Scarrow Alex - Gdy zgasna swiatla (PERN).doc

(1979 KB) Pobierz

Alex Scarrow

Gdy zgasną światła

Last Light

Przełożył

Robert P. Lipski


Dla mojego syna Jacoba, bystrego,

z wyobraźnią, być może w przyszłości

także rywala. Kocham cię.

Tylko dla oczu Jacoba:

VQ BMJJN RJXB GR ZWB BDWCB RNBADC FADNSRMPR

OQXL CGN JRMP NO RWZTDUZWC

Podziękowania

Oto krótka lista osób, które zasługują na wzmiankę za pomoc przy powstaniu tej książki. Nie ma żadnego ustalonego porządku, w jakim chciałbym ich wymienić, więc uczynię to następująco:

Robin Carter za wnikliwą korektę i cenne komentarze. Tak... jego imię i nazwisko pojawia się w tej książce, o czym już wkrótce się przekonasz, drogi czytelniku. Rzecz jasna, z powodów natury prawnej muszę powiedzieć, że wszelkie nazwiska i postacie są fikcyjne, a zbieżność z autentycznymi to wyłącznie dzieło przypadku - i takie tam bzdury. To dobre imię i nazwisko dla postaci książkowej. Chciałbym także podziękować Andy’emu Cantyemu za lekturę pierwszej wersji i komentarze... cóż dodać, także jego imię pojawia się w książce. Dziwny jest ten świat.

Pragnę też podziękować komuś, kogo ze względu na kwestie bezpieczeństwa nie mogę wymienić z nazwiska, a kto przekazał mi szczegółowe informacje na temat życia „na ulicach” w Iraku. Wie, że dziękuję mu anonimowo, i tak właśnie być powinno.

Chciałbym podziękować mojej żonie Frances za przeczytanie pierwotnej wersji tej książki. Udzieliła mi licznych cennych komentarzy; nie masz nawet pojęcia, czytelniku, jak cennych. Dziękuję mojemu tacie Tony’emu i bratu Simonowi za słowa zachęty. Dodatkowe podziękowania dla Jerry’ego Stuttersa za wsparcie w kwestiach wojskowych.

Na koniec dziękuję mojemu wydawcy Jonowi Woodowi i mojej agentce Eugenie Fumiss za współpracę przy tej książce, pomoc w jej finezyjnym doszlifowaniu i wyniesieniu na wyższy poziom.

GRUDZIEŃ 1999

Pokój 204

Spojrzała na drzwi pokoju 204.

Jak wszystkie inne w całym korytarzu były z drogiego ciemnego drewna, a tabliczka z numerem oraz klamka - pozłacane.

Cholernie tu drogo, tak powiedział tato.

Bawcie się dobrze... przypuszczalnie już nigdy nie będziecie mieć okazji, aby zamieszkać w tak drogim hotelu.

Potem żartował z mamą, że można by zwinąć stąd parę szlafroków i sprzedać je na jakimś „ii-beju”.

W korytarzu było cicho, po wyjściu z windy jej kroki wytłumił gruby dywan - nie słyszała nawet zduszonego gwaru rozmów czy dźwięków z telewizji dochodzących z któregokolwiek pokoju; drzwi były naprawdę grube i ciężkie.

Nadszedł czas na podjęcie decyzji... wiedziała, że tak będzie jeszcze w drodze na górę z foyer, gdzie zostawiła mamę czekającą niecierpliwie. Wiedziała, że jeszcze w windzie, jadąc na górę, zapomni numer pokoju, była zbyt zajęta rozmyślaniem o tym, co kupi za kieszonkowe, jakie tato dał jej na tę wyprawę.

204? To był numer 204, prawda?... A może 202?

Leona zastanawiała się, czy tato skończył już swoje sprawy, czy może wciąż czeka na tajemniczego gościa. Był trochę zdenerwowany i gwałtowny, kiedy zmusił ją i mamę, aby wybrały się na przechadzkę po sklepach; spięty, podenerwowany, tak jak Leona podczas pierwszego dnia w prawdziwej szkole wcześniej tego roku.

Zdenerwowany - właśnie tak.

Mama była prawie pewna, że do tej pory spotkanie już się skończyło. Odkąd je odprawił parę godzin temu, odwiedziły duże centrum handlowe pełne błyszczących świątecznych dekoracji, wypiły kawę i zjadły po ciastku w zatłoczonej kafejce z widokiem na rojne ulice wokół Times Square. Ponadto tato zapewnił je, że jego bardzo ważne służbowe spotkanie niedługo się skończy.

Leona miała nadzieję, że ojciec zdoła do nich dołączyć, zejdzie z nią na dół, teraz, kiedy „robocza” część ich rodzinnej wyprawy do Nowego Jorku dobiegła końca. Bez niego to nie było to samo. Ale tak czy owak naprawdę musiała kupić tę lalkę Wesołą Sally za kieszonkowe, jakie dostała od taty. Przez ostatnie dwie godziny zobaczyła całe mnóstwo rzeczy, które musiała mieć.

Uznała, że mieszkali jednak nie w 202, ale w 204. Zacisnęła dłoń na staroświeckiej mosiężnej klamce. Przez dziurkę od klucza dostrzegła błysk światła.

Czy tato nerwowo krążył po pokoju? A może jego spotkanie właśnie się zaczęło? Już miała się nachylić i zajrzeć przez dziurkę, aby upewnić się, że nie przeszkadza ojcu w interesach, ale zbyt mocno nacisnęła na klamkę i zamek puścił z cichym trzaskiem, a ciężkie drzwi otworzyły się powoli.

Trzej mężczyźni spojrzeli na nią, ich rozmowa urwała się, jak nożem uciął. Stali przy wielkim, masywnym łożu; trzej mężczyźni, starzy mężczyźni, bardzo inteligentni mężczyźni - i patrzyli na nią. Dostrzegła też czwartego, młodszego, ciemnowłosego mężczyznę stojącego z boku, w stosownej odległości od pozostałych. On pierwszy otrząsnął się z odrętwienia, ruszając szybkim krokiem w jej stronę i sięgając dłonią do kieszeni.

- Nie - wyszeptał jeden z trzech.

Tamten natychmiast się zatrzymał, choć nie wyjął ręki z kieszeni.

Ten, który się odezwał, odwrócił się do Leony i lekko się przygarbił.

- Wydaje mi się, że pomyliłaś pokoje, moja droga - powiedział miłym, ujmującym głosem jak troskliwy dziadek. Uśmiechnął się do niej ciepło. - Wydaje mi się, że twój pokój jest tuż obok.

- B-bardzo przepraszam - wykrztusiła Leona, robiąc potulnie krok w tył, wychodząc z pokoju na korytarz i zamykając za sobą drzwi.

Drzwi zamknęły się z cichym metalowym szczęknięciem i zapadła długa cisza, zanim jeden z dwóch starszych mężczyzn, którzy do tej pory milczeli, zwrócił się do pozostałych.

- Widziała nas wszystkich. Nas trzech. Razem.

Chwila przerwy.

- Czy to może stanowić jakiś problem?

- Bez obawy. Nie wie, kim jesteśmy i nie wie, po co się tu znaleźliśmy.

- Podstawą jest dla nas anonimowość... zawsze tak było, odkąd...

- To tylko mała dziewczynka. Za kilka lat będzie pamiętać jedynie, co dostała w prezencie na Gwiazdkę i fajerwerki milenijnego sylwestra. A nie trzech starych znudzonych mężczyzn w hotelowym pokoju.

OBECNIE

Poniedziałek

Rozdział 1

godz. 8.05 czasu Greenwich BBC,

Shepherd’s Bush, Londyn

- Chyba trochę schudł - stwierdził Cameron.

- Naprawdę? A mnie się wydaje, że przytył.

Cameron wlepił wzrok w monitory nad stołem mikserskim. Na ekranach Sean Tillman i współprowadząca Nanette Madeley wymieniali kilka improwizowanych żarcików pomiędzy kolejnymi tematami.

- Nie, to widać po twarzy Seana. Nie ma takich zwisających woli.

Asystentka producenta Sally zmarszczyła nos, słysząc tę opinię.

- Nie wydaje mi się, aby schudł. Sądzisz, że czuje się zagrożony przez młodszą ekipę prezenterów ze Sky’a?

- Na Boga, tak. W sumie wcale mu się nie dziwię - odrzekł Cameron. - Powiedzmy sobie szczerze, gdy rano się obudzisz i skaczesz po kanałach, czyją twarz chciałabyś widzieć na ekranie? Sflaczałego, podstarzałego Seana Tillmana czy kogoś, kto wygląda jak młodszy, seksowniejszy brat Robbiego Williamsa?

- Hmm, trudny wybór - rzekła Sally, zerkając jakby od niechcenia na ekran, u dołu którego przesuwał się pasek wiadomości.

Podawano właśnie informacje z kraju, nudy na pudy o sporze między farmerami w Norfolku, podczas gdy Reuters donosił o wyniku wyborów w Indonezji. W sumie nic ciekawego.

Cameron spojrzał na monitor, by zobaczyć, jak Sean Tillman przegląda się w małym ręcznym lusterku.

- Wiem, że Sean martwi się też o błyszczący podbródek.

Sally parsknęła z rozbawieniem.

- Tak to nazywa. Wkurzył się, że w zeszłym miesiącu wymieniono w studiu całą wykładzinę na nową, z jaśniejszego linoleum. Słyszałem, jak skarżył się do makijażysty Karla, że podłoga odbija oświetlenie w studiu. I że jest przez to podświetlony od dołu.

Cameron wychylił się do przodu i spojrzał w monitor, obserwując zarówno Seana, jak i Nanette przygotowujących się do odczytywania informacji z promptera.

- Ma rację. Faktycznie gorzej się teraz prezentuje. Ale Nanette wygląda lepiej, promienniej, odkąd wymieniono...

- Cameron - szepnęła Sally.

- ...wykładzinę. Biedny Sean. Teraz wydaje się, jakby całe jego ciało pod brodą się błyszczało. I jeszcze w dodatku widać lekko falujące fałdki...

- Cam! - rzuciła Sally nieco natarczywiej.

- Co?

Wskazała na ekran podający informacje Reutersa.

Odczytywał kolejne słowa pojawiające się na pasku informacyjnym i stopniowo uświadamiał sobie ich sens.

- O cholera! - rzekł, odwracając się do Sally. - Będziemy potrzebować sporo grafiki. To będzie czołówka wszystkich programów informacyjnych przez cały dzień.

- To chyba nie jest aż tak poważna sprawa?

- Żartujesz sobie, prawda?

Sally wzruszyła ramionami.

- Jeszcze jedna bomba. Przecież codziennie donosimy o dziesiątkach takich zamachów w Ira...?

- Ale to nie Irak, zgadza się? - warknął Cameron.

Aż drgnęła, słysząc ton jego głosu, i pomimo wrażenia narastającego napięcia i pierwszych oznak migreny uznał, że zasłużyła na choćby parę słów z jego strony.

- Uwierz mi, ta historia szybko zacznie się rozrastać i nie chcielibyśmy, aby się nam wymknęła. Wyprzedźmy fakty i przygotujmy wszystko, co może nam być potrzebne. Dobra?

Sally pokiwała głową.

- Jasne, zajmę się tym.

- Dzięki - mruknął, patrząc, jak wychodziła z pomieszczenia. Raz jeszcze spojrzał na pasek informacyjny Reutersa, akurat gdy pojawiły się nowe szczegóły

W pomieszczeniu prócz Camerona było jeszcze kilka osób obsługi; wszyscy patrzyli na niego w milczeniu, oczekując na polecenia. Zwykle wyręczała go w tym Sally. Ale skoro jej nie było, bo zajmowała się gromadzeniem niezbędnych rzeczy, musiał zwrócić się do nich bezpośrednio.

- Dobra, Tim, połącz mnie z Seanem i Nanette. Chyba lepiej będzie, jeżeli powiadomię ich, co się stało.

Rozdział 2

godz. 8.19 czasu Greenwich

Shepherd’s Bush, Londyn

Jennifer Sutherland przeskoczyła niezdarnie po zimnych płytkach kuchennej posadzki, próbując równocześnie zasunąć suwak z tyłu spódnicy i dojść do ładu z włosami przy użyciu prostownicy. Za dużo rzeczy do zrobienia, za mało rąk i czasu. Ten cholerny budzik znów ją zawiódł.

Jenny spojrzała na zegarek; do przyjazdu taksówki miała jeszcze dziesięć minut; wystarczy, by wypić szybko kawę. Włączyła czajnik elektryczny.

Dziś, jeśli wszystko dobrze pójdzie, rozpocznie nowy rozdział swojego życia, całkiem nowy, po poprzednim, długim i rozdzierająco smutnym, trwającym aż dwadzieścia lat. Musiała zdążyć na pociąg z dworca Euston do Manchesteru, gdzie ma odbyć rozmowę kwalifikacyjną w związku z pracą, którą rozpaczliwie chce, ba, musi zdobyć.

No i tyle.

Jeżeli zaoferują jej pracę, będzie mogła się wycofać z tego, co dla niej i Andy’ego stało się bolesnym bałaganem. Cała sytuacja raniła jego bardziej niż ją. To ona odchodziła i wiedziała, że kiedy kurz opadnie, a rodzice ich obojga dokonają autopsji tego związku, winą za jego rozpad obciążą wyłącznie ją.

Jenny się nim znudziła. Stawiała siebie przed dziećmi i przed Andym.

Ale to nie wszystko...

Wiesz, że miała romans, prawda? Drobny flirt w pracy. On dowiedział się o tym i wybaczył jej, a ona odpłaca mu w ten sposób.

Woda się zagotowała, a ona sięgnęła do kredensu, powyżej, po ostatni kubek. Reszta była spakowana w jednym z wielu kartonowych pudeł walających się po całym domu; na każdym kartonie widniało albo „Jenny”, albo „Andy”. Jennifer zajmowała się tym przez cały ubiegły tydzień, podczas gdy Andy wyjechał na kolejne zlecenie. Podzieliła też rzeczy nagromadzone przez dwie dekady.

Dom wystawiono na sprzedaż, na co oboje wyrazili zgodę bez większego wahania, skoro ich drogi miały się rozejść. Po tym jak nie bez żalu doszli do wniosku, że to już jednak koniec, wspólne życie pod jednym dachem było prawdziwym koszmarem: mijanie się bez słowa w korytarzu, czekanie, aż drugie wyjdzie z pokoju, aby swobodnie można było tam wejść, przyrządzanie posiłków dla jednej osoby i spożywanie ich w samotności.

Niezbyt to przyjemne.

Doktor Andy Sutherland, tamten przemądrzały student geologii z Nowej Zelandii, którego poznała przed dwudziestu laty, który uwielbiał The Smiths i The Cure, który potrafił z pamięci zacytować kwestie z każdego niemal odcinka oryginalnego Star Treka, który świetnie naśladował Bena Eltona, człowiek, którego kiedyś pokochała i którego poślubiła, mając zaledwie dziewiętnaście lat, ten sam Andy jakimś dziwnym trafem stał się niepotrzebną i obcą osobą w jej życiu.

Wsypała do kubka łyżeczkę kawy rozpuszczalnej i zalała wrzątkiem.

Ale to nie była wyłącznie jej wina. Częściowo był za to odpowiedzialny także Andy.

Jego praca... ciągle ta jego cholerna praca...

Lecz nie chodziło tylko o pracę. To było coś więcej. Chodziło o obsesję, jakiej się nabawił, obsesję, która wzięła początek od zleconego mu raportu, szczególnego raportu, o którym nie wolno mu było rozmawiać. Kontraktu za grube pieniądze, za które kupili ten dom i wiele innych rzeczy. No i rzecz jasna, z raportem tym wiązała się jakże miła rodzinna wyprawa do Nowego Jorku, aby osobiście mógł oddać sporządzony projekt. Zarobił dzięki niemu sporo pieniędzy, ale w efekcie kosztowało go to małżeństwo.

Ściany jego gabinetu były obwieszone wykresami i mapami, w tym także geologicznymi, jeżeli chodziło o tę jego fiksację, stał się monotematyczny. To go odmieniło. Z zabawnego, interesującego, czarującego człowieka, jakim był, stał się chorobliwym pasjonatem. Jedyne, co miał jej do powiedzenia, to kolejne zawoalowane groźby wiążące się w bardziej lub mniej bezpośredni sposób z autodestrukcyjną fascynacją końcem świata, jaka go przepełniała.

Pamiętała doskonale, że wszystko to zaczęło się od zleconego mu raportu.

Kiedy po raz pierwszy się natknął na... to... i podzielił się z nią tą nowiną z zapierającym dech przejęciem - co powinni zrobić, aby byli przygotowani, gdyby to nastąpiło - była przerażona i bardzo bała się o dzieci. Długo i uważnie przyglądali się swojemu miejskiemu stylowi życia, by stwierdzić, że jeśli odpowiednio się nie przygotują, będą skończeni, podobnie jak wszyscy inni. Na samym początku wspólnie poszukiwali odludnych posesji, ukrytych wśród gęstych lasów albo w dalekich walijskich dolinach. Prawie udało mu się przekonać ją do przeprowadzki do Nowej Zelandii - wszystko, aby tylko znaleźć się z dala od gęsto zaludnionych metropolii i od ludzi w ogóle. Jednak, co nieuniknione, życie - zwykła szara codzienność, zarobki, rachunki, posłanie dzieci do naprawdę dobrych szkół - przeszkodziło im w realizacji tych planów. Dla Jenny widmo nadciągającej katastrofy na pewien czas przybladło.

W przypadku Andy’ego zaś rozrastało się niczym nowotwór.

Jenny dopiła kawę, kiedy już się uporała ze swoimi kasztanowymi włosami, z którymi walczyła za pomocą prostownicy

Chrzanić to. Na razie wystarczy. Makijaż zrobi już w pociągu.

Rozmowa była wyznaczona na pierwszą. Dziwiło ją, że tak się denerwuje perspektywą stanięcia za parę godzin przed obliczem kilku nieznanych osób i „spodobania się im”. Jeżeli dostanie tę pracę, zabierze Jacoba ze szkoły z internatem, tej samej, do której go przyjęto po jej wielkich staraniach. Jake pojedzie z nią na północ, do Manchesteru. Leona natomiast dopiero zaczęła naukę na Uniwersytecie Anglii Wschodniej; jej domem był obecnie kampus i pozostanie w nim przez dwa kolejne lata.

Jenny mierziło, że miała stać się narzędziem dokonującym ostatecznego rozłamu ich rodziny, ale nie mogła być dłużej z Andym. Zamierzała założyć nowy dom dla siebie i Jake’a; zawsze też znajdzie się w nim łóżko dla Leony, niezależnie od tego, gdzie koniec końców osiądzie.

Naturalnie najgorsze mieli dopiero przed sobą. Żadne z dzieci nie wiedziało, jak kiepsko przedstawia się sytuacja, ani że ona i Andy postanowili pójść każde w swoją stronę. Leona być może się domyślała, że coś jest na rzeczy, ale dla Jake’a, zaledwie ośmiolatka, dla którego najważniejsza była nowa seria kart z postaciami z mangi i anime Yu-Gi-Oh, mogło to być jak grom z jasnego nieba.

Usłyszała klakson taksówki. Dopiła resztę kawy, sięgnęła po torebkę i wyszła do holu. Otworzyła frontowe drzwi i nagle się zawahała, spoglądając w głąb domu, podczas gdy taksówka czekała na zewnątrz.

Choć zamierzała tu wrócić za kilka dni, aby uporządkować niedokończone sprawy, odniosła niepokojące wrażenie, jakby wychodziła stąd po raz ostatni; zupełnie jak gdyby właśnie w tej chwili ostatecznie żegnała się z domem należącym do ich rodziny.

A także z Andym.

Rozdział 3

godz. 8.31 czasu Greenwich

Uniwersytet Anglii Wschodniej, Norwich

Leona drgnęła, powoli się budząc. I wciąż jeszcze zaspana przypomniała sobie, z kim dzieliła łóżko. Zadrżała z zawadiackiej, sekretnej rozkoszy, jakby trzymała w ręku zwycięski los na loterię, ale nikomu o tym nie powiedziała.

Danny przez sen poruszył się na łóżku obok niej. Usiadła i spojrzała na niego. Miał głęboki, miarowy oddech, wciąż jeszcze przebywał w krainie snów, a na jego ustach błąkał się uśmiech zadowolenia.

Daniel Boynan.

Wyglądał jeszcze cudowniej z zamkniętymi oczami i wydętymi ustami, kiedy nie robił kretyńskich min, aby ją rozbawić. Po prostu anielsko. Gęste ciemne włosy były rozrzucone na poduszce wokół głowy, a ciemne brwi złączyły się w pojedynczą linię, gdy jego sen przez moment coś zakłóciło. Leona wypatrzyła go pierwszego dnia, podczas rejestracji w kolej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin