło niego koledzy jego biurowi lub towarzysze w knajpce mówili.

Gdy schwycił jaki rys charakterystyczny, oczywiście ujemny, zadowolenie malowało się wyraźnie na jego opasłej twarzy. Cmokał wówczas ustami i oblizywał je tłustym językiem, a ręką wielką, czer

             

               

 

 

  

 

             

             

 

woną, grubą i brudną gładził resztki włosów, zgarniając je na łysinę,

— Pal go sześć!... a to łajdak! — mruczał ukontentowany.

W tem zadowoleniu była wielka dla całego rodzaju ludzkiego pogarda i nienawiść, z którą zżył się Woryski tak samo, jak ze swoją nędzą. A była w tem może i samolubna satysfakcya, że z porównania swoich własnych usposobień i skłonności złych ze skłonnościami innych nie wychodził zbyt czarno, że i inni byli tacy sami lub gorsi.

Czasem, a zdarzało się to najczęściej w niedzielę lub święto, gdy wracał z restauracyi pod Czarnym rakiem", gdzie do późnej nocy przy kuflu piwa przesiedział, czując działanie trunku w ociężałym mózgu, lubił pan Woryski wylewać swoje myśli w monologach, wypowiadanych półgłosem.

W górę Garncarskiej ulicy, do swojego mieszkania, szedł zwolna, ciężko, to zatac zając się nieco, to przystając chwilami, szedł krokiem, cechującym ludzi, którzy o siebie nie dbają, którym jest wszystko jedno, kiedy i do jakiego dojdą celu. Szedł i gadał nieustannie krótkiemi a dobitnemi zdaniami, głosem chrypliwym, który czasem głośno wybuchał, a czasem z chrzęstem łamał się w gardle. Zdaniom tym towarzyszyły gesty niezgrabne, ociężale.

Omijano go, jak pijaka, z pogardą. A on uśmiechał się szyderczo, bo jakkolwiek pił dużo, pijanym

             

               

 

 

  

 

             

             

 

rzadko bywał i zachowywał zwykle przytomność umysłu. Ale jak we wszystkiem, tak i w ruchach swych, gestach i chodzie nie lubił się krepować. Gdy mu podobało się zataczać, to się toczył z jednej strony chodnika na drugą i rękami machał jak wiatrak.

— He.. he., he!... — śmiał się, spoglądając z podełba na ustępujących mu ludzi — bydło ucieka!

Jednego wszakże roku, pod jesień, interesa pana Woryskiego tak się stanowczo popsuły, że on, który nigdy nie tracił swojej, wprawdzie nie bujnej, ale wytrwałej fantazyi, tym razem uczuł niepokój.

W sądzie, gdzie był dziennym pisarzem, czyli tak zwanym dyurnistą, oświadczono mu kategorycznie, iż z usług jego dłużej korzystać nie będą: przepisywał coraz powolniej i niewyraźniej; ręka mu drżała i wzrok niedomagał. Do innych urzędów potrzebował rekomendacyj, których nie miał; u adwokatów miejsca nie było: zajęli je młodsi; pokątne pisarstwo nie przynosiło prawie nic; ostatni grosz poszedł, a pod "Czarnym rakiem" kredyt dawno był wyczerpany.

Pewnego dnia obudził się Woryski w swej izdebce na poddaszu, z myślą, że nie ma po co wstawać.

— He... he!... — zaśmiał się — pal sześć! nie wstanę...

Wyciągnął się, ziewnął raz i drugi głośno, przewrócił się na drugi bok i, zaciągnąwszy na uszy starą, podartą kołdrę, której brudna wata wyłaziła, usiłował zasnąć.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Ale myśli nie dawały mu spokoju, jakieś dziś szczególnie trapiące. Daremnie odpowiadał im półgłosem, z lekceważeniem:

— No, to co?... Zdechnę z głodu — wielka rzecz! Na tę ostateczność myśl zgodzić się nie mogła i uporczywie szukała środka ratunku.

Co robić?... Dalibóg, że los nie był dla niego sprawiedliwym. On tak mało wymagał: tyle tylko, aby mógł swobodnie pod Czarnym rakiem" siedzieć przy kuflu piwa. Nie potrzebował na to wiele: dwa guldeny dziennego dochodu były jego najwyższem obecnie marzeniem, a obchodził się od tak dawna znacznie mniejszą kwotą. On teraz, gdyby nawet miał krocie, nie chciałby i nie potrafił żyć inaczej. Gdyby miał krocie, chowałby skrzętnie pieniądze, gromadził procenty do procentów, kryjąc się ze swem bogactwem przed ludźmi. A dokuczałby im czasem setnie, bo miałby środki po temu. Zaleli mu gorącego sadła za skórę ci ludzie przed laty; obmówili, potępili, chociaż wcale od niego nie lepsi, odepchnęli z pogardą, więc czuł do nich z wiekiem coraz większą nienawiść! Hypokryci! faryzeusze! Dopiero na dnie leżąc, jak on, można było dobrze ich obserwować i ocenić. Ot, np. teraz, żaden nie podałby mu bezinteresownie pomocnej dłoni... rzuciłby może jałmużnę i odwrócił się...

Och, zemściłby się on na nich, zemścił!...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Gorąco mu się zrobiło. Zerwał się z łóżka i spojrzał w okienko brudne, zapotniale.

Przez nie widać było niewielki szmat nieba zachmurzonego i dach sąsiedniej kamienicy, czerwoną blachą obity. Blacha była mokra, deszcz padała Dzień był jesienny, wilgotny; słychać było gwałtowne podmuchy wichru, szamocącego rynny z brzęczącym łoskotem.

Dreszcz go przejął; machinalnie począł się ubierać. Tualeta nie trwała długo. Szyję okręcił spłowiałym szalikiem; dolne ubranie, mocno wyszarzane i podarte, pokrył połami długiego, starego paltota, na głowę nałożył niegdyś czarny, a dziś żółtawej barwy, wysoki cylinder z powyginanemi krysami, połamany i zapylony, do ręki wziął laskę i miał już wychodzić, lecz u drzwi się zatrzymał.

Gdzie pójdzie? Błąkać się po błotnistych ulicach, patrzeć na uśmiechnione i zadowolone twarze przechodniów i snuć się wśród nich bez celu, z zawiścią w duszy? snuć się głodnym, bez grosza w kieszeni, na kieliszek wódki i kawałek chleba? A gdyby umierał nawet, toby ręki do nich nie wyciągnął po jałmużnę! Raczej wszystko, niż to!

Szybciej, niż zwykle, odchodząc ode drzwi, zbliżył się do stolika, stojącego obok łóżka, przy ścianie Wysunął szufladę i zaczął gorączkowo szukać wśród rozmaitych nagromadzonych tam rupieci. Po chwili wyjął ztamtąd spore pudełko, starannie owinięte w pa

             

               

 

 

  

 

             

             

 

pier. Rozwinął je i otworzył. We wnętrzu ukazał się staroświeckiego kształtu zegarek. Była to tak zwana "cebula", w misternie rzniętej, srebrnej, ażurowej pokrywie. Woryski wyjął z niej zegarek duży, także srebrny, o jednej kopercie, bardzo pięknej roboty, cenny zabytek świetnej przeszłości. Nacisnął sprężynę i z niezwykłym wyrazem, jakby rozrzewnienia, na twarzy, słuchał dźwięku. Zegarek zaskrzypiał zrazu, zaszumiał i wydzwonił trzy kwadranse, a potem odmiennym tonem jedenastą godzinę, ową zapewne, na której, Bóg wie przed ilu laty, się zatrzymał.

Ostatni dźwięk brzmiał długo, drżący, słaby, jak westchnienie.

Woryski machnął ręką. Szybkim ruchem zamknął zegarek w srebrną pokrywę, włożył do pudełka i schował do kieszeni.

— Zastawię! — mruknął. — Niech przepada to ostatnie... głupstwo! Na co mi to? Ale te bestye dadzą za to niewiele. Oni srebro tylko szacują, na przetopienie. Gdyby tak amatora znaleźć i sprzedać!...

Zamyślony szedł ku drzwiom. Wahał się jeszcze: sprzedać czy zastawić? Sprzedać nie byłoby może trudno! nawet ów żyd, handlarz starożytności na Zarwiny, dałby pewnie za to więcej, niż w zastawie. Ale sprzedać, to znaczyło raz na zawsze pozbyć się ostatniej pamiątki, gdy, zastawiając, można było łudzić się przynajmniej nadzieją wykupienia zegarka.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Głupstwo! — szeptał — a wszakże nie mógł się pozbyć żalu.

Wyszedłszy na ulicę, postanowił zastawić. Może potem — kto wie?

Szedł ulicami zwolna, zwykłym swym, ociężałym krokiem, zamyślony, nie podnosząc oczu od błotnistego chodnika. Zszedłszy z pochyłej ulicy Garncarskiej, minął plac Akademicki i ulicę tejże nazwy, dostał się na ożywiony zwykle o tej porze plac Maryacki.

Zegar ratuszowy wskazywał godzinę jedenastą. Woryskiemu głód dokuczać poczynał. Mijając sklepiki korzenne lub nędzne szynkownie, na szyldach restauracyami zwane, wciągał chciwie woń, wydobywającą się z ich wnętrza: woń alkoholu, skomplikowaną z rozmaitemi odorami kiełbasy, chleba kwaśnego, sera itp. Wciągał w siebie tę woń i spluwał.

Przyśpieszył nieco kroku i w kwadrans potem był już u celu.

W żydowskiej części miasta, na jednej z większych kamienic, widniała olbrzymia, długa, czarna tablica, a na niej wielkiemi białemi literami napis:

 

"Główny zakład zastawniczy".

 

Napis żałobny, instytucya też niewesoła — ale, jak założyciele szumnie głosili, utworzona w celu niesienia pomocy nędzy, nielitościwie wyzyskiwanej przez

             

               

 

 

  

 

             

             

 

izraelickie pokątne lombardy. Zakład ten powstał był niedawno, a sądząc z pozorów i rozgłosu, nadawanego przez założycieli, cieszył się już bardzo liczną klientelą.

Gdy Woryski stanął u bramy, przekonał się odrazu, iż nie tak łatwo przyjdzie dostać się do wnętrza. Cała wielka sień kamienicy natłoczona była ludźmi. Najwięcej było kobiet, a sam już ich widok przejmował współczuciem. Każdy niemal z czekających obarczony był mniejszych lub większych rozmiarów pakunkiem. Zakład ten bowiem nietylko na kosztowności, jak inne istniejące dobroczynne lub bankowe lombardy, dawał pożyczki, lecz przyjmował w zastaw suknie, bieliznę, meble — wszystko!

Mógł ciekawe studya czynić, kto chciał, patrząc na ten tłum nędzarzy, skupionych w ciemnej, błotnistej sieni lombardu. O tej porze i tem wejściem przy chodziła jawnie do zakładu najpospolitsza, szczera nędza. Widziałeś jej wyraźne piętno na wybladłych twarzach, w oczach zapadniętych w głąb i zblakłych, czułeś ją w ponurej ciszy, panującej wśród tłumu, z apatycznym napozór spokojem czekającego aż się otworzą drzwi do pierwszej salki zakładu, w której odbywała się dla niejednego straszna ceremonia oszacowania przyniesionego przedmiotu. A ten przedmiot, nieraz najdroższa pamiątka, medalionik zmarłej matki lub obrączki ślubne; ten przedmiot, jedyna odświętna sukienka, lub ciepłe okrycie; przedmiot ten

             

             

 

 

  

 

             

             

 

musiał dostarczyć koniecznie przynajmniej takiej, a nie mniejszej, kwoty, gdyż inaczej, co będzie?

Im bliżej kolei, tem gorsza trwoga. Tłum zwarty posuwał się zwolna ku drzwiom, które co chwila otwierały się ciężko, z głuchym chrzęstem i zamykały zwolna, opatrzone w bardzo prymitywnie urządzoną wagę: wielki kamień, uwiązany na sznurze.

Niejeden, stojąc już u drzwi, raz ostatni, ukradkiem spoglądał na przyniesiony przedmiot. Rozwijał pakunek i patrzył. Czy też go jeszcze kiedy obaczy? czy będzie w stanie wykupić?

Drzwi się otwierały i najbliżej stojący wchodzili. Przez chwilę, zanim drzwi, pociągane wagą, zapadły, słychać było donośny głos "szacownika".

— Ta niech sy pani zabierze te rupiecie, nie dam więcej... nie dam! To i tego nie warte...

— Ależ, panie! — odzywał się błagalny głos kobiecy.

— Nie dam! czy pani już słyszała?

Niebawem wyszła owa kobieta, rozpaczliwie smutna. Wychodziła szybko, jakby co rychlej uciec pragnęła od miejsca, w którem oddać musiała w obce ręce drogą sobie pamiątkę, oszacowaną za bezcen.

Zgodziła się... cóż miała czynić?

W ogóle wchodzący do wnętrza zakładu mieli wyraz niepokoju, który jednak walczył jeszcze z nadzieją, że może interes" nie będzie zbyt niepomyślny. Wychodzili zaś z opuszczonemi na piersi głowami,

             

               

 

 

  

 

             

             

 

mnąc w ręce uzyskane pieniądze, rozczarowani, smutni. To, co otrzymali, nie pokryje piekących potrzeb lub długu. Więc ofiara stawała się tem cięższą, iż była niewystarczająca!

Raz otwarły się drzwi tak gwałtownie, że tłum skupiony nagle cofnąć się musiał i wypadł z nich niemłody już człowiek, cały wzburzony, krzycząc głośno:

— To nie może być, to nieprawda! Wczoraj był termin, a dziś już sprzedane.. i za tę samą cenę! gdzie? komu?

W drzwiach otwartych ukazała się postać szacownika.

Nizki, krępy, z czarnemi, kręconemi włosami i ogoloną twarzą o ciemnej cerze, z małemi, biegającemi oczkami, patrzył z pewnym niepokojem na krzyczącego klienta, W tonie jednak usiłował zachować spokój i powagę obrażonej godności.

— Niech pan żadne tu krzyki i skandały nie wyprawia!... Wypraszam sobie takie obraźliwości...

Klient zaklął siarczyście i pięścią pogroził szacownikowi.

— Ja was nauczę... poczekajcie! — krzyknął i, rozpychając tłum, wybiegł z sieni.

Szacownik uśmiechnął się z godnością i zadowolony, że gorszego "szkandału" wobec czekających nie było, zwrócił się do najbliższych, prosząc ich z grzecznością niezwykłą do wnętrza. Chciał wido

             

               

 

 

  

 

             

             

 

cznie zatrzeć wrażenie poprzedniej sceny i pozyskać sobie opinię.

Woryski z coraz większą niecierpliwością czekał swojej kolei. Głodny był i znużony, a pragnienie go piekło. Zdawało mu się czasem, że nie wytrzyma i pięściami rozepchnie ten tłum, który mu wejście zapierał. Przychodziła mu pokusa: opuścić stanowisko i sprzedać zegarek komukolwiek za byle jaką cenę; ale szkoda mu już było zmarnowanego czasu. Wszak to czekanie zbliżało się do kresu.

Nareszcie! Wszedł do salki jeden z ostatnich i znalazł się przed obliczem szacownika, który, stojąc za długą, drewnianą ławką, oddzielającą go od klientów, a służącą do rozwijania i rozkładania przyniesionych do zastawu przedmiotów, mierzył go przenikliwem spojrzeniem.

Woryski zwolna, systematycznie rozwijał pudełko.

— Co pan ma? — spytał szacownik z lekceważeniem, spoglądając na zegar ścienny, który wskazywał pół do pierwszej z południa.

I szacownik był już znużony i jemu zapewno jeść się chciało.

— To jest... zegarek — rzekł Woryski, wyjmując go z pudełka.

Szacownik bystro spojrzał na "cebulę". Oczy mu się zaiskrzyły; znał się na rzeczy.

— Co pan chce za to? — spytał.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Woryski nie śpieszył się z odpowiedzią. A tymczasem szacownik próbował prawdziwości srebra, oglądając przytem zegarek na wszystkie strony. Srebro wytrzymało oczywiście wszelkie próby chemiczne, okazało się najlepszej" jakości, waga była znaczna, a robota zachwycała szacownika, który wiedział dobrze, ile za taki "kawałek" od amatora dostać było można.

— Nu, co? ile pan chce? — powtórzył żyd, nie odrywając oczu od zegarka.

— He tylko można najwięcej — dyplomatycznie odpowiedział Woryski.

— Co to warte? — z lekceważeniem zauważył szacownik. — Na taki kawałek trzeba specyalnego amatora szukać... A u nas takich nawet niema. Na samo zaś srebro, co można dać?... Dziesięć reńskich...

Powiedział to z pewnem wahaniem; w brzmieniu głosu znać było, że da więcej. Woryski się oburzył.

— Co? Dziesięć reńskich? Pan żartuje... Przynajmniej dwadzieścia...

— Tu niema co gadać — odparł żyd. — Damy dwanaście, więcej ani grosza.

Oddawał zegarek Woryskiemu, zwracając się do następującej osoby z dobrze udaną obojętnością:

— Niech będzie piętnaście! — zawołał Woryski, nie biorąc zegarka, naglony głodem.

— Niepodobna! — zawyrokował szacownik, nie

             

               

 

 

  

 

             

             

 

patrząc już na Woryskiego, który stal chmurny i spoglądał w zamyśleniu na leżący przed nim na ławce zegarek.

W tejże chwili obok szacownika ukazała się inna postać. Wyszła ona z głębi lokalu bankowego z po za drewnianego przeszalowania, które przybytek szacownika od innych biur bankowych oddzielało.

Był to mężczyzna bardzo już nie młody, ale widocznie starający się o zachowanie pozorów młodości; wytwornie ubrany, o twarzy delikatnej, starannie ogolonej, i uprzejmym, zawsze jednostajnym rozjaśnionej uśmiechem. Utykał na prawą nogę, która była krótszą, ale mimo to szybko przystąpił do szacownika i, odciągając go nieco od ławki, rozpoczął z nim półgłosem ożywioną rozmowę. Na Woryskiego zdawał się nie zwracać uwagi.

— Za dużo, absolutnie za dużo przyjmujesz, panie Landes — ozwał się z naciskiem — szczególnie tych rupieci, sukien... Co my z tem robić będziemy? Magazyn absolutnie przepełniony...

— Niech pan baron o to strachu nie ma — odparł szacownik — jak będzie potrzeba, to ja to sprzątnę...

— A termina? — przerwał baron — prolongat mnóstwo... najbiedniejsi procenty płacą, sprzedawać nie można, a miejsca coraz mniej na te rupiecie.

Szacownik bystro spojrzał na mówiącego. Oczy ich spotkały się, na usta szacownika wybiegł lekki dwuznaczny uśmiech.

             

               

 

 

  

 

             

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin