Niziurski Edmund - Gwiazda Barnarda.doc

(657 KB) Pobierz

Gwiazda Bamarda

Edmund

Niziurski

Gwiazda Barnarda

Iskry Warszawa 1989

Opracowanie graficzne Anna Bauer Redaktor Zenaida Socewicz-Pyszka Redaktor techniczny Elżbieta Kozak Korektor Agata Bołdok

1E.>,, A BiBliOTIKA RB

• ...;. KLAS. Iii P. i 3.2 • 93

¦ i' ni <mm ——

NR IN.W.

IZ)

ISBN 83-207-1245-9

<L) Copyright by Edmund Nreiurski, Warszawa 1989

Od kilku dni moje myśli krążą uparcie wokół Eechtonów (przez dwa „e"). I, żeby nie było niedopowiedzeń i nieporozumień, wyjaśniam od razu: Eechtonowie, czy też jak ktoś woli Eeechtoni, są mieszkańcami planety Uur. Rozstrzygnąłem już ich pochodzenie i sprawdziłem osobiście.

Rzecz w tym, że nader nieopatrznie rzuciłem im wyzwanie. Lubię żartować i często robię kogoś w konia, ale, niestety, to nie żart. Jestem w kropce. Wplątałem się w kosmiczną aferę i nie wiem, czy potrafię jej sprostać, ale, gdy to się zaczynało, działałem jak w transie. Nie mogłem przecież przepuścić takiej niezwykłej okazji. No i teraz jestem jednocześnie na planecie Uur i na Ziemi, a właściwie istnieje dwu Romków, ja i mój idealny duplikat-sobowtór. Ja tu, on tam. Problem w tym, że jest nas dwu, ale umysł mamy jeden. Jak na dwa samodzielnie poruszające się ciała, trochę za mało. Pół biedy jeszcze, gdy jeden z nas śpi. Wtedy drugi może korzystać niemal w pełni z władz umysłowych pierwszego i podejmować dowolne działania, a pierwszemu co najwyżej śnią się jakieś niespokojne, męczące, zbyt prawdziwe sny, których sam jest bohaterem. Choć podzieliliśmy się ja i mój brat duplikat sprawiedliwie i po równo czasem dysponowania władzami umysłowymi, to przecież trudno spędzić dwanaście godzin w bezruchu, bezczynności i w niemyśleniu. Spać można osiem, dziewięć godzin, a co z resztą? Toteż nic dziwnego, że zdarzały się przykre kolizje, gdy obaj naraz chcieliśmy zawładnąć umysłem. Zwyciężał ten, kto w danej chwili miał większy ładunek skoncentrowanej bioenergii, działał szybciej, aktywniej, bardziej zdecydowanie, okazywał większą wolę postawienia na swoim. Kto przegrywał, czuł, że nagle traci wątek, przerywał rozpoczętą czynność, zapominał, co robił przed chwilą, popadał w stan osłupienia i odrętwienia. Kiedy więc bratu udawała się ta sztuczka, a ja akurat byłem "w szkole, miało miejsce nader przykre zjawisko: przestawałem myśleć, uważać i brać udział w lekcjach. Nie rozumiałem, co się do mnie mówi, a rozgniewani nauczyciele zarzucali mi, że śpię na lekcji lub, że marzę o niebieskich migdałach.

Tak, to była poważna niedogodność, nie neguję, ale za to w nagrodę, jakie to owierało obłędne możliwości! Być w dwu miejscach naraz. Jedna osoba w dwu ciałach! Jakie to może dawać niezwykłe korzyści, wręcz kapitalne zyski, gdy się tylko dobrze pogłówkuje. Och, od pomysłów aż się we łbie kręci! Dawniej podobna sytuacja wydawałaby mi się absurdalna i zupełnie niemożliwa. A jednak tak się stało. Jakieś trzy tygodnie temu i to z powodu głupich żab! Tak, żab, kto by pomyślał! Ja, regularny dotąd pechowiec, miałem nareszcie wyjątkowe szczęście.

Gdy to się stało, byłem akurat przy kanale na moczarach, łapałem kijanki do słoika i nagrywałem głosy żab na starym magnetofonie z odtwarzaczem; oczywiście nie dla własnej przyjemności, tylko na zlecenie Trufli, naszej pani od biologii.

Akurat słońce czerwone jak krew rozlało się na ławice chmur na zachodzie i oślepiło mnie na moment, gdy nagle poczułem ukłucie jakby tysięcy igiełek na całym ciele. Cichutkie brzęczenie rozległo się w powietrzu. Myślałem, że to stada wieczornych komarów, przyczajonych za dnia w cieniu olch, wzbiły się w powietrze, ale nagle wszystko ucichło. Otworzyłem oczy i wtedy zobaczyłem... Moczar wzdął się, nabrzmiał pośrodku i jak wielka skorupa błotnego żółwia wyłoniła się z niego pomału błyszcząca nienaturalnym jaskrawym światłem bladożółta półkula... Paraliżowany strachem, a jednocześnie pchany ciekawością zastanawiałem się, co robić. Ale oni zadecydowali za mnie. Zostałem uniesiony w powietrze i w sekundę później wessany w pozycji leżącej w głąb obiektu. Wessanie nie jest tu zresztą właściwym określeniem, bo siła nie miała nic wspólnego z dekompresją; podejrzewałem raczej jakąś grawitacyjną sztuczkę.

Znalazłem się w niebieskawym świetlistym wnętrzu, pozornie pustym, bez urządzeń i osprzętu, jakby w wielkim pluszowym pudle... szczelnie zamkniętym, bez okien i bez drzwi. Byłem w stanie półnieważkości. Oczywiście szalałem ze strachu. Krzyczałem, wzywałem ratunku, waliłem w ściany pięściami... O dziwo, były miękkie. Pod naporem moich ciosów ustępowały lekko, zapadały się, jakby były z gąbki; moje pięści grzęzły w nich bezboleśnie jak w maśle, nie czyniąc im żadnej szkody. Po każdym ciosie ściany wyprostowywały się na nowo, wygładzały. Były niesłychanie sprężyste. Odbijałem się od nich jak piłka, a raczej jak lekki balonik. To było nawet przyjemne. Wreszcie świadom bezowocności moich wysiłków, dysząc ciężko siadłem na podłodze i próbowałem, już bardziej na chłodno, zastanowić się nad sytuacją. Mój lęk minął szybciej, niż myślałem. Może pod wpływem specyficznej aury tego wnętrza... Stopniowo ogarnęło mnie uczucie odpręże-

nia, lekkości i rześkości. Mój oddech wrócił do normy. Strach ustąpił miejsca ciekawości.

—  Czy jest tu ktoś, do diabła?! — zawołałem.

Wtedy ściana uwypukliła się w jednym miejscu, przetarła jakby i wysunęło się z niej urządzenie z wielkim ekranem pośrodku i z klawiaturą na dole ze znakami pisarskimi. Były to znaki alfabetu łacińskiego. Czyżbym miał

do czynienia z jakimś komputerem?

Postanowiłem sprawę zbadać  i- wystukałem na  klawiaturze  słowo

„cześć!"

W odpowiedzi na ekranie ukazał się napis: „Pisz pytania, smarkaczu!" Urażony   nieco   tym   trywialnym   i   jakoś   niegodnym   przybyszów

z kosmosu epitetem, sapałem przez chwilę, a potem wystukałem:

—  Przeproś mnie!

—  Bez fochów, ryjku świński. Chcesz rozmawiać czy nie?

Z trudem pohamowałem gniew. Ciekawość zwyciężyła. Przełknąłem więc kolejną obelgę i drżącą ze zdenerwowania ręką wystukałem pierwsze zasadnicze pytania: kim są, skąd przybywają i na jakiej zasadzie działa ten statek kosmiczny. Dowiedziałem się, że mam do czynienia z Eechtonami (przez dwa „e"), przybyszami z odległych jakoby stron galaktyki, z planety, która nazywa się Uur (przez dwa „u"). Niewiele mi to mówiło. Z dalszych mętnych wyjaśnień dowiedziałem się tylko, że pojazd kosmiczny, na którym-się znajduję, nosi imię Theta, a jego ruch odbywa się na zasadzie odpowiedniego włączania i wyłączania sił grawitacyjnych, tudzież precyzyjnego manipulowania nimi. Prawie nic z tego nie zrozumiałem, a gdy grzecznie poprosiłem o bliższe wyjaśnienia, maszyna, zniecierpliwiona i pełna pogardy dla mej ziemskiej ignorancji, obrzuciła mnie całym stekiem czysto ziemskich wyzwisk, wulgarnych i nieprzyzwoitych.

—  Takie słowa?! Czy tak mówią Eechtoni?! — poczerwieniałem ze wstydu. — Chyba pomyłka tłumaczącego was komputera. Albo włączył się niewłaściwy program!

—  Nie ma żadnej pomyłki, gnoju! — odczytałem w odpowiedzi. Właściwie należało obrazić się i wyjść.

—  Jesteście wyjątkowe chamy — wykrztusiłem zdegustowany manierami przybyszów  —  zupełnie wyjątkowe,  muszę  powiedzieć!  Naprawdę  nie przypuszczałem, że w kosmosie może szerzyć się podobne chamstwo! — wybębniłem na klawiaturze.

—  Stul pysk, zołzo, ty nędzny worku cuchnących protein! — odczytałem w odpowiedzi.

Nie mogłem przełknąć takiej wymyślnej zniewagi. Chciałem zerwać się z podłogi, otrzepać ostentacyjnie spodnie z ewentualnego pyłu kosmicznego i opuścić z godnością to niekulturalne towarzystwo, ale z przerażeniem poczułem, że unieruchomiono mnie.

—  Puśćcie, ja chcę wyjść!

—  Wyjdziesz, gdy przyjdzie czas — pojawił się napis. — Jeszcze nie skończyliśmy.

Czego nie skończyli? Badań? Czy to miało znaczyć, że jestem przedmiotem ich pilnej obserwacji? Tak. Bardzo prawdopodobne. Więc nie ma sensu dawać im przedstawienia. Przestałem się rzucać i leżałem chwilę bez ruchu. Pomogło. Przeciążenie, któremu mnie poddano i które przygniotło mnie do podłogi, ustępowało powoli.

Postanowiłem podjąć ostatnią próbę porozumienia, puszczając w niepamięć obelgi.

—  Czy możemy dalej rozmawiać? — wystukałem.

Na ekranie pojawiły się falujące linie w różnych kolorach. Tu i ówdzie na ścianie i suficie zaczęły błyskać dziwne, żółte i pomarańczowe iskierki. Wreszcie ekran uspokoił się nieco i mogłem odczytać na nim drgający napis:

—  Wpierw skończ z tym skrzekiem, ty rzępało prehistoryczny.

Dopiero po chwili zrozumiałem, że Eechtonom chodzi o mój zdezelowany, skrzeczący, trzeszczący i piszczący magnetofon, który zapomniałem wyłączyć. Ale przecież trzeszczał bardzo cicho... Czyżby mieli aż tak delikatne uszka? Wyłączyłem aparat. Ekran uspokoił się od razu, a iskierki na ścianach pogasły.

—  Już w porządku?

—  Tak. Możesz pytać.

—  Kiedy przybyliście do nas?

—  Miesiąc temu.

—  Pierwszy raz?

—  Dwutysięczny dwudziesty pierwszy.

—  Czy możemy rozmawiać szczerze?

—  Potrafisz?

—  Skąd naprawdę przybywacie?

—  Z płanety Uur, już ci mówiliśmy, móżdżku peptydowy.

—  A gdzie to jest? Milczeli.

—  Powiedzcie przynajmniej, czy w Układzie Słonecznym, czy poza nim? Koło jakiej gwiazdy?

—  Nie twój wszawy interes!

—  Jaki jest cel waszej wizyty u nas? Znów milczenie.

—  Posłuchajcie, jeśli mamy być w przyjaznych stosunkach, musimy znać wasze zamiary, a wy musicie zachowywać się jako goście, a nie jak aroganccy " intruzi.

—  Nic nie musimy, ty głupi proteidowy bękarcie!

—  Czy nie możecie rozmawiać ze mną grzeczniej? Istoty z tak rozwiniętej cywilizacji powinna cechować pewna kultura. Co wam zrobiłem? Skąd ta wulgarność... — wykrztusiłem do głębi zawiedziony, czując, że łzy stają mi w oczach. — Nie tak wyobrażałem sobie spotkania z inteligentnymi sąsiadami z kosmosu...

—- Propedeu-eu-eu kopsantes gzyms!

—  Co?

—  Tutturuttu kalasantes ryms!

Było jasne, że nabijają się ze mnie, po prostu szydzą w żywe oczy. Zrozumiałem. Mają złe zamiary. To nie są istoty przyjazne w rodzaju filmowego Jedi. Są bezwzględni, złośliwi i mają nas za nic. Te aluzje do struktur białkowych, to pokpiwanie z proteidów i peptydów! Chyba sami są innej struktury. W ogóle ani razu się nie pokazali. Byli cały czas niewidoczni. Bardzo zadziwiająca historia! Przyznali, że badają mnie. Jestem całkowicie w ich rękach, zdany na łaskę i niełaskę. Mogą mnie tu uwięzić i poddać bolesnym, okrutnym badaniom, mogą nie tylko torturować, mogą zabić albo jeszcze gorzej, uprowadzić z sobą. Mój strach obudził się na nowo.

—  Już me mam pytań — wystukałem, z trudem trafając w klawisze i połykając ze strachu litery. — Chciałbym wyjść. Spieszę się. Puśćcie mnie!

Nie było długo odpowiedzi. Tylko ekran ciemniał powoli. Czyżby się naradzali? Czułem, że ważą się moje losy. Wreszcie ekran zgasł całkowicie i reszta połyskujących jeszcze na ścianach tu i ówdzie światełek. Niemal w tej samej chwili poczułem silne pchnięcie, a raczej, co tu ukrywać, solidnego kopniaka w pupę. Ogarnęła mnie ciemność, owionęło chłodne ostre powietrze. Pojedyncze krople deszczu siekły moją rozpaloną twarz.

Zrozumiałem, że jestem poza pojazdem Eechtonów, daleko „za burtą" Thety. Uciekałem co sił w nogach, nie oglądając się za siebie. Bałem się, że się rozmyślą i za pomocą swoich grawitacyjnych sztuczek z powrotem wciągną mnie do tego diabelskiego wehikułu albo... albo, że to jest jeszcze jeden eksperyment w ramach ićh przeklętych badań i za chwilę padnę trupem,

I

rażony jakimś laserem czy inną nieznaną bronią tych chamów z kosmosu. Potem pokroją mnie, żeby zobaczyć, jak taki nędzny worek proteidów, czyli ja, wygląda od środka. Ale nic złego już się nie przytrafiło, z wyjątkiem tego, że utytłałem się jak przysłowiowa świnia, bo podczas panicznej ucieczki zapadałem się po kolana w bagiennym błocie. No i z tego wszystkiego zapomniałem o słoiku z kijankami, został na pokładzie Thety (dobrze, że nie zapomniałem o magnetofonie).

Oczywiście w nocy nie zmrużyłem oka, a kiedy w końcu usnąłem — już robiło się widno. Śniło mi się, że przyszli do mnie Eechtonowie, żeby kontynuować swoje eksperymenty.

Był to jeden powtarzający się w różnych wariantach koszmar, aż do zupełnego wyczerpania.  W dodatku tak długi, że obudził mnie dopiero piekielny hałas śmieciarki pod oknami.  Było już grubo po ósmej.  Gdy zziajany przybiegłem do szkoły, Trufla zdążyła już stracić swoją poranną pogodę, z którą na przekór doświadczeniom zjawiała się co dzień w budzie, twierdząc, że optymiści żyją dłużej. Tym razem widać nie starczyło jej nawet na pół godziny, bo miotała się wściekle. Podobno ktoś wrzucił jej kijanki do herbaty, którą zwykle popijała w pracowni. Nawet nie zauważyła, jak słodziła i wypiła ich parę, zanim połapała się, że to nie fusy pływają... Sprawca pozostał nie wykryty, a gniew rozczarowanej optymistki (zapewniam, nie ma nic gorszego) skrupił się na mnie. Dostałem bombę za to, że nie przyniosłem „materiału dydaktycznego", a gdy próbowałem się usprawiedliwiać i opowiedziałem o Eechtonach na moczarach, wpisała mnie do dziennika za to, że urządzam sobie kpiny z nauczycieli. (Trufelska sprawiedliwość!)

Wściekły, postanowiłem sobie, że wykreślę Eechtonów z mej pamięci, ale

, okazało się to niewykonalne. Myślałem o nich coraz więcej i po kolejnej

koszmarnej nocy — ciekawość jeszcze raz zwyciężyła strach — wcześnie rano

udałem się na to samo miejsce przy kanale na moczarze. Ale daremnie się

rozglądałem. Po Thecie nie zostało najmniejszego śladu. Odleciała czy zapadła

się w grzęzawisko? Straciłem dwie godziny i nie doczekałem się żadnej

sensacji. Rozczarowany, ale zarazem z pewną ulgą, że mam Eechtonów

z głowy, wróciłem do domu. Ale już przeżuwając w zamyśleniu śniadanie

doszedłem do wniosku, że niepojawienie się Thety o tej porze niczego nie

tłumaczy i o niczym nie świadczy. Przecież wtedy widziałem ją wieczorem,

dokładnie podczas zachodu  słońca.  Bardziej  więc prawdopodobna jest

hipoteza, że Theta znika w dzień, może kryjąc się w moczarze, a wynurza

dopiero o zachodzie słońca. Muszę to sprawdzić jeszcze dziś wieczorem —

postanowiłem sobie.

10

Żeby przemóc strach i uzasadnić powtórną ryzykowną wyprawę w to niebezpieczne miejsce, pomyślałem o groźbie, naprawdę światowej groźbie, jaką dla wszystkich nas, ludzi, są Eechtoni. O tym, żeby pisnąć coś starym na ten temat, oczywiście nie ma mowy. Oni nie wierzą w takie rzeczy. Z pewnością potraktowaliby moje rewelacje jak Trufla w szkole. Będę musiał działać sam. A że muszę działać, to było oczywiste. Gdyby się coś stało, nigdy nie darowałbym sobie,. że to z mojej winy, że wiedząc o Eechtonach zaczajonych w trzęsawisku nie zrobiłem nic, by się im przeciwstawić. A co do tego, że oni są niebezpieczni, nie miałem złudzeń. Problem tylko, jak ich podejść. Z pewnością pierwszą rzeczą, którą należy zrobić, to zebrać więcej informacji. Bezpośrednie pytania nie prowadzą, jak się przekonałem, do niczego, a tylko wywołują ich wściekłość i wyzwalają potok wulgarnych wyzwisk. Do prawdy należałoby chyba dojść okrężną drogą, unikając drażliwych tematów i usypiając ich czujność, dojść drogą dedukcji, eliminacji i analizy tego wszystkiego, co będą mówić... jeśli umiejętnie pokieruję rozmową. Przypomniałem sobie, czego o tych metodach uczyłem się w szkole na matmie. Moim atutem jest to, że oni gardzą ludźmi i nie doceniają inteligencji człowieka.

Tak, miałem zasadnicze, moralne powody, żeby jeszcze raz złożyć wizytę w Thecie. Ale nie czarujmy się, to nie te szczytne pobudki, ale zwykła ciekawość głównie mnie tam pchała

Tak więc na trzeci dzień po pierwszym spotkaniu z The tą wieczorem znów znalazłem się na trzęsawisku przy kanale. Rozpogodziło się. Po dwóch deszczowych dniach pełno było wody. Połyskiwała małymi błękitnymi lusterkami wśród wysepek olch, wiklin i tataraków, odbijając krwawe łuny zachodzącego słońca. Wielkie bąble powietrza wychodzące z pobliskiej kałuży napawały mnie nadzieją, że Theta wciąż tu tkwi i „oddycha".

I nie myliłem się! Gdy tylko ostatni rąbek czerwonej tarczy słońca skrył się za Parkiem Subkultury, półkulisty wehikuł Eechtonów wynurzył się z mokradeł, dokładnie jak trzy dni temu. Z mocno bijącym sercem ruszyłem w jego stronę, z trudem wyciągając nogi z błota. Zauważyli mnie! Zielonkawy słup światła jak dywan położył się na mojej drodze. Czy i tym razem przechwycą mnie swoim niesamowitym urządzeniem grawitacyjnym? Tak! Natychmiast pó przekroczeniu pewnej odległości krytycznej zostałem brutalnie wciągnięty do wnętrza Thety.

Przywitań nie było ani żadnych towarzyskich grzeczności. Tak jak poprzednio ze ściany wysunął się ich superkomputer z klawiaturą i ekranem, na którym pojawił się rażący wulgarnością napis:

11

 

—  Siadaj, gówniarzu! Jesteś badany. Uprzedzamy cię. Bez wygłupów! Opanuj swoje szmatławe nerwy!

Przełknąłem zniewagę,'postanowiłem się opanować, usiadłem i wystukałem na maszynie:

—  Czy mogę pytać?

—  Pytaj! — odczytałem odpowiedź.

—  Dlaczego nie mogę was widzieć?

—  Bo tak naprawdę, to nas tu nie ma.

—  Nie ma?! — zdumiałem się.

—  Wysyłamy na Ziemię tylko przedłużacze naszych receptorów. Dzięki nim widzimy, słyszymy i w ogóle czujemy tak, jakbyśmy byli osobiście na miejscu.

—  To znaczy, że... że ten pojazd... ta Theta jest pojazdem bezzałogo-wym?

—  Jasne, że ibezzałogowym, durniu!

—  To po co go wysyłacie?

—  Jak to po co, matole?!

—  No, bo skoro macie te przedłużacze i możecie obserwować, tak jakbyście byli tutaj, to do czego wam służy taki pojazd jak Theta?

—  Do transportu pewnej niezbędnej technologii.

—  Przywozicie tu waszą technologię? — zaniepokoiłem się. Ogarnęły mnie złe przeczucia. — Po co ją przywozicie?

—  Jest potrzebna do formowania agentów.

—  Agentów? — przeraziłem się nie na żarty.

—  Cała wasza Ziemia jest nimi naszpikowana.

—  Waszymi agentami?

—  Właśnie!

—  I przywozicie ich Thetą!

—  Matoł jesteś.  Nie przywozimy.   My ich tu  formujemy, wyraźnie powiedziałem, formujemy na miejscu, w Thecie, w ściśle zaprogramowanym kształcie.

—  Jakim kształcie?

—  Naszym kształcie.  Oni  są nami,  to  znaczy,  mówiąc dokładnie, niektórymi z nas.

—  Nie rozumiem.

—  To proste. Kto z nas chce być jednocześnie agentem na Ziemi — agenci  otrzymują wysokie wynagrodzenie — może przekazać Thecie za pomocą metachronu swój kod genetyczny i dać się zrekonstruować na Zie-

12

 

mi, to znaczy odtworzyć w identycznym kształcie. To się nazywa redupli-kacja.

-^ I robicie to?

—  Wielu z nas to robi ze zwykłej ciekawości,  bo po wszczepieniu przedłużaczy taki sobowtór staje się nam bezwzględnie posłuszny. Dysponujemy nim całkowicie, jak naszym drugim ciałem. Innymi słowny, stajemy się właścicielami dwu ciał, sterowanych jednym umysłem. Istniejemy jednocześnie u nas, na naszej planecie, i na Ziemi...

—  Jeden Eećhton w dwu osobach! Dwa egzemplarze tej samej istoty! Podwójne istnienie!—wykrzyknąłem szczerze zachwycony, a potem pomyślałem, że warto się bliżej zainteresować tym równie cudownym jak niebezpiecznym wynalazkienu żeby ich pociągnąć za język, dodałem szybko z fałszywą skromnością: — Nie wiem, czy się nie mylę, ale taka produkcja wymaga specjalnych urządzeń, jakiejś aparatury, no i odpowiednich materiałów.

. — Nie mylisz się i główkujesz poprawnie, mimo swego wrodzonego upośledzenia umysłowego, właściwego rasie ludzkiej. Jasne, że potrzebna jest aparatura i materiały. Tego rodzaju aparatura stanowi podstawowy kanon wyposażenia każdej Thety, jeśli zaś chodzi ó materiały, większość ich można uzyskać na Ziemi. Nieosiągalne i niewytwarzalne na waszej planecie elementy sprowadzamy statkami dwa razy w roku. Po wylądowaniu każda Theta przez pół roku służy za bazę reprodukcyjną i rekreacyjną i zamienia się w coś w rodzaju...

—  ...wylęgarni szpiegów — dokończyłem dość ryzykownie, ale oni nie dostrzegli w mym określeniu nic niestosownego.

Indagowałem więc dalej:

—  Ciekaw jestem, jak wygląda taki świeżo wypuszczony z aparatury szpieg, a może to tajemnica?

—  Och nie, możemy ci powiedzieć. Każdy egzemplarz jest tak świetnie wykonany, że nie odróżnisz go od zwykłego człowieka.

—  Czyżby byli odpowiednio przebrani, zamaskowani i ucharakteryzo-wani?

—  Dla niepoznaki dajemy im ludzkie twarze, zwykle twarze pomarszczonych  starców.  Młodą,  świeżą  skórę  trudno  podrobić.  O  wiele łatwiej sfabrykować skórę starców, może być nawet gorszej jakości, nikt nie pozna. Starcy mają taką okropną cerę, tyle bruzd, zmarszczek i plam! Co prawda ci agenci, tak jak my, odznaczają się niewielkim wzrostem i mają siedem palców u rąk i tyleż u nóg, w dodatku ich i nasze palce u nóg są chwytne, ale maskujemy je...

13

—  Za pomocą butów i rękawiczek, oczywiście rękawiczek pięciopalco-wych!

—  Twoja bystrość graniczy z cudem! — oznajmiła maszyna.

Do licha! A więc szpiegują przebrani za niskich staruszków w rękawiczkach! Sprytne! Przypomniałem sobie, ilu znam takich staruszków choćby w naszym osiedlu. Mój własny dziadek był niewielkiego wzrostu i zwykle nosił rękawiczki. Czyżby i on?! Ogarnął mnie lęk. Coś trzeba zrobić! Nad Ziemią zawisło groźne niebezpieczeństwo, nie ma co do tego żadnej wątpliwości! Trzeba natychmiast działać?! Ale jak?! Spokojnie, tylko spokojnie, bez popłochu — próbowałem opanować nerwy. Pracujmy systematycznie! Najpierw trzeba zręcznie wydobyć od nich informacje, gdzie znajduje się planeta Uur, na której rzekomo żyją i z której wystartowała Theta. Zauważyłem już, że łatwo wpadają w gniew i podniecenie, postanowiłem więc rozdrażnić ich i sprowokować. Może w gniewie coś się im wymknie nieopatrznie... Uśmiechnąłem się krzywo i powiedziałem lekceważącym tonem:

—  No, dobrze, wasze bajeczki były bardzo ciekawe, ale dość robienia mnie w konia! Porozmawiajmy poważnie!

Błyski, sykania i piszczenia wokół mnie nasiliły się gwałtownie.

—  Ty  małpi  pryszczu   —   ujrzałem   napis   —  ty  bezczelny  worze cuchnących  protein!   Śmiesz  podawać  w  wątpliwość  nasze  wyjaśnienia, których raczyliśmy ci udzielić?!

—  Tak,   bo  mam  racjonalne  powody   —  odparłem   spokojnie.   — Mówicie, że was tu nie ma, a co znaczą w takim razie te fizyczne objawy waszej obecności, te błyski, syczenia i piszczenia?

—  Żałosny ignorancie!  Tyle tylko postrzegają twoje  ubogie zmysły z całego bogactwa przejawów naszej osobowości, widocznych w końcówkach przedłużaczy  receptorów  oraz z całej  wspaniałej,  ultraczułej  aparatury badawczo-naukowej tu zainstalowanej!

Bardzo dobrze — pomyślałem —już udało mi się wyprowadzić ich nieco z równowagi. Oto ich słaba strona: są zarozumiali i wielkiego mniemania o sobie, a zarazem bardzo przewrażliwieni na tym punkcie, co zwykle idzie w parze, i pełni pogardy dla innych... Tak, dobrze ich wyczułem, no to dalej w tym stylu! Postanowiłem urazić ich boleśnie w to wrażliwe miejsce.

—  Jeśli to są tylko przedłużacze, to nie zawracajcie głowy, że jesteście spoza naszego układu, gdzieś z innej strony galaktyki! Niemożliwe, żeby przedłużacze działały tak daleko! Z pewnością znajdujecie się nie dalej niż orbita Jowisza. Wyglądacie mi na ponurych facetów, z któregoś z ponurych

14                                                                                                 ¦

satelitów tej planety, na przykład z Io! Od początku wiedziałem, że tylko się zgrywacie na wielkich podróżników kosmosu, a nosa nie wychyliliście poza Układ Słoneczny, o ile w ogóle macie nosy...

Dopiekłem im chyba do żywego, świadczyło o tym niesłychane nasilenie efektów fizycznych wokół mnie. Błyski zamieniały się w oślepiającą łunę, syczenie i piszczenie w wibrujący, porażający ucho gwizd.

— Ty brudny zlepku proteidów! — ujrzałem wielki kulfoniasty, nabrzmiały czerwienią napis (niewątpliwie zdenerwowanie udzieliło im się nawet w piśmie). — Gdybyśmy mieszkali tak blisko, nie potrzebowalibyśmy w ogóle przedłużaczy. Żeby podpatrywać wasze życie, wystarczyłyby nam zwykłe wysięgniki psychergowe. Co więcej, posługując się siłą grawitacyjną Jowisza, moglibyśmy przyciągnąć do siebie waszą Ziemię jak piłeczkę na słabej gumce. Już trzysta lat temu, mówimy rzecz jasna o waszych ziemskich latach, nauczyliśmy się wykorzystywać siły ciążenia w naszej supertechnice, trzysta lat temu, nicponiu, gdy wy na Ziemi nie umieliście jeszcze nawet wykorzystywać zwykłej pary i elektryczności, gdy ten nieborak Newton dopiero formułował pierwsze prawa grawitacji... Niestety mieszkamy troszkę dalej, bagatelka — sześć lat świetlnych od Ziemi, a przy takich odległościach musimy używać przedłużaczy...

Serce zabiło mi mocno. Co za ulga! A więc wypsnęło się im w końcu. Planeta Uur, na której przebywają, znajduje się sześć lat świetlnych stąd. Wiedziałem, że jeden rok świetlny to inaczej dziewięć bilionów czterysta sześćdziesiąt miliardów kilometrów, wykonałem szybko mnożenie i wyszło, że planeta Uur znajduje się w odległości pięćdziesięciu sześciu bilionów siedmiuset sześćdziesięciu miliardów kilometrów. Rzeczywiście bagatelka. Znałem na pamięć nazwy dziesięciu najbliższych gwiazd i ich dystans od Ziemi. Wiedziałem, że w odległości sześciu lat świetlnych, a dokładniej pięciu i dziewięćdziesięciu dziewięciu setnych lat świetlnych od nas znajduje się tylko jedna gwiazda zwana Gwiazdą Barnarda albo Strzałą. Jest to bardzo szybka gwiazda typu czerwony karzeł pędząca do naszego układu z prędkością radialną minus sto osiem kilometrów na sekundę. A więc mogłem sobie pogratulować. Dowiedziałem się, czego chciałem! Uur jest planetą Strzały Barnarda!

— Zatkało cię, niedouczona pulpo plazmatyczna! — wydrukowała na ekranie maszyna różowymi okrągłymi kulfonami, co zapewne oznaczało złośliwą satysfakcję.                        .

-=- Zatkało mnie, oszołomiło i osłupiło. To nie do wiary, jak poszliście do przodu mimo chamstwa cechującego wasze obyczaje! — oznajmiłem, dając

15

upust goryczy, że moralność i kultura Eechtonów nie idzie w parze z ich zadziwiającą nauką i techniką.

—  Twoje  opinie  mamy  gdzieś  i  wypinamy  się   na  nie  wszystkimi końcówkami naszych przedłużaczy   ¦- oświadczyła maszyna.

—  Czy nie za bardzo zaślepia was pycha? I ta straszna pogarda dla ludzi? ¦— Zasługują na to.

•- Waszym agentom na Ziemi zapewne trudno przystosować się do tutejszego życia, którym tak pogardzają — zaważyłem niby od niechcenia. — Przebywać i działać w tak prymitywnych warunkach, w tak nędznej cywilizacji jak nasza, to musi być dla nich straszne. Nie zazdroszczę im — westchnąłem z ostentacyjnym współczuciem.

Tak, to trudna, pełna wyrzeczeń praca — zgodziła się maszyna — ale mogą utrzymywać łączność z naszą planetą.

Za pomocą przedłużaczy?

—  Właśnie.

—  Czy mogą też się dublować, to znaczy... dwoić?

—  Dwoić?

—  Nie udawaj, że nie rozumiesz, maszyno, powiedzieliście przecież, że każdy z was potrafi się zdublować, to znaczy podwoić, to znaczy stworzyć na Ziemi swojego sobowtóra, czyli drugi egzemplarz samego siebie, nie wiem wszakże, czy to działa w drugą stronę...

—  W drugą stronę? Nie bardzo rozumiemy.

—  Chodzi mi o to, czy taki wasz sobowtór, taki agent przebywający na Ziemi, może stworzyć kogoś na planecie Uur? Czy wasi agenci też potrafią się dublować?

—  Jasne! Czemuż by nie?

—  I _robią to?

—  Owszem, ale tylko, gdy z ich pary umrze ten egzemplarz, który pozostał na planecie Uur. Mogą go wtedy zrekonstruować.

—  To chyba bardzo skomplikowany zabieg.

—  Komplikować  rzeczy  proste  to ziemska specjalność  —  odparła pogardliwie maszyna.   — Komplikacja  to przestarzałe pojęcie z waszego poziomu  rozwoju.   Najwyższa  technika  to  najwyższa  prostota  i  łatwość w obsłudze. Popatrz, przeklęty Adamowy pomiocie!

Zauważyłem, że ściana naprzeciw mnie poczerwieniała w jednym miejscu, wybrzuszyła się i wysunęła w moim kierunku gruszkowatą narośl / rubinowym guzem pośrodku i szparą poniżej, podobną do bezzębnych sinych ust. Cofnąłem się odruchowo.

16

—  Oto odruch dzikusa — zadrwiła maszyna. — Nie bój się, to nk gryzie. To tylko metachron. Wystarczy lekko wcisnąć tę czerwoną wypustkę i do  szpary  analizatora wsunąć  kapsułkę  z  kodem genetycznym,  a wiele bilionów kilometrów stąd w ciągu paru minut powstaje według tego kodu idealna kopia...

—  W ciągu paru minut?!   — zdumiałem się.   — Ale przecież samo przesłanie kodu na taką odległość, choćby z prędkością światła, zabrałoby kilka lat.

—   Metachron dawno rozwiązał ten problem. To urządzenie działa bez pośrednictwa jakiejkolwiek materii, nie korzysta z fal elektromagnetycznych, pracuje poza nimi, niejako poza czasem...

—  Jak to możliwe?!

--' Możliwe. Nie będziemy tracili energii, żeby ci to wytłumaczyć. I tak nic nie zrozumiesz. Powiemy tylko tyle, że metachron korzysta z odkrytych przez nas praw nowej fizyki czwartego i piątego wymiaru.

—  To brzmi jak cudowna bajka...

—  Dla takiego ciemniaka jak ty.

Popatrzyłem łakomym wzrokiem na metachron. Gdyby można go ukraść. Ba, ale jak? Wyglądał na wmontowany organicznie w Thetę.

—  Czy ja też mógłbym robić takie cuda? — zapytałem chyba trochę zbyt śmiało.  — A... a przynajmniej oglądać za pomocą przedłużaczy życie na

planecie Uur?

—  Nie wiadomo. Nie dokończyliśmy badań. Jedno jest w każdym razie pewne.   Masz  zbyt  słabe  receptory.   Należysz  do  miękkiego  białkowego biotopu,  który jest zasadniczą pomyłką natury,  tak orzekli nasi mędrcy z akademii.

—  Wiem, że jestem z zacofanej prowincji kosmosu i że jestem ślepym zaułkiem ewolucji, niegodnym przetrwania i mam słabą białkową kondycję, ale czy wasza wspaniała eechtońska technika nie mogłaby coś tu zaradzić? — wyrecytowałem siląc się na pokorę.                              ¦                         »

—  Być może pomógłby ci ajstheton — odparła maszyna.

—  Co to jest?                                                                                          "

—  Urządzenie wzmacniające i pobudzające osłabione receptory. Składa się ze specjalnego hełmu i kamizelki. Ajsthetonu używają nasi długoletni agenci, gdy chcą uzyskać kontakt słuchowy i wzrokowy z centralą na planecie Uur, a także do kontaktów prywatnych z rodziną i przyjaciółmi. Pobyt na obrzydliwej planecie, zwanej  Ziemią, -jest dla nich  tak wycieńczający,   a panujące tu straszne warunki tak osłabiają ich zmysły, że bez ajsthetonu nie

17

 

mogliby nic widzieć ani słyszeć, mimo użycia najlepszych przedłużaczy. Czy chciałbyś zobaczyć to pożyteczne urządzenie? — zapytała maszyna. — Chętnie ci zademonstrujemy.

Usłużność jej była raczej podejrzana, ale ja, zafascynowany możliwością podglądania życia na planecie Uur pięćdziesiąt sześć bilionów siedemset sześćdziesiąt miliardów kilometrów od Ziemi, nie zwróciłem na to uwagi i bez wahania poprosiłem Eechtonów, by mi pokazali ajstheton.

Ledwie skończyłem wystukiwać to życzenie na klawiszach, zapaliło sję-zielone światełko w ścianie kabiny po lewej stronie ode mnie i wyskoczyła z tego miejsca długa połyskująca seledynowym blaskiem szuflada, a z niej pomału, jakby ostrożnie, wychyliły się dwie pomarańczowe trójpalczaste łapy z czarnym przedmiotem wielkości i kształtu pudełka od butów, a potem jedna z nich wyciągnęła z tego pakunku malutki hełm, jakby miniaturę hełmu noszonego przez nurków głębinowych, a .druga — równie ^mikroskopijną kamizelkę podobną do ratunkowych.

—  Przymierz! — zachęciła maszyna.

—  Ależ to chyba dla lalek... Nie zmieszczę się.

—  Przymierz, głupcze!    - litery na ekranie zaczęły się koślawić i nabrały czerwonego zabarwienia. Widać było, że Eechtonowie są znów wyraźnie zniecierpliwieni.

Wzruszyłem ramionami. Położyłem sobie hełmik na czubku głowy, nie zadając sobie nawet trudu naciągnięcia go i zrobiłem głupią minę do lustra... Ale uśmiech zgasł mi na ustach. Poczułem lekkie łaskotanie w czaszkę i zobaczyłem w lustrze, że hełm sam wciska się na moją głowę, wchodzi na nią z łatwością powiększając swoje rozmiary, jakby rosnąc na mojej głowie i dopasowując się do niej.

—  A teraz kamizela! — ujrzałem kulfoniasty napis na ekranie. Chwyciłem kamizelkę. I ona w zetknięciu z moim ciałem rozdęła się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin