Powell Richard - Kariera w Filadelfii.pdf

(1204 KB) Pobierz
276335357 UNPDF
Richard Powell
Kariera w Filadelfii
przełożył Jerzy Krzysztoń
Dla Marian,
która nie rozumiała Fila
MAŁGORZATA 1857—1860
1.
Zszedł wolno po schodach z sypialni czując, jak krew szaleńczo tętni mu pod
czaszką. Wdrożył się jednak do tego, aby nigdy nie zdradzać się z tym, co go boli.
Zachowywał wiec uśmiech na twarzy wchodząc do swojego gabinetu. Z
westchnieniem ulgi zagłębił się w fotelu za biurkiem. Własne biurko zawsze
pomaga człowiekowi. Jest jak twierdza chroniąca przed obcym i wrogim nieraz
światem. W walce z przeciwnikiem zawsze popełnia się błąd podejmując atak w
jego gabinecie. Należy go zwabić na swój własny teren, przed własne biurko, gdzie
nie będzie się czuł tak pewny siebie.
Lecz tym razem nie miał do czynienia z mężczyzną. Przeciwnikiem jego była
kobieta, a dla kobiety w walce z mężczyzną ani biurko, ani łóżko nie stanowi
przeszkody.
Łomotanie w głowie oszołomiło go, przez chwilę myśli wirowały jak jesienne
liście na wietrze. Ciężko się napracował, żeby zmieść je z powrotem na schludne
kupki. Zaczął powoli, liść za liściem. Nazywa się Antoni Judson Lawrence, ma lat
czterdzieści dwa. Znalazł się w gabinecie, aby powziąć decyzję. Podjął już wiele
ważnych postanowień w życiu i sądząc po skutkach robił to rozważnie i dobrze.
Ale teraz właśnie ma podjąć krok najistotniejszy ze wszystkich.
Adwokat, a on nim jest, nie pozwala sobie na pochopne decyzje. Sięga wpierw po
kodeks, bada precedensy, które poprzedziły sprawę. Zrobi to teraz, zanim osądzi
swoją sprawę i poweźmie postanowienie. Przez dziewięćdziesiąt dziewięć lat, od
roku 1857 do roku 1956, gromadziły się owe precedensy, które należy zbadać. Na
nich zbudował całe swoje życie i sam wzbogacił ich rejestr. Odemknął szufladę
biurka i wyjął fotografię w starej srebrnej ramce.
Otóż i one — trzy cudowne, choć budzące strach kobiety, które stworzyły niejeden
z owych precedensów. Prababka i babka stoją za krzesłem wyprężone jak żołnierze
na warcie. Matka siedzi trzymając małe dziecko na kolanach. Dość niezwykłe
zdjęcie rodzinne, gdyż nikt nie patrzy w obiektyw. Spojrzenia kobiet skupiły się na
dziecku, które spogląda wielkimi oczami, jak gdyby pytając, czego one od niego
chcą. Dziecku na imię Antoni Judson Lawrence.
Oglądając teraz fotografię czuł, że krew tych kobiet tętni w jego żyłach, a ich
przekonania żyją w jego umyśle. Dziwne — tak żywo to odczuwał, a tak mało
wiedział o nich. Rozumiał, za czym tęskniły i w co wierzyły, ale nie wiedział, co
kształtowało ich nadzieję i wiarę. Zupełnie, jakby czytał orzeczenie sądu, wiedząc,
że musi się go trzymać, a zarazem nie mając możliwości przejrzenia dowodów,
które poprzedziły wyrok. Żałował, że nie może się zapoznać ze świadectwem ich
życia, ponieważ to by mu teraz pomogło...
2.
Małgorzata O'Donnell przyjechała do Filadelfii z Irlandii wiosną 1857 roku. Miała
spokojne usposobienie, oczy pełne marzeń i wargi łagodnie rozchylone na
powitanie życia. Kiedy podniosły się poranne mgły, a żaglowiec „Evelyn"
nadstawił reje pod południowy wiatr i mknął z falą przypływu w górę rzeki
Delaware, dziewczyna, zamiast zatrzymać się tak jak inni na pokładzie, znalazła
puste wiadro i podeszła z nim do jednego z marynarzy. Uśmiechając się poprosiła:
— Mógłby pan mi nabrać trochę wody?
— A cóż się stało z zapasem w beczce? — spytał.
— To nie do picia potrzebna mi woda, tylko do mycia.
— No, ja się tam za wiele nie myję — powiedział marynarz. — Widzi mi się, że
mycie chłopa rozkleja. Z kobietami może jest inaczej.
Przywiązał linę do wiadra, spuścił je za burtę i zaczerpnął wody. Chwilę taksował
ją uważnie.
— Myjesz się cała? — zagadnął miękko.
Ze złością wyrwała mu wiadro z ręki i szybko zeszła w dół po schodkach.
Przestrzeń pod pokładem na rufie została podzielona na dwa duże pomieszczenia:
jedno dla mężczyzn, drugie dla kobiet i małych dzieci. Wchodząc do
pomieszczenia dla kobiet, między długie rzędy prycz, zachłysnęła się zaduchem.
Statek odbył niezłą podróż z Liverpoolu, w ciągu dwudziestu dni, bez żadnych
burz i chorób. Mimo to, jeśli się wepchnie pół setki kobiet i dzieci na dwadzieścia
dni na międzypokład z iluminatorami zamkniętymi na głucho, uzyska się woń,
wobec której błota irlandzkie pachną jak najlepsze perfumy.
Z ulgą stwierdziła, że w pomieszczeniu nie ma nikogo. Dwukrotnie podczas
podróży próbowała umyć się porządnie wiadrem morskiej wody, musiała jednak
dać za wygraną. Dziewczęta chichotały zerkając na nią, tak jakby same nie miały
ciała, kobiety zaś dogadywały głośno, jak to od razu poznać dziewkę. Rozpięła pod
szyją wełnianą suknię, zrzuciła ją, wysupłała się ze zwojów bawełnianej bielizny,
halek i pantalonów, i stała nago, jak ją stworzył Pan Bóg. Smugi światła wpadające
przez otwarte iluminatory głaskały jej ciało: silne, proste ramiona, prężny kształt
młodych piersi, wąską talię i krzepkie biodra, nogi o dobrych, mocnych łydkach. Z
troską dotykała brzucha żałując, że nic na to nie może poradzić: zapadł się tak, aż
widać było ostre kości bioder sterczące pod napiętą skórą. Byłoby o wiele lepiej
mieć ładny, pulchny brzuch, ale niestety, mało kto w Irlandii mógł się pochwalić
tłustym brzuchem, odkąd zaraza zaczęła niszczyć ziemniaki w latach
czterdziestych.
Wyjęła bawełnianą halkę, zniszczoną, lecz czystą, którą zachowała na tę okazję,
podarła ją na szmatki i umoczywszy jedną z nich w wiadrze, zaczęła się szorować.
Przynajmniej raz ług jej nie szczypał. Woda z wielkiej rzeki działała łagodnie jak
pieszczota. Usiadła wreszcie na skraju pryczy, żeby umyć porządnie nogi. Po tylu
latach dreptania po brudnym klepisku w chałupie chyba nie miała co marzyć o
tym, aby swoje stopy od spodu wyszorować do białości, ale i tak wyglądały
całkiem znośnie.
Kiedy się wytarła, rozwiązała starą chustę, która zawierała cały jej dobytek. Kilka
dziewcząt w kajucie posiadało ładne sakwy z samodziału, a nawet powiadano, że
niektóre kobiety mają prawdziwe kufry w luku bagażowym, ale i chusta służyła
nieźle, kiedy nie było wyboru. Wyjęła jedyną parę czystych lnianych majtek i
wśliznęła się w nie rozkoszując się ich gładkim dotykiem. Starsza siostra, w
dalekiej Irlandii, ciągle gderała, że to wstyd marnować przyzwoite pieniądze na
lniane szmatki po to, żeby je nosić pod sukienką, gdzie nikt ich nie zobaczy...
„Mam nadzieję, że nikt" — dodawała ponuro. Ale Małgorzata postawiła na swoim,
kupiła materiał i uszyła pantalony najstaranniejszym i najdrobniejszym ściegiem,
jakiego próżno szukać w całym hrabstwie. Z kolei włożyła czystą bawełnianą
sukienkę w ciemno-błękitnym kolorze, który świetnie pasował do jej niebieskich
oczu. Zarzuciła wełniany szal na ramiona i spięła go na piersiach mosiężną
sprzączką. Potem zawinęła wszystko w starą chustę, związała ją i wspięła się z
powrotem na pokład. Choćby szmat drogi dzielił ją jeszcze od Filadelfii, nie
zejdzie więcej na dół.
Wpłynęli na te wody poprzedniego dnia i posunęli się już daleko w głąb zatoki.
Niskie, zielone brzegi po obu stronach burty były jednak wciąż dalekie. Nie
wątpiła, że można wszystkie irlandzkie rzeki zlać do Delaware i jeszcze by została
swobodna przestrzeń. Zadarła głowę i śledziła czworokątne żagle wysoko na
masztach, jak zanurzają się w niebo niby wielkie, białe pługi.
— Proszę, co za zuchowata mina! — ozwał się jakiś głos. Spojrzała na mówiącego
i uśmiechnęła się. Była to bardzo ważna osobistość, zwana przez załogę
„supercargo"* [ Supercargo — oficer, któremu podlega ładunek statku.] , choć
licho wie, co to znaczy.
— Raźno mi, bom młoda i płynę sobie do Filadelfii — powiedziała. — Kiedy tam
zajedziemy?
Zerknął na najwyższe żagle.
— W godzinę, jeśli się wiatr utrzyma. Ten, kto wyszedł po ciebie, niedługo będzie
czekać.
— Och, nikt na mnie nie czeka.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin