Robert Sztilmark - Spadkobierca z Kalkuty (1).pdf

(2494 KB) Pobierz
Robert Sztilmark
Robert Sztilmark
SPADKOBIERCA Z KALKUTY
Tom I
Przekład
Zofia i Stanisław Głowiakowie
Tadeusz Piekło
XW
11188044.002.png
Wstęp
Dżentelmen i jego sługa
Gorzka słodycz wspomnień...
Alfred de Musset
Kamienistą ścieżką wiodącą w stronę niedużej zatoki ukrytej wśród skał szło dwóch
mężczyzn. Przodem kroczył wysoki dżentelmen o orlim nosie, w ciemnozielonym płaszczu i
trój graniastym kapeluszu. Spod kapelusza połyskiwał srebrem warkocz peruki, mocno
przewiązany czarną wstążką, by nie potargał go wiatr. Mimo wysokich marynarskich butów z
podniesionymi wyłogami krok mężczyzny był sprężysty - taki chód wyrabia się nie na
parkietach salonów, lecz na chwiejnym pokładzie okrętu.
Jego towarzysz, piękny młodzieniec w liberii grooma, niósł za nim lunetę w czarnym futerale
i strzelbę myśliwską. Lufa strzelby była z najlepszej damasceńskiej stali, a gładko polerowaną
kolbę zdobiły inkrustacje z masy perłowej. Strzelba nie posiadała rzemienia ani nawet
uchwytów; właściciel nie miał potrzeby nosić jej na własnym ramieniu, nie wychodził
bowiem nigdy na polowanie bez służącego.
Otwartą na morze zatokę otaczały półkolem szare granitowe skały. Rybacy nazywali ją
Zatoką Starego Króla - zębaty szczyt środkowej skały przypominał koronę. Nad szarozieloną,
pachnącą jodem wodą krążyły nisko mewy. Ranek był chmurny, kropił deszcz. Latem tu, w
północnej Anglii, na wybrzeżu Morza Irlandzkiego, pogoda taka jest zwykłym zjawiskiem.
Pierwszy wystrzał odbił się echem wśród pustynnych skał. Spłoszone mewy wzbiły się w
górę i z przeraźliwym krzykiem rozpierzchły się na wszystkie strony. Małymi stadkami
poleciały ku sąsiednim urwiskom i tam, po drugiej stronie zatoki, znów poczęły zniżać lot.
Dżentelmen widocznie spudłował - ani jeden postrzelony ptak nie trzepotał się na spienionej
wodzie.
- Strzelba gotowa, wasza mość! - Młodziutki groom podał swemu panu nabitą na nowo flintę;
strzelec i jego towarzysz byli już na szczycie niewysokiej skały i patrzyli teraz w dół. - Ptaki
zaraz się uspokoją i znów przylecą.
- Nie wiedzie mi się na polowaniu, jeśli spudłuję przy pierwszym wystrzale - odparł
dżentelmen. - Mam wrażenie, że nasza dzisiejsza przechadzka też nic nie da, na horyzoncie
nie widać ani jednego żagla. Pewnie i nasz „Orion” stoi gdzieś na kotwicy. Mimo to zostanę
tu trochę, popatrzę na morze. Zatrzymaj strzelbę, Antonio. Daj mi lunetę i czekaj na dole przy
koniach.
Groom podał swemu panu futerał z lunetą i oddalił się ścieżką w dół. Wkrótce ucichł szelest
kroków i szmer kamyków osypujących się spod nóg. Dżentelmen pozostał sam.
U stóp skały niespokojnie kotłowało się morze. Płynąca znad oceanu chmura z wolna rosła i
otulała wybrzeże. Kontury odległych cypli i małych wysepek niknęły za przesłoną deszczu i
mgły. Spod tej nisko nawisłej przesłony wybiegały szeregi burych morskich fal; wpadały w
otwarte kamienne objęcia zalewów i zatok i potrząsając leniwie kosmatymi grzywami, biły o
podnóże skały.
Stojącemu na jej szczycie mężczyźnie z lunetą wydało się w pewnej chwili, że to skała płynie
na spotkanie morskich fal, rozcinając je kamienną piersią niby dziób okrętu. Porywy wiatru
rozsiewały w powietrzu drobniutki słony pył, który osiadał na jego twardych, kędzierzawych
bokobrodach. Nie odrywając wzroku patrzył na przybój i liczył „dziewiąte” fale - ogromne,
grzywiaste bałwany.
2
11188044.003.png
Uderzywszy o skałę fala cofała się wlokąc za sobą w morze kamienie i żwir, póki ich nie
pochwyciła nowa, spieniona fala, by znów cisnąć nimi o podnóże skały...
Myśli mężczyzny są już daleko od tej zatoki, od tych szarych skał i krzykliwych mew. Nie
widzi wokół siebie nic prócz gniewnych kosmatych grzbietów. Pod jego stopami już nie
skała; w pamięci ożył dawno zatopiony okręt.
Znów jak ongiś, szeroko rozstawiwszy nogi, stoi przy bukszprycie mknącego po falach
szkunera.
Wiatr świszcze w takielunku, napełniając lekko zarefowane żagle... Za burtą fosforyzują
wody ciepłego morza. Nad masztami, w głębokiej czerni nocnego nieba, widzi nie trzy
gwiazdy Oriona, lecz migotliwe złoto Krzyża Południa.
Zawsze wierzył, że pośród gwiazd tych dwóch najpiękniejszych konstelacji północnego i
południowego nieboskłonu znajduje się i jego szczęśliwa gwiazda.
Coraz dalej i dalej od wybrzeży Anglii unosi go ułudny okręt wspomnień...
***
...Już trzeci miesiąc trwa żegluga. Po kilku krótkich postojach w małych portach i zacisznych
zatokach u zachodnich wybrzeży Afryki szkuner opłynął Przylądek Dobrej Nadziei i
odwiedziwszy południową część Madagaskaru zapuścił się na wody Oceanu Indyjskiego.
Kapitan szkunera, jednooki Hiszpan Bernardito Luiz el Gorra, dobrał sobie dzielnych zuchów
na ten daleki rejs. Czterdziestu sześciu wytatuowanych od stóp do głów marynarzy, którzy
niejeden już raz powąchali prochu i znali się na pogodzie; stary bosman, dla swej zajadłości
przezwany Bobem Rekinem; pomocnik kapitana, Giacomo Grelli, który w walkach
abordażowych zyskał sobie miano Leoparda, i wreszcie sam Bernardito, Jednooki Diabeł -
oto była załoga „Czarnej Strzały”.
Już dwa tygodnie minęły od owego ranka, gdy skaliste wybrzeże z Przylądkiem Iglastym -
gdzie w nieogarnionym błękitnym przestworze wiodą wieczny spór wody dwóch oceanów -
rozpłynęło się na południowym zachodzie za rufą szkunera, a jeszcze nie spotkali ani jednego
statku handlowego, płynącego bez osłony.
- Psiakrew, niech to piorun strzeli! - klął na baku Rudy Piu, wyrżnąwszy ołowianym kubkiem
o pokład. - Po kiego diabła, pytam, zaciągnął nas Bernardito na swojej balii do tej wylęgarni
rekinów? Uważam, że hiszpańskie dublony dźwięczą nie gorzej niż indyjskie rupie.
- Już trzeci miesiąc żegluję z wami, a jeszcze ani jeden farthing nie wpadł mi do kieszeni -
podchwycił rozmówca Rudego Piu, chudy dryblas ze złotym kolczykiem w uchu, nazywany
przez całą załogę Jacob Szkielet. - Gdzież one są, te przyjemne żółciutkie krążki i wesołe,
kolorowe papierki? Z czym przyjdę do tawerny „Marynowany Pudel”, gdzie sam Pan Bóg
może otrzymać poncz wyłącznie za gotówkę? Gdzie jest, pytam, nasza brzęcząca radość?
Dzień miał się ku wieczorowi. Słońce stało jeszcze dość wysoko, lecz skrywały je mgliste
opary. Tego ranka kapitan zmniejszył racje wody i wina wydawane załodze. Udręczeni
pragnieniem marynarze pracowali apatycznie, w posępnym milczeniu. Gorące, wilgotne
powietrze pozbawiało ludzi sił. Lekka bryza wiejąca od brzegów Madagaskaru wydymała
żagle, ale ten podmuch był tak ciepły, że nie przynosił ochłody dla rozpalonych twarzy i ciał.
- Usiądźmy, Jacob. Tu, pod szalupą, jest trochę chłodniej. Za pół godziny zaczyna się nasza
wachta, a mnie tak zaschło w gardle, jakbym przeżuł i połknął Biblię. Topór i szubienica!
Kiedy Czarny Woodrow był naszym bosmanem, zawsze znalazła się dla mnie pinta
wytrawnego aragońskiego wina.
- Ciszej, Piu! Podobno kapitan nie lubi, gdy się wspomina Woodrowa lub Giuseppe.
- Tu nikt nas nie słyszy.
- Powiedz mi, Piu, czy to prawda, co gadają chłopaki, że Woodrow i Giuseppe wyciągnęli
łapę po skórzany mieszek Bernardita?
3
11188044.004.png
Rudy Piu rozmazał tłustą dłonią krople potu na miedzianym czole.
- Gdyby te stare wilki pozostały w naszym stadzie, nie huśtalibyśmy się teraz jak suchy korek
w tej indyjskiej balii i niczego by nam nie brakowało. A co do mieszka Bernardita, to radzę
ci, Jacob, nie gadaj o tym, przynajmniej do czasu. Bernardito ma długie ręce i szybko potrafi
spuścić kurek... Już przeszło rok pływam na „Strzale” i widziałem ten mieszek na własne
oczy, ale niech mnie piorun trzaśnie, jeśli pisnę o tym choćby słowo. Chociaż, mówiąc
między nami, raz nawet widziałem przez okno kapitańskiej kajuty, jak go Jednooki
rozwiązywał...
Powiew wiatru zakołysał okrętem, woda mocniej plusnęła o burtę. Rudy Piu zamilkł i
obejrzał się dokoła.
- Posłuchaj, Piu, wczoraj wieczorem Leopard Grelli, pomocnik kapitana, wezwał mnie do
siebie, aby pogadać o tym i owym - cicho podjął. Jacob. - Coś mi się widzi, że on też nie
bardzo lubi Jednookiego. Grelli powiada, że Woodrow i Giuseppe to były naprawdę swoje
chłopy... Powiedz mi, Piu, za co Bernardito wysadził ich na brzeg?
- Nikt tego dokładnie nie wie, ale coś niecoś mogę ci powiedzieć. Tylko pamiętaj, trzymaj
język za zębami, bo inaczej i Leopard nie pomoże. Pośle nas Jednooki na dno do indyjskich
diabłów i jeszcze nam gęby każe pozaszywać. Ten człowiek nie zna litości.
- Bodajbym całe życie pił kozie mleko zamiast ginu, jeśli się wygadam!
- Otóż przed tym rejsem na naszą „Strzałę” urządzono obławę...
- Słyszałem o tym. Chłopaki się chwalą, że podobno „Strzała” stanęła do walki nieomal z całą
eskadrą.
- Co? Chwalą się? No wiesz, Szkielet, widać nie znasz jeszcze Jednookiego. To prawda, że z
nim trzeba się mieć stale na baczności, on nawet śpi z palcem na cynglu, ale marynarz z
niego, że nie znajdziesz takiego w żadnej flocie królewskiej. Przysięgam na moją wątrobę.
- To dlaczegoście uciekali?
- Dlaczegośmy uciekali? Chciałbym widzieć, jaki ty byłbyś odważny, gdyby ci się przyszło
bić na tej naszej skorupie z brytyjską fregatą i francuskim dwupokładowym brygiem. Ech, to
ci była awantura. Tylko mgła nas wtedy uratowała. Z przedziurawioną rufą skryliśmy się
przed Francuzami w wąskiej Zatoce Katalońskiej... Bernardito sprytnie wywiódł w pole
wszystkie gończe psy od Krety po Gibraltar! Przez dwa tygodnie szukali nas gorliwiej niż
trzeźwy marynarz przed kontuarem - ostatniego pensa, co mu się zawieruszył w kieszeni. Ale
Jednooki pozostawił w ich zębach tylko wyrwany kłak sierści i na ostatek stoczył jeszcze
bitwę w tej przeklętej zatoce z patrolową korwetą hiszpańską.
Wspominając teraz to wszystko Rudy Piu poczuł przypływ dumy. Z ożywieniem wymachiwał
rękami przed nosem Jacoba, który z niezmąconym spokojem pykał fajkę. Piu włożył za
policzek nową porcję tytoniu zmieszanego z betelem i opowiadał dalej:
- Wtedy to kapitan postanowił wynieść się całkiem z poczciwego Morza Śródziemnego i
żeglować tu, na wody indyjskie. Ale szturman Giuseppe Lorano i bosman Woodrow Crag byli
temu przeciwni. Bernardito szykował się prześliznąć nocą przez Gibraltar, a Woodrow i
Giuseppe zaczęli buntować przeciw niemu załogę. Na naszym szkunerze było się czym
pożywić: w ładowniach leżał łup ze statku greckiego... A tymczasem, gdy „Strzała” zarzuciła
kotwicę w Zatoce Katalońskiej i zabraliśmy się do łatania rufy, Bernardito zebrał nas
wszystkich nocą na tylnym kasztelu i powiada: „Nie będziemy dzielić łupu”.
- I z takim kapitanem żeglujesz już przeszło rok! Sacramento! Toż ja bym...
- No, no, jaki mocny. Słuchaj dalej. Kapitan powiedział, że trzeba sprzedać towar w
Portugalii, za te pieniądze wyreperować szkuner, kupić żywność i wyekwipować „Strzałę” na
daleki rejs.
- No i co wy na to?
- Widzisz, nikt jeszcze nie próbował otwarcie spierać się z nim. Ale tej nocy Giuseppe Lorano
i Czarny Woodrow postanowili go skrycie zgładzić. Tymczasem sternik Fernando Diaz,
4
11188044.005.png
którego Bernardito uratował kiedyś od szubienicy, zdradził kapitanowi ich zamiary.
Bernardito chciał ich od razu zabić, ale mu przeszkodził Leopard Grelli. Dochodziła już
północ, a nasza starszyzna wciąż jeszcze się kłóciła w kajucie kapitana. I wtedy to
niespodzianie podkradła się ta hiszpańska korweta patrolowa. Zaczęła się bitwa przy świetle
pochodni. Ale było wtedy gorąco!
- Hiszpan zaatakował was z rufy?
- Tak, i kapitan posłał Woodrowa i Giuseppe w największy gąszcz bitwy, aby bronili wyłomu
na rufie. Fernandowi nakazał, by nie spuszczał ich z oka, a mnie postawił na miejsce
Fernanda przy sterze. Odgryzaliśmy się jak wilcy. Hiszpanie długo będą pamiętać „Czarną
Strzałę”... Wyrwaliśmy się z zatoki, ale Woodrow stracił obie stopy, Giuseppe miał
przedziurawiony bok, a Fernando zarobił dwie rany. Mnie też porządnie ogłuszył kartacz.
- Ech, że też mnie tam wtedy nie było... No, a jak się skończyła sprawa z tymi dwoma?
- Jak się skończyła? Płynęliśmy w ciemnościach. Do świtu było już niedaleko, a myśmy
musieli jeszcze przekraść się koło fortów Gibraltaru i ominąć statki patrolowe. Na pokładzie
mieliśmy czterech rannych: Woodrow, Giuseppe, Fernando i Mulat Enrico Roy. Kapitan
postanowił wysadzić rannych na brzeg, bo na statku na pewno by zginęli. Nasz lekarz jeszcze
w poprzedniej bitwie dostał się rybom na pożarcie. Leopard chciał wydzielić rannym cześć
ich łupu, ale kapitan się sprzeciwił.
- Gdyby to na mnie trafiło, jeszcze z tamtego świata zażądałbym od niego swojej części.
- Być może, że nieboszczyk prędzej by coś od niego wydębił, ale żywym odmówił. Zresztą
spośród rannych tylko Fernando i Mulat Enrico byli przytomni. Giuseppe Lorano i Woodrow
Crag leżeli bez pamięci. Bernardito kazał wnieść rannego Fernanda do swojej kajuty, o tej,
koło mostu, widzisz? Wiatr uchylił firankę w oknie kajuty i wtedy zobaczyłem, jak Jednooki
wysypał z mieszka diamenty w zamszowych woreczkach, wybrał największy i drugi trochę
mniejszy i podał Diazowi. Słyszałem też, jak Bernardito powiedział: „Ten błękitny diament z
żółtą plamką zawieziesz do Grecji i oddasz mojej matce, by nie cierpiała nędzy, jeśli zginę, a
ten drugi kamień daję tobie, Fernando, możesz z nim zrobić, co ci się podoba”. Potem
wszystkich trzech rannych zniesiono do łodzi, a przy wiosłach usiadł Enrico Roy, jego rana
nie była taka ciężka...
- Czekaj no, podobno ten Mulat był koleżką Leoparda...
- Grelli trzymał go przy sobie zamiast służącego czy coś w tym rodzaju. Powiem ci, ten
Enrico to był obżartuch i wałkoń, jakich mało. Tak więc, kiedy Jednooki gadał z Fernandem,
Grelli poszeptał z Mulatem, dał mu garść monet i w całkowitych ciemnościach łódź odpłynęła
w stronę hiszpańskiego brzegu. Nikt nie wie, czy ranni uratowali się, czy zginęli. A nam się
poszczęściło - raniutko, we mgle, szkuner prześliznął się przez cieśninę. Potem ukrywaliśmy
się u brzegów Portugalii, naprawiali szkody na Azorach, ekwipowali okręt na brzegu
marokańskim, kiedy to ty przeniosłeś się do nas z tej tureckiej łajby, i oto już trzeci miesiąc
jesteśmy na morzu. I co z tego mamy?
Nad spokojną powierzchnią morza mignęło stadko ryb latających o okrągłych niby
koronkowe kołnierzyki skrzydełkach i z pluskiem znów pogrążyło się w głębinie.
Rudy Piu zaklął szpetnie.
- Popatrz, Jacob, jego jednooki majestat raczył wysunąć nos z kajuty. Febra zwaliła go z nóg,
pożółkł jak luidor i całymi dniami wyleguje się na koi, kiedy my zdzieramy sobie ręce do
krwi przy linach. Tylko patrzeć, jak sam doczeka się worka i kamienia na pierś. Ale się uparł,
Jednooki Diabeł, nie chce ustąpić i trzyma nas tu, na tych przeklętych wodach, gdzie się
człowiek żywcem smaży jak w piecu. Ale co to się tam dzieje na horyzoncie? Piekło i szatani!
Przecież to pożar!
W tej chwili krzyk wachtowego: „Ogień na horyzoncie, w lewo za rufą!” - poderwał na nogi
całą załogę. Na wpół nadzy, z dziwacznymi tatuażami na rękach i piersiach, w fantastycznych
nakryciach głowy sporządzonych z jakiś szmat, liści palmowych, a nawet kart wyrwanych z
5
11188044.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin