Robert Sztilmark - Spadkobierca z Kalkuty (2).pdf

(4114 KB) Pobierz
11188140 UNPDF
Robert Sztilmark
SPADKOBIERCA Z KALKUTY
Tom II
Przekład
Zofia i Stanisław Głowiakowie
XW
Tadeusz Piekło
11188140.001.png
Rozdział jedenasty
Bajka o Jednookim Diable
1
Mijały lata... Wciąż od nowa wiosennymi sokami nabrzmiewały trawy, zapalała się i gasła
jesienna pozłota liści i odwiecznymi szlakami ciągnęły karawany ptactwa, by na cichej
Północy wychować przez lato młode i znów jesienią powrócić z nimi na wybrzeża ciepłych
południowych mórz... Miarowy oddech oceanów zakłócały niekiedy sztormy wstrząsające
lądem, a przybój zamieniał ostre odłamki skalne w gładki, okrągły żwir.
...Płomyk łojowej świecy w latarni okrętowej zawieszonej u pułapu oświetlał wnętrze chatki i
pochyloną głowę siedzącego przy stole mężczyzny. Jego lewy oczodół był pusty. Czarna
przepaska, zdjęta z twarzy, leżała na brzegu stołu. Obok, z brodą wspartą na rękach, siedział
kędzierzawy chłopczyk. Za malutkim okienkiem z naciągniętą podwójną warstwą baraniego
pęcherza świszczał wiatr. Przy silniejszym podmuchu z pieca tryskały iskry i wtedy
chłopczyk pogrzebaczem poprawiał kawałek blachy zastępujący drzwiczki.
W chatce panowało milczenie.
Jej starszy mieszkaniec składał z gotowych, misternie wykonanych części malutką kuszę. U
końca łożyska umocował giętki łuk i założył cięciwę splecioną ze ścięgien górskiego kozła.
W malutkim kołczanie leżącym na stole czekały już gotowe opierzone strzały z żelaznym
grotem na końcu.
Naciągnąwszy cięciwę za pomocą malutkiej korbki, również własnej roboty, mężczyzna
sprawdził leżącą w wyżłobieniu strzałę i wręczył broń chłopczykowi, wskazując mu
wzrokiem przybitą do ściany deszczułkę. Obaj rozumieli się bez słów.
Chłopczyk oparł kuszę o ramię i długo mierzył. Mężczyzna poprawił mu lewą rękę, by nie
zraniła jej spuszczona cięciwa. Po chwili niemal jednocześnie dał się słyszeć dźwięczny
odgłos cięciwy, krótki świst, głuche uderzenie i trzask rozłupanej na dwoje deszczułki.
- Brawo - powiedział mężczyzna i ostrożnie wyjął tkwiącą w ścianie strzałę.
Gdy tylko z ust starszego padło to pierwsze słowo, chłopczyk począł mówić szybko i z
ożywieniem, jakby nagle odzyskał utracony dar mowy.
- Wujku Tobby, dziś od samego południa bawimy się w milczenie. Nie bardzo lubię tę grę.
- To bardzo ważna gra, Lie - odparł starszy - i powinieneś ją polubić. Na polowaniu i na
wojnie często trzeba milczeć. Nie ma czasu na długie wyjaśnienia, a nieraz w ogóle nie wolno
rozmawiać. Jeśli chcesz zostać myśliwym i wojownikiem, musisz się nauczyć rozumieć mnie
bez słów. Powinno ci wystarczyć jedno moje spojrzenie. Jestem dziś z ciebie bardzo
zadowolony, mój mały Lie.
- To znaczy, że będziemy oglądać obrazki w naszej książce?
- Nie, jutro poczytasz mi na głos. Przecież czytasz już lepiej ode mnie.
- Wujku Tobby, to opowiedz mi bajkę o Jednookim Diable.
- To straszna bajka, mój chłopcze. Niedobrze jest słuchać jej przed snem.
- Wcale nie taka straszna! Teraz już ani trochę się nie boję Jednookiego Diabła. Gdyby nawet
tu przyszedł, nie zląkłbym się. Przecież ty się go nie boisz, prawda, wujku?
- Myślę, że mnie by nic nie zrobił. No, dobrze, Lie, opowiem ci po kolacji. Mężczyzna
założył czarną opaskę na lewe oko i zapalił łojówkę w lichtarzu z morskich muszelek.
Zostawił świecę chłopcu, sam zaś wziął latarnię i zarzuciwszy na ramię dwururkę wyszedł z
chaty.
Na dworze było zupełnie ciemno, drzewa gięły się i szumiały na wietrze. W szum wichru i
2
ryk oceanu wdzierał się łoskot przyboju bijącego o skalisty brzeg wyspy. Gwiazdy jedna po
drugiej kryły się za chmurami.
- Mamy dziś dwudziestego dziewiątego maja. Tutaj - jesień, a tam, w domu, już przekwitły
pomarańcze - mruczał do siebie mieszkaniec wyspy. - Charlie też wybrał sobie dzień, by
mówić o Jednookim Diable! W Europie na pewno zapominają już z wolna o mogile na
wyspie... Ale to nic, będzie jeszcze miał miłą niespodziankę ktoś w Anglii, gdy się dowie, że
stary Bernardito zmartwychwstał!
Na podwórku zabrzęczał łańcuch i szary cień przemknął wzdłuż płotu.
- Leżeć, Caramba! - krzyknął gospodarz na kulawą wilczycę, która wyskoczyła z wąskiej
długiej nory.
Dla ochrony przed deszczem wejście do tej nory było osłonięte małym daszkiem; na jej dnie
leżała kupa gałganów i siana.
Caramba, urodzona w nadbałtyckich lasach, została przywieziona do Anglii z Rygi. Przysłał
ją do Chancefieldu, w upominku dla małego Charlie, agent Kompanii Północnobrytyjskiej,
Geoffrey MacRail, zajmujący się tam skupem drzewa. Wkrótce wilczątko odbyło jeszcze
jedną morską podróż - zabawnego szczeniaka zabrano w rejs na „Orionie”. Po zawaleniu się
pieczary i powrocie do zdrowia pseudowicehrabiego doktor Gracewell kazał usunąć ze statku
wszystko, co mogło przypominać ojcu o bolesnej stracie. Z kajuty ogólnej zabrano wysokie
krzesełko Charliego, a doktor sam wyniósł na brzeg klatkę z wilczęciem i wypuścił małego
jeńca na wolność. Niedługo potem zwierzę wpadło w potrzask zastawiony przez
mieszkańców wyspy i ze zranioną łapą znalazło się w chatce, ku nieopisanej radości Charlesa.
Dziś była to już sześcioletnia, ogromna i zła wilczyca, pędząca żywot na łańcuchu.
Bernardito wszedł do chlewika i przeliczył leżące na podściółce oswojone dzikie kozy.
Światło latarni obudziło oswojonego żurawia, kilka gęsi i kaczek z przyciętymi skrzydłami i z
pół tuzina zajęcy siedzących w niskiej drewnianej klatce. Pod stropem zagruchały spłoszone
gołębie. Ze stojącej u wejścia do chlewika budy wyjrzał duży czarny pies.
- Nie śpisz, Nero? - rzekł mężczyzna. - Będziesz tak długo na uwięzi, dopóki się nie oduczysz
ganiać jak głupi za zwierzyną.
Bernardito zamknął chlewik na skobel i pchnął niskie drzwiczki sąsiedniego budynku. Jego
dach na pół stopy pokryty był ziemią i obłożony darniną, która rozrosła się tak bujnie, że
całość sprawiała wrażenie niewielkiego zielonego pagórka. Była to spiżarnia mieszkańców
wyspy. Bernardito wziął gomułkę sera, wędzoną rybę i drewnianą dzieżkę pełną koziego
mleka... Gdy wrócił do chaty, chłopiec powiesił już na swoim miejscu wszystkie narzędzia i
palił śmieci w piecu. Umyli obaj ręce w umywalni przy ścianie i usiedli przy czysto
wyszorowanym dębowym stole.
Chłopiec szybko odmówił modlitwę, poczekał, aż starszy przełamie swój przaśny placek, i
dopiero wtedy zabrał się do jedzenia. Mężczyzna wskazał na potarganą podściółkę pod
drzwiami.
- Gdzie się podziewa Carnero? Nie widzę go przez cały wieczór. Zawołaj go, Lie, i daj mu
jeść. Spróbuj pójść jutro nad jezioro i zabierz z sobą Carnera. Może uda ci się ustrzelić
kaczkę.
Chłopiec wyszedł do sieni i co sił w małych płucach zawołał:
- Carnero! Hej, ostrouchy!
Szum lasu i wiatr zagłuszyły dźwięczny dziecięcy głosik.
- Fiu-u, fiu-u, fiu-u - gwizdał cieniutko chłopczyk. Z drzwi wyjrzał Bernardito.
Czarne przed chwilą niebo było teraz brudnoszare, mgliste i niskie. Nad lasem wschodził
księżyc oświetlając brzeg kłębiącej się chmury.
Bernardito włożył do ust dwa palce. Chłopczyk skulił się i zatkał uszy. Przeszywający świst
rozbrzmiał we wszystkich, zdawałoby się, zakątkach wyspy. Było coś groźnego w tym
przeciągłym, iście zbójeckim gwiździe.
3
Gdzieś niedaleko dało się słyszeć chrapliwe warczenie; przez uchylone wrota przecisnęło się
potężne zwierzę niosące coś w zębach, przemknęło obok ludzi i wpadło wprost do chaty. Był
to ogromny pies o krótkiej lśniącej sierści.
Swoje istnienie zawdzięczał Carnero lekkomyślności okrętowego psa Nerona, który na parę
godzin przed odpłynięciem „Oriona” postanowił odbyć spacer po wyspie. Tymczasem
ostatnia łódź odbiła od brzegu i pies nie wrócił już na bryg. Znalazłszy przytułek u
mieszkańców wyspy zaprzyjaźnił się potem z wilczycą Carambą i ta z kolei obdarzyła
mieszkańców chatki ostrouchym szczenięciem, któremu nadano imię będące kombinacją
imion matki i ojca.
Z daleka można było wziąć Carnera za dużego wilka. Nad szerokim łbem sterczały zawsze
czujnie nastawione uszy. Jego potężna, pokryta puszystą, jasnoszarą sierścią pierś była teraz
umazana krwią. Gdy chłopiec wszedł do chaty, pies złożył u jego stóp koźlątko; stał nad swą
ofiarą na szeroko rozstawionych mocnych łapach niby zwycięski bokser na ringu.
- Nakarm go dobrze, Charlie, i nie żałuj mu lepszego kąska - zawołał Bernardito. - Jeśli on
dzieli się z przyjaciółmi nie ukrywając zdobyczy, przyjaciele mogą na nim polegać.
Nakarmiwszy psa chłopiec rozebrał się i wsunął pod wełniany koc. Bernardito zdmuchnął
świecę w latarni, usiadł przy piecu i zapalił fajkę. Odblask ognia padał na siwiejące włosy i
ogorzałą twarz kapitana o kanciastym podbródku i wydatnym nosie, z drobną siatką
zmarszczek wokół oczu.
Rozpięty kołnierz i podwinięte rękawy koszuli odsłaniały opaloną na brąz pierś i ręce z tak
wyraziście zarysowanymi muskułami, jakby przez całe życie trudził się nad nimi jakiś
cierpliwy rzeźbiarz.
Oprócz lewego oka, utraconego w młodości, nie brakowało kapitanowi ani jednego zęba, ani
jednego nawet włosa. Nigdy też nie chorował, jeśli nie liczyć febry tropikalnej, która powaliła
go na „Czarnej Strzale”. Wprawdzie sześć ran pozostawiło blizny na jego ciele, nigdy jednak
lekarz nie zbliżył się jeszcze do jego łoża.
Bernardito pyknął fajkę i wpatrzył się w cienkie strużki dymu znikające w piecu.
- A teraz posłuchaj obiecanej bajki, Lie. Otóż pewnego razu płynął Jednooki Diabeł na swym
czarnym okręcie. W jednej z zatok Morza Tyrreńskiego zobaczył nagle trzech ludzi na
wysokiej przybrzeżnej skale, z dymiącą jeszcze bronią w rękach. Cała kompania królewskich
strzelców otoczyła skałę i źle byłoby z tymi trzema, gdyby...
- Nie, nie, wujku Tobby, nie chcę tak - zaprotestował chłopczyk. - To takie ciekawe, zacznij
od początku.
- Przecież słyszałeś już początek tej bajki.
- Nie szkodzi, opowiedz najpierw o Hiszpanii.
- No dobrze, słuchaj więc, Lie, mojej bajki od początku.
2
...Żył sobie w Katalonii pewien młody biedny hidalgo. Nazywał się Bernardito Luiz el Gorra.
W Hiszpanii rodzice chętnie nadają dzieciom bardzo wiele imion, sądząc, że w ten sposób
pozyskają dla swego dziecka więcej orędowników pośród świętych. Stąd też pełny rejestr
imion tego młodzieńca otrzymanych przy chrzcie brzmiał, o ile cię to interesuje: Don Juan
Maria Carlos Fernando Gonzalvo Domingo Isabel Rodrigo Sebastian Nicolo Cristoforo Angel
Dolores Bernardito Luiz el Gorra.
Jak widzisz, Bernardito miał bardzo wielu orędowników w niebie, lecz wyraźnie brakowało
mu ich na ziemi. Stary hidalgo, ojciec caballera, nauczył swego syna fechtunku,
dotrzymywania słowa i pogardy śmierci. Lecz w spadku pozostawił mu jedynie owe
dźwięczne imiona, na wpół zrujnowany dom w pewnym miasteczku pod Barceloną i
4
chromego konia. Bernardito miał niespełna dziewiętnaście lat, a jego siostra piętnaście, gdy
zmarł ich ojciec.
Donia Estrella, matka tych młodych ludzi, wychowywała ich bardzo surowo. Siostra
Bernardita, seniorita Dolores, wyrosła na piękną i dobrze ułożoną pannę. Brat kochał ją
gorąco i ona również czule go kochała, dumna nie tylko ze zręczności we władaniu szpadą,
lecz również z pewnego oczytania swego brata.
Mimo młodego wieku serce seniority Dolores było już zajęte. Należało do zgrabnego
marynarza don Ramona de Garcia. Dolores była z nim zaręczona od dnia swych urodzin.
Nosiła zawsze na piersi medalion z jego wizerunkiem, pendent zaś szpady don Ramona
zdobiła wstążka z dziewczęcego warkocza seniority.
Oficer marynarki Ramon de Garcia, chociaż starszy od Bernardita o trzy lata, był jego
najbliższym przyjacielem. Bernardito ze swej strony znakomicie spisywał się w roli
zaufanego pocztyliona zakochanych.
Bernardito również pragnął zostać marynarzem. Nieraz wypływał na morze z katalońskimi
rybakami lub też na korwecie, gdzie dowódcą artylerii był jego przyjaciel Ramon. Bernardito
znał język marynarzy i umiał obchodzić się z żaglem nie gorzej niż z koniem czy szpadą.
Kiedyś podczas spaceru seniorita Dolores wpadła w oko pewnemu staremu hiszpańskiemu
grandowi. Był to pan rozległych włości, mile widziany u dworu wielmoża, don Salvador
Morillo del Portez. Don Salvador był w wielkich łaskach u króla. Cała okolica drżała przed
jego okrucieństwem i pychą. Wszyscy go się bali i wielu płaszczyło się przed nim, schlebiając
pyszałkowi. Don Salvador miał ogromną władzę i nie liczył się z nikim poza - rzecz co
najmniej dziwna - zubożałym ojcem Bernardita i Dolores. Dumny grand bał się i nienawidził
tego człowieka, jakkolwiek nieraz próbował narzucić mu swą udaną przyjaźń...
- Wujku Tobby - odezwał się z mrocznego kąta dźwięczny głosik chłopca - dlaczego don
Salvador bał się ojca Bernardita? Nigdy mi o tym nie mówiłeś...
- Nie wiem, czy potrafisz to zrozumieć, mój mały Lie, ale spróbuję ci wytłumaczyć...
Trudne to były czasy dla narodu hiszpańskiego. Gdy ojciec Bernardita był jeszcze młody,
zmarł okrutny król zwany Karolem Drugim. Był to zły, ponury gbur, którego ulubionym
zajęciem były dziecinne gry. Gdy tylko zamknął na wieki zawistne oczy, w kraju zaczęły się
waśnie. Ponieważ król nie pozostawił następcy, od razu zgłosiło się dwu pretendentów do
tronu hiszpańskiego. Jednym z nich był francuski książę Filip Andegaweński, drugim -
przeklęty Niemiec Karol z austriackiej rodziny Habsburgów. Doszło pomiędzy nimi do
zaciekłej wojny, którą też nazwano wojną o sukcesję hiszpańską. Filipa Popierała Francja,
Karola - Anglia i Holandia. A uczciwym Hiszpanom, prawdę mówiąc, nie podobał się ani
jeden, ani drugi...
Obce wojska zalały i tak już zubożały i zrujnowany kraj. Szala zwycięstwa przechylała się to
na jedną, to na drugą stronę. Raz wojska Karola zdobywały Madryt i Filip musiał się
wycofywać, to znów Filip uzyskiwał przewagę i wtedy z Karolem bywało krucho. Ojciec
Bernardita również brał udział w tej wojnie. Dowodził kompanią piechoty hiszpańskiej
walczącej po stronie Filipa Andegaweńskiego, którego - jak twierdzili hiszpańscy
możnowładcy - sam Karol Drugi wyznaczył na swego następcę. Lecz gdy tylko ów
„prawowity” pretendent zajął Aragonię, z miejsca pozbawił jej ludność odwiecznych
przywilejów. Ojciec Bernardita przyjął to z wielkim oburzeniem. A gdy nowy król
oświadczył, że „Pireneje przestały istnieć”, i podporządkował kraj cudzoziemcom -
Francuzom, ojciec Bernardita podał się do dymisji rezygnując z królewskiego żołdu...
- Nie śpisz jeszcze, Lie?
- Skądże, wujku Tobby!
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin