Kraszewski Józef Ignacy - PAN I SZEWC.rtf

(530 KB) Pobierz
książka 8_OPOWIEŚĆ ASEPTYCZNA

PAN I SZEWC.

POWIEŚĆ

PRZEZ

J. I. KRASZEWSKIEGO

 

W księgarni Michała Glucksberga.

Powieść ta n&pisauą. była dla Atheriaeum, które przez lat dziesięć wydawał autor w Wilnie, chociaż zamieszkiwał na Wołyniu. Mieściła się ona w roczniku 1849 w tomach I. — II. i III. Osobno odbita w r. 1850, obrazek małych rozmiarów przeznaczonym był dla oży­wienia nieco zbioru, w którym naówczas więcej prac poważniejszych się mieściło, bo Athenaeum z Biblioteką Warszawską było dla nich naówczas jedynem schronie­niem... Pierwsza praca Wł. Syrokomli w niem po­mieszczoną została... Do współpracowników liczyły się najzasłużeńsze imiona ks. Holowińskiego, ks. Stan. Cho­łoniewskiego, M. Grabowskiego i wielu innych. — Jakaś tradycja, pochwycona z ust starego szambelana Płot­nickiego, służyła za pierwszą osnowę powieści. — Po­dobnych podań u nas o dziwnych losach rodzin i sto­sunkach , które się_ z odrębności stanu szlacheckiego wywiązywały, mamy bardzo wiele... Krążą one jeszcze dziś z ust do ust podawane, tam gdzie do tradycji i opowiadań należytą przywiązują wagę. W nich, jeżeli nie prawda historyczna, to poczucia i kierunki myśli a ducha naszego żywo się odbijały.

Marzec 1875. Drezno.

PAN / SZEWC.

Na Starem mieście w Warszawie, w kamienicy z po­zoru starej, dziś opuszczonej i wedle dawnego zwyczaju noszącej na czele znak św. Jana, po którym odróżniano ją od sąsiednich domostw; chmurnego dnia późnej je­sieni gromadził się w podwórzu, ciemnej bramie i do­koła w ulicy lud zaciekawiony.

Co chwila przybywali zwiększając kupę próżniaków, to chłopcy wysłani przez majstrów na miasto, to ku­charki z koszami na ręku, to żydowstwo czyhające na zysk tam nawet, gdzie nie ma do niego podobieństwa, ta hałastra odarta, która nie wiedząc co z sobą zrobić i gdzie się podziać, rada była, że miała powód czas jakiś tu postać w błocie pod kapiącą rynwą, z rozzia- wioną gębą, pytając tych, którzy ją popychali i naci­skali -. co to się stało ? co to takiego ?

Nikt dokładnie o powodzie natłoku nie wiedział, żaden krzyk nie zapowiadał walki, żaden widok nie tłumaczył tego wezbrania ciekawości. Ścisk tylko we wrotach większy niż gdzieindziej wskazywał, że przed­miot ciekawy znajdować się musiał w ewnątrz kamieni­cy. Ale i tam cicho było, i gwar tylko tłumu chwy­tało wytężone ucho nowo przybyłych. Jedni powiadali sobie po cichu, że w domu tym mąż zabił żonę; dru­dzy, że żona zabiła męża ; inni, że mąż i żona potruli swe dzieci; inni nareszcie, że schwytano złodzieja itp. Nic nie wiedząc i niewiele widząc, ciekawi przybysze uparcie naciskali się przed kamienicą , oczekując sami nie wiedzieli czego, a oczekując z cierpliwością miej­skich próżniaków, dla których sprawą najpilniejszą jest sprawa cudza, coby ich nic obehodzić nie powinna.

•— A co? pytał grubyrzeźuik sąsiada swego szewca w skórzanym fartuchu — a co ?

              A — poczekajmy no, to się coś dowiemy.

              Ale jak myślicie, co też to być może?

              Albo ja wiem! pewnikiem zabójstwo nowe. Bieda żeśmy przyszli tak późno, teraz się ani docisnąć, ani zobaczyć, ani dowiedzieć.

              A poprobujmyź-no panie bracie! idźcie no tylko za mną, dobre mam łokcie, będę kuksał, przedrzemy się taki do bramy.

To mówiąc rzeźnik, począł na prawo i lewo tak robić rękami, tak dusić i popychać, źe kilka kroków naprzód się posunął; a szewc, korzystając z uczynio­nej próżni, popłynął za nim. Pierwszy odzywał się „ do tłumu łokciami, drugi ustami, wołając: puszczajcie no mnie, bom tam potrzebny.

Nie bez wielkiego mozołu dobrali się jakoś do sa­mych wrót, które pominąwszy, w gęstszym niż na ulicy był ścisku, uwięźli. Rzeźnik już nawet rady dać sobie nie mógł. Szewc przyszedł mu w pomoc, odzywając si$ coraz głośniej, ośmielony powodzeniem. — Co do licha! rozstąpcież się! muszę przecię przejść!

Argument ten lepiej pomógł niż siła, i tłum uwie­rzywszy majstrowi, trochę się rozstąpił; znów więc w pocie czoła dwaj ciekawsi i niecierpliwsi posunęli się ku drzwiom niewielkim, roztwartym, wiodącym jak się zdawało do lichej izdebki, której jedno małe kra­ciaste okienko wychodziło w ulicę. Drzwi te otoczone były szczęśliwemi co najpierwsi przybiegłszy, to naj­lepsze widowiska miejsce zajęli.

Wspomagając się na przemiany, szewc z rzeźnikiem- zbliżyli się do progu, a tu bez wielkich ceregielów usu­nąwszy przytomnych, stanęli nareszcie u celu.

Izdebka, którą ujrzeli przed sobą, była ciemna i pusta; w początku ciężko nawet do mroku w niej pa­nującego przywykające oczy rozeznać nie mogły, co w niej tak ciekawość pobudzało. Aż nareszcie po chwili rzeźnik i szewc razem zobaczyli zbyt pospolitą nędzę, której widok nie wart był może tylu szturchańców i tylu wykrzykników.

W wilgotnej, sklepionej komórce, jedno tylko w bra­

mę mającej wyjście , jedno szczupłe więzieniowe kra­ciaste okienko w grubym murze głęboko wyciosane; na mokrej i czarnej podłodze, potrzęsionej słomą, leżał trup młodej jeszcze kobiety, która w okropnem cier­pieniu życie skończyć musiała. Wyprężone ręce, skrzy­wiona twarz przedśmiertną boleścią, słupem stojące oczy, których nie było komu zamknąć, opowiadały o tej straszliwej godzinie, w której duch ciało bezsilne opuścił. Znać było wielką walkę duszy, która musiała opierać się chorobie i śmierci, nim uleciała z tej nę­dzy na świat lepszy. Łatwo było odgadnąć, co tę ko­bietę trzymało przy życiu; bo tuż przy niej na posła­niu dwoje małych dziatek licho odzianych, bladych i wynędzniałych, płacząc i tarzając się, wołały do umar­łej : matko, matko! wstań! wstań mamuniu ! chleba, daj nam chleba!

To dwójko biednych sierót zdawało się być jednego wieku, i twarze chłopiąt, podobne jak dwie krople wo­dy . powiadały, że razem na świat przyjść musiały, Szarpali oni matkę budząc ją i płacząc, niekiedy po- glądali na tłum stojący we drzwiach ściśnięty, jakby ten ich przerażał; wzrok odwracali z trwogą od progu i wołali coraz bardziej przenikającym głosem: matu- niu! matuniu!

Przeczucie powiadało sierotom, że tłum ten był zwiastunem ostatniego i największego dla nich, a nie­pojętego im jeszcze nieszczęścia.

Izba, w której się to działo, okazywała najostatecz- niejszą nędzę ; nic w niej sprzętów, nic coby obiecywało chleb powszedni nawet na jutro. Słoma, na której le­żała nieszczęśliwa matka, była nawpół przegniła; ubra­nie umarłej w łachmanach; dzieci lepiej trochę odzia­ne, ale i ich sukienki ze szmat się składały pozszywa­nych tylko dla ogrzania. W kącie na ławie drewnianej walały się: miska czarna i próżna, garnek rozbity, dwie łyżki drewniane i nóż w prostej drewnianej opra­wie, jakiego po wsiach do krajania chleba używają. Na ścianach po ćwiekach wisiały podarte szmaty odzienia okryte kurzem, rzucone na ćwiek z rozpaczą, bo już

się nawet na okrycie nie przydały. U pieca dawno zgasłego walał się wygrzebywany popiół, w którym ani jednego nie było już węgla; łupiny kartofli zgryzione do szczętu okrywały podłogę — w dzbanie wody nie stało, — leżał wywrócony i suchy.

Blade twarze sierót niewiele się różniły od żółtego, strasznego umarłej oblicza; wychudłe ich rączęta, ¿bru­kane włosy, zaczerwienione od łez oczy, rozpowiadały

0              okropnej przeszłości. Sama jedna, bezsilna, z dwoj­giem dzieci, biedna matka umarła ze śmiercią walcząc bez kropli wody, bez kawałka chleba! Żadne z małych chłopiąt do klamki nawet dostać nie mogło, żeby drzwi otworzyć i o ratunek zawołać.

Jakaż to straszna, jak straszna śmierć tu być mu­siała ! Lecz wreszcie wśród jęku dzieci skonała uboga niewiasta, a jakii promyk nadziei zaświtał może u łoża śmierci; bo wypi*ężona jej ręka trzymała krzyżyk mo­siężny, wskazując że nie umarła bez nadziei w Bogu.

Szewc i rzeźnik w progu stanąwszy, popatrzywszy, przeczytali sercem poczciwem tę kartę wydartą z wiel­kiej, niezbadanej, tajemnic pełnej księgi życia ludzkie­go. Obu im łzy się zakręciły na widok małych sierót,

1              różne myśli poczęły zwijać się po głowie; żaden je­dnak z nich nie miał jeszcze odwagi uchwycić w łot myśl dobrą.

              Co to za los czeka to biedactwo ? mówił sobie szewe, oparłszy się o drzwi.— Wezmą gdzie może do jakiego szpitalu? dziad jaki wyuczy włóczęgi, a strzeż Boże i wszystkiego złego!

              Pójdzie to w świat, myślał rzeźuik, i będzie żyło, biedowało, męczyło się, póki może podobna tej śmierć oczów nie zapluszczy.

              Tak to z nami!

Wtem szmer dał się słyszeć w ulicy, i pociśnieni od tłumu szewc i rzeźnik obejrzeli się ku wrotom.

Piękna kareta bombiasta usiłowała przebić tłum i minąć zbiegowisko, ale napróżno woźnica batem sma­gał, krzyczał, konie się spinały, lokaje rozpychali, nie było podobna przebrnąć to morze ludu ściśniętego.

Głowa pięknej kobiety ukazała się przez spuszczoną taflę powozu. Blond włosy pudrem śnieżnym okryte, w korónki, kwiaty, pióra i świecidełka ubrane, otaczały śliczną różową, białą, uśmiechniętą twarzyczkę z dwoj­giem oczów niebieskich. Kolce perłowe z brylantami, piękny naszyjnik podobny, suknia gołębiego koloru jed­wabna, strojna w różowe wstęgi, zdobiły piękną panią.

Spojrzała mdlejącemi oczkami na lud i szybko co­fając się w głąb karety, spytała lokaja •.

              Larose, dowiedz-że mi się co to jest ? czemu nie jedzieiny?

              Okropny ścisk JW. Pani! odparł Larose, zdejmu­jąc stosowany galonowany, jak suknia jego, kapelusz,

              Cóż to jest ?

              Me wiem, JW. Pani!

              Kiedy stać musiemy, pójdź-źe mi się dowiedz!

Larose posłuszny podskoczył, ale zanadto zaufał

galonom swej liberji i potężnemu głosowi, którym sta­rał się lud rozpychać. Musiał wreszcie użyć tego środ­ka co rzeźnik, i nie łatwo za jego pomocą nawet do­stał się do drzwi izby, która otwarta jeszcze wzbudzała tłumów dziwowisko. Tu rozpytawszy się nieco, powrócił «o najrychlej do pani siedzącej w karecie i z nieukon- tentowaniem widocznem zagryzającej usta.

              Cóż tam? spytała.

              To JW. Pani głupstwo — rzekł Larose pogardli­wie machając ręką; jakaś uboga kobieta umarła w tej kamienicy i dwoje chłopiąt bliźniąt zostawiła. Zwy­czajnie hałastra się gawroni. — Ruszaj panie Tomaszu!

Ale łatwiej to było powiedzieć niż zrobić. Pan To­masz z miejsca ruszyć nie mógł, jak wprzódy. Pani posłuchała lokaja, podumała, poruszyła głową i zawo­łała: A cóż?

              Nie można przejechać.

              No, to zawrócić !

              Ba! gdyby można zawrócić, dawnobym to zrobił, rzekł stangret z mrukiem.

              Ale cóż z tego będzie? niecierpliwiąc się wołała pani Larose! rozpędźcie tych ludzi!

Larose z towarzyszem rzucili się w tłum, ale na- próźno; każdy się wprawdzie tulił i ustąpić praguął , ale aie było sposobu tyle miejsca zrobić, ile go powóz potrzebował; bo gdy z jedaej strony lokaje trochę roze- pchuęli ciekawych, z drugiej tłum się aaciskał. Kilka miuut ubiegły wśród uiecierpliwych zżymaó. paai, któ­ra miała już podaieść taflę , żeby wilgotae powietrze aie rozpuściło jej pracowicie ułożoaych pukli, gdy no­wa postać zjawiła się u karety, wprost pięknej niecier­pliwej. Był to siwy starzec Kapucyn, który tylko co wyszedł z izby, gdzie leżało ciało umarłej i płakały sieroty. Zbliżył się on pod powóz i pozdrowił piękną panią pobożnem:

              Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

              A to wy, Ojcze Serafinie? zawołała kobieta. — A! zmiłujcie się, czy nie potraficie maie wyrwać z tej aiewoli ? — A! tak mi pilao! tak pilao!

Starzec popatrzał aa aią zbladtemi oczyma, w któ­rych się łza kręciła, i odparł pocichu:

              Powinnabyś pani podziękować Bogu, który cię tu sprowadził.

              Za co ? mój Ojcze!

              Masz sposobność zrobić dobry uczynek, który ci Bóg na wielkim i strasznym sądzie policzy.

              A! dam chętnie jałmużnę! odparła piękna pani, szukając woreczka, w którym jasne brzękało złoto-, dam chętnie cokolwiek na te sieroty, ale mi pomóżcie wy­rwać się z tego tłumu. Co za powietrze!

              Cóż tu pomoże twoja jałmużna ? rzekł smutnie Kapucyn. Tu dwoje biednych sierót leży aa zgniłej słomie, a nikt w Imię Chrystusa - dziecięcia nie poda im zbawczej ręki.

              Ale cóż ja poradzić mogę aa to, Ojcze Serafiaia kochany ?

              Możesz wziąć sieroty! rzekł Kapucyn.

              Jak to?              -

              Jak? wziąć i wychować sieroty, powtórzył Ojciee Serafin. Piękna pani słuchała i zdawało się, źe rozu­mieć nie mogła.

              A jeśli nie oboje, to jedno przynajmniej.

Na twarzy kobiety zarysowało się skłopotanie; od­mówić nie chciała, posłuchać nie mogła.

              Opatrzę sieroty, rzekła ciszej.

Kapucyn 'zamilkł i westchnął.

              Chcecie, zawołał po chwili żeby wam Bóg po­magał; a gdy do was w postaci nędzarza, sieroty, Bóg zapnka, wy go zbywacie — złotem. Ej! pamiętajcie, pamiętajcie, źe Bóg za wasze modlitwy może także zło­tem tylko zapłacić. Da wam bogactwo, ale odmówi szczęścia i spokoju duszy. To mówiąc chciał odejść, gdy piękna pani jakby nagle myśl lepsza przeszła jej przez utrefioną główkę, odwróciła się ku niemu wy­chylając :

              Ojcze Serafinie, zawołała —Ojcze Serafinie! Ka­pucyn spojrzał na nią i wstrzymał się.

              Przyszlijcie do mnie jedno z tych dzieci — zajmę się jego wychowaniem i losem.

—.A Bóg ci dobry uczynek w trójnasób zapłaci! odpowiedział starzec z uczuciem, i szybko posunął się ku drzwiom kamienicy.

W tej chwili jakimś trafem osobliwszym, jak gdy­by tłum czekał tylko na to, by się rozstąpić i zrobić miejsce powozowi, lokaje ujrzeli przerzedzający się ścisk, i konie same zwolna postępować zaczęły ulicą. Piękna pani podniósłszy tafię, pojechała dalej ; Ojciec Serafin wszedł do ciemnej izby. Skupieni u drzwi zro­bili mu miejsce z uszanowaniem. Tu już poczciwy sta­rzec dwojga dzieci przed chwilą płaczących nie znalazł.

              Gdzie są dzieci? zapytał.

              Ot 'tu! ot tu! zawołały kilka głosów. - Jedno wziął rzeźnik Bartłomiej, drugie majster Maciej.

              Czekajcie! czekajcie! wstrzymał ich siwy Kapu­cyn. Co myślicie robić z temi dziećmi?

■— A co, rzekł naprzód szewc, całując w rękaw księ­dza, i tuląc dziecię, które miał na ręku—ja nie mam dzieci, Ojcze Serafinie; godzi mi się wziąć sierotę, bo to obraz Syna Bożego; — będę chował jak swoje.

              A Bóg ci zapłaci! rzekł Kapucyn.

              To już dość że dziecko będę miał, odparł szewc, drugie pan Bartłomiej bierze do siebie, choć to ma swoich kilkoro; ale jakże to biedactwo tak porzucić — toć to zginie maruie.

              Panie Bartłomieju! odezwał się Ojciec Serafin, a gdyby to dziecię, któreście wzięli, znalazło bogatszego i wolniejszego niż wy opiekuna?

              Gdzie? spytał oglądając się rzeźnik.

              Ja mu go wyszukać mogę.

              Albożtoumnie z moje mi dziećmi będzie mu źle?

              Uchowaj Boże ! ale wam może być przyciężko,, macie swoich kilkoro.

              E! gdzie się pożywi troje, pożywi się i czworo.

              Ale mu losu nie dacie?

              A któż mu go da?

              Widzieliście ten powóz, który tędy tylko co prze­jechał. — Pani go bierze na wychowanie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin