Kawalec Julian - HARFA GORCÓW.rtf

(682 KB) Pobierz

JULIAN KAWALEC

HARFA GORCÓW

 

Iść w góry, daleko, lasami, polami i polanami; samotnie, bo wtedy możesz sobie pozwolić na szaleństwo, oszaleć i mówić co chcesz, mówić i mówić do trawy, do drzew, do ptaków i pszczół, a i do samej dali, a i do samego siebie, gdy ci przyjdzie ochota...

Idziesz jeszcze tą lekko wznoszącą się drogą, przy której stoją domy, jeszcze nie wolno ci oszaleć, jeszcze ludzie, którzy pojawiają się w oknach i kręcą w ogródkach, trzymają cię na smyczy, musisz milczeć albo mówić rzeczy stosowne. Stosowne, to znaczy — dzień dobry, jak idzie, co nowego, jak zdrowie, zanosi się na pogodę, może przyjść deszcz, bo taka cisza i duszno...

Ale za ostatnią pyszną murowanicą może ustać milczenie a także mówienie rzeczy stosownych.

No bo już jest duża łąka starego Władka, jesteś tylko z łąką, więc już możesz się cicho do niej odezwać, choć jeszcze ostrożnie, bo ta pyszna kamienica tuż za tobą. Więc mówisz cicho do łąki — ech! ty łąko, ty łąko, ciekawy jestem jak długo pożyjesz, czy nie zaorze cię stary Władek i na tobie zabitej nie posieje żyta albo raczej pszenicy, bo na takich długo żywych i na końcu uśmierconych kosą i pługiem łąkach udaje się pszenica.

Idę już wąską ścieżką przez środek tej dużej łąki, jestem sam i coraz śmielej wchodzę w swoje szaleństwo i mówię już głośniej — nie mogę ci powiedzieć łąko czy stary Władek cię zaorze, no bo przecież wiesz jak z nim jest, przeszedł ciężką operację i nie może mówić. Gdy się go pytałemfpb z tobą będzie, odpowiadał mi długo otwartymi ustami, wyjękując rzeczy niezrozumiałe, twarzą, a najmocniej patrzącymi na

mnie przyjaźnie oczami, także rękami roztrzepotanymi na różne strony, całą swoją przykurczoną postacią odpowiadał, ale dokładnie się nie dowiedziałem jaki będzie twój los.

Raz mi się zdawało, że nie sięgnie po kosę i pług i ocali łąkę a raz, że w jego oczach czai się marzenie o dużym łanie pszenicy. Gdy nie będzie się mógł oprzeć temu marzeniu, zajedzie kosiarką albo weźmie kosę, zdejmie ją z kosiska i poklepie stalowym młotkiem na stalowej „babce”. Gdy będzie uderzał metalem o metal, rozdzwoni się daleko i wysoko płacz łąki oczekującej śmierci.

Szeleństwo nabiera mocy, przede mną przestrzeń, dalekie widoki. Na północy w dole bieleje droga, ledwie ją widać, biegnie w kierunku ciemnej mgły i ginie w niej, wiem, że prowadzi do miasta, do dużego miasta. Jestem sam, mogę sobie pozwolić na szaleństwo i mówić niestosownie i zadawać niezwykłe pytania. Więc zwracam się z pytaniem do tego dalekiego miasta, którego nie widzę — powiedz mi stary grodzie, ale tak szczerze, czyją własnością jesteś, kto tobą włada...

              Chcesz wiedzieć, to ci powiem całą prawdę -S odpowiada miasto —powiem ci, bo jesteś szalony, zgłupiałeś z radości, że znalazłeś się sam na łące i stałeś się godny prawdy. Jestem miastem szatana, on mną włada, ubrał się w złocistą szatę i udaje Boga, ludzie znoszą mu kwiaty i klękają przed nim...

Od strony zachodniej widok niedaleki, zasłonięty malutkim lasem, gdzie w kamiennej kapliczce mieszka drewniana Matka Boska.

Na wschodzie duża czarna góra a przede mną daleko, bardzo daleko, Turbacz. Muszę go dziś zdobyć.

Chwytam wiatr, który stamtąd powiewa. — Wiaterku — mówię głośno — przynosisz mi zapach zwycięstwa. Wiaterku, braciszku, jak dobrze pójdzie, to za cztery i pół godziny będę na Turbaczu. Stanę od strony południa i będę patrzył na nieskończoną, ginącą w jakiejś zmąconej mgławicy dal, pobiegnę daleko, daleko, do samego początku,

do dzieciństwa i z powrotem i znów w tył czasu, i znów do dzis. Przeżyję życie wiele razy, gdy tam stanę, przecież po to tam się wlokę, aby ujrzeć siebie w całości, aby osiemdziesiąt lat zmieścić w kilku minutach...

              Mów, mów, no mów, wróć jeszcze do kosy—ponagla mnie łąka.

              Powskrzeszaj słowami umarłych—doradza polna droga prowadzą-

ca do Czerwonego Szlaku. ;HHRI

O              kosie już mówiłem a umarłych powskrzeszam sobie do woli, gdy stojąc na Turbaczu rozłożę swoje życie na tej niezmierzonej równinie w dole. Ale może już teraz zacznę to wskrzeszanie...

              Tato zawołałem głośno i już go widzę. Niewysoki, w zmiętym kaszkiecie na głowie, spod którego wysmykują się ciemne włosy, uśmiecha się pod czarnym wąsem i czeka, abym mu zadał pytanie. Powinienem się go zapytać o coś bardzo ważnego, a mnie przyszło do głowy pierwsze z brzegu pytanie, którego z pewnością nie oczekiwał, podsunęła mi je chyba niedawna rozmowa z łąką.

              Tato—odezwałem się do wskrzeszonego słowem ojca—dlaczego nie pozwalałeś mi klepać kosy, byłem już prawie dorosły, a ty nie pozwalałeś...

              Bałem się; że pofalujesz ostrze, kosa sporo kosztowała...

              Ale przecież powinienem spróbować, żeby się nauczyć...

              No tak, ale bardzo, za bardzo się bałem o to ostrze, do klepania kosy trzeba naprawdę dorosnąć...

Pojąłem, że do klepania kosy konieczna jest powaga i stateczność. Musi odpaść wszelka płochość, gdy się przystępuje do klepania, chodzi przecież o równe, nie sfalowane ostrze, równe a jednak z malutkimi, ledwie widocznymi ząbkami, które sprawiają, że dobrze poklepana kosa ma na swoim ostrzu śladzik piły. Więc nie może być przy tym zajęciu ani krzty płochośd.

              Wiem, rozumiem—przytaknąłem mu z obawy, aby przypadkiem nie doszło do sprzeczki — wiem, kosa sporo kosztowała, byłem z tobą

w sklepie, gdy ją kupowałeś, pamiętam jak przebierałeś w kosach, żeby wybrać najlepszą, jak pocierałeś jej szpicem po podłodze sklepu, żeby usłyszeć jak dźwięczy stal i stwierdzić, czy jest bystra czy głucha. Kiedy była bystra a kiedy głucha kosa — pytam ojca.

              Gdy przejechałeś szpicem po podłodze i dzwoniła cieniutko, gdy ci się to dzwonienie wwiercało głęboko w ucho tak, że aż ono trochę bolało, to znaczyło, że stal jest bystra i kosa będzie ostra. A gdy ci to dzwonienie tylko pogłaskało ucho po wierzchu to był znak, że stal jest głucha i że kosa nie będzie ostra, że szybko przygłuchnie.

Na tym rozmowa się urwała, ojciec zniknął nagle, uniósł się w górę, w powietrze i poleciał z wiatrem do nieba i wyżej do Nieba, gdzie teraz przemieszkuje. Na pewno tam mieszka, bo gdzie in­dziej mógłby przebywać po śmierci taki biedny, pracowity i uczciwy chłopek.

Musiała się urwać ta rozmowa z ojcem, bo w pewnym oddaleniu przede mną ujrzałem rzeczywistego, nie wskrzeszonego przeze mnie człowieka. Zbliżam się do niego, stary, bardzo stary, starutki, zgar­biony, na malutkim zagonie.

Widzę, że jest to ściernisko po pierwszej orce, po skibach przejechały raz a może dwa razy brony. A on chodzi po tym zagonie i oczyszcza ziemię z kamieni, zbiera je i zanosi na kupkę przy samej miedzy.

Ten jego mały zagon przylega do ciemnozielonej, bujnej łąki. Szybko wyprowadzam się z szaleństwa, z tego kochanego szaleństwa, które zsyła samotność wśród pól i lasów. Przywołuję stosowność...

JifpC Szczęść Boże — wypowiadam głośno to stare jak świat życzenie i pozdrowienie zarazem.

              Daj Panie Boże — słyszę tę starą jak świat odpowiedź.

              Ech! gazdo—mówię do starowiny—opłaci się to tak męczyć, czy nie lepiej oddać łące ten zagon, na trawę dla owiec...

Wyprostował się na ile mógł, bo trudno mu było uporać się z ciężarem

garbu, uśmiechnął się z ironią i ledwie skrywanym gniewem i rzekł

              Tak mówicie...

              A no tak mi się wydaje...

Znów napadł na swój garb, żeby się lepiej wyprostować. Z głową nie miał kłopotu, uniósł ją bez trudu do góry, przechylił ją nieco do tyłu, tak że mógł widzieć mnie i kawałek nieba rownoczesnie. Stał tak chwilę z tym swoim gniewem, ale też jakby pobłażliwym uśmiechem, a potem z całą mocą powiedział — pradziadek zbiroł, dziadek zbiroł, łojciec zbiroł i jo bede zbiroł, póki bede zył. Apo chwili namysłu dodał każdy jakieś kamienie zbiro, jak żyje to musi usuwać kamienie, żeby coś urosło.

Zrozumiałem nagle za wiele i zacząłem się niemiłosiernie łajać jak mogłeś mu tak doradzać, jak mogłeś z taką radą wyskoczyć, ty, syn wsi spod strzechy, z malutkiego gospodarstwa, który z bochenkiem chleba w wiklinowym koszyku poszedł w świat... Ratuj teraz głupcze sytuację, rób coś, zmazuj mu z twarzy ten ironiczny, gniewny chichot, który narodził się z bólu. Co robić, może uklęknąć przed nim i prosić

o              przebaczenie grzechu, jak się ukorzyć, żeby go udobruchać.

Spuściłem głowę w dół i zszedłem z wysokiej drogi na jego zagon, zacząłem zbierać kamienie i zanosić na mały kopczyk przy styku miedz. Popatrywałem na niego, zauważyłem, że twarz jego rozjaśniła się, że zniknął z niej gniew, byłem szczęśliwy.

—•'Otu posiejecie gazdo? zapytałem.

              Był owies, na jesieni posieję żyto, a może dam gnoju i na wiosnę posadzę ziemniaki...

■j|S?|^'tęiąz zapytać.B

              Dzieci wasze gazdo chyba już dorosłe...

              Syn Mirka|a| na swoim:»* '

Coś mnie podkusiło i spytałem się go—będą zbierać kamienie na tym kawałku, gdy wy już nie będziecie mogli.

              .Syn nie będzie, bo on robi w interesach..

              W jakich interesach?

              W wielkich, daleko.

              A córka...?

              Córka na swoim, ale blisko mnie, jej dam tę łąkę i ten kawałek i każę jej zbierać kamienie.

              A jak nie będzie chciała?

              Powiem jej — musisz uprawiać tę rolę dla owsa, żyta i ziem­niaków, bo jak nie, to cię będę straszył po śmierci...

Coś zaszumiało wysoko w górze, samolot białą, długą krechą przekreślał błękit nieba.

              Niedawno leciał, teraz znów leci — powiedział stary.

              J akiś duży, międzynarodowy—dopowiedziałem—często latają.

              Dużo tego lata i dużo spada, giną ludzie.

              Niedawno była katastrofa.

* ^ Zginęło dwieście ludzi.

              Nawet więcej.

              Coraz więcej lata, coraz więcej ginie. Jak ten świat będzie tak szedł do przodu jak idzie, to i tysiąc zginie za jednym zamachem, gdy spadnie samolot, będą się króciutko smucić a potem chwalić, że maszyna duża.

Poszedłem w dalszą drogę.—Jak mogłeś niepojąć tego, że on chciał ocalić rolę— rugałem głośno siebie, bo już byłem sam # że on urodził się po to, aby ten kawałek tej prawdziwej ziemi ocalić na wieki dla owsa, żyta i ziemniaków.

Potem głośno, bo byłem sam, szukałem najlepszego nazwania dla jego duszy. Jak ją nazwać wiernością, a może miłością, a może bezgranicz­nym poddaniem czy najpokorniejszą służbą...

-Widzisz, Jaki masz orzech do zgryzienia^ mówiłem wciąż dc| siebie, uczyłeś się przez wiele lat, czytałeś książki, studiowałeś filozofów, chwaliłeś się, że znasz obce języki, uczyłeś się, bo chciałeś, żeby syn biednego chłopa dogonił hrabiowskie dzieci, łaziłeś po bibliotekach i co z tego, nie możesz sobie poradzić z jedną duszą starego gazdy, tak cię

ona upokorzyła, tak cię przydusiła do ziemi, że wleczesz się zdruzgotany i grzebiesz w najpiękniejszych słowach, żeby ją godnie nazwać.

Nagle opanowała mnie wielka radość. — Ciesz się głupcze — krzyk­nąłem głośno — że spotkałeś takiego nauczyciela. Tylko młode świerki w pierwszym małym lesie, w takim zagajniku to usłyszały.

              Drzewa — krzyczę do świerków, jestem szczęśliwy, bo spotkałem profesora nad profesory.

f^zaleństwo buszowało we mnie na całego, bo znów byłem sam. Ucieszyłem się tą samotnością, aż krzyknąłem 6- jestem sam

              ale zaraz troszeczkę w to zwątpiłem.

              Czy naprawdę jestem sam — rzekłem cicho do siebie. I zaraz —chyba nie jestem sam. A po chwili—wydaje mi się, że mnie ktoś czy coś prowadzi po tej ścieżce, która wraz ze mną wyszła z pierwszego lasu.

Tak, już wiem, że nie jestem sam, wiem, że prowadzi mnie duch dziadka Macieja, górala, który w młodości powędrował za chlebem w doliny i tam zapoczątkował ród i ja się tam urodziłem.

Duch to coś czy ktoś, nie wiem, jak się mówi o duchu, że to coś czy ktoś, nie wiem, to ani jedno ani drugie, to po prostu duch.

Skąd się tu wziąłeś kochany duchu?Hpytam go.

              Zboczyłem z Czarnego Dunajca, wybrałem się tam na po­szukiwanie korzeni rodu.

jgu I znalazłeś...

              No pewnie, że znalazłem, choć było nie łatwo, rozrzucone po dziedzinach.

, Gdzie rozrzucone.;. '

              Najwięcej ich na cmentarzach, w zapadłych grobach, ale sporo

i w życiu, nie w domach, nie, bo domy duże jak kościoły, korzenie, nawet korzonki tam powyrywane. Stare duchy przestraszyły się murów i uciekły, ja także je omijałem. Gdy próbowałem się do tych nowych

$<i®ów ztf ży®, ogarniał mnie ziąb.              [ią              t

              I gdzie jeszcze znalazłeś korzenie mój kochany duchu. — znow

pytam.              , ,.

              Najwięcej ich na gołej ziemi mój wnuku, na zboczach, takz

w lasach i na łąkach, pięknie też podzwaniają w muzyce, buczą w basach, dźwięczą w pieśniach. Czasem to te głęboko zakopane korzenie nagle wypuszczają pędy, jak w tej piosence o cysorzu Francu Józefie, no w tej, no w tej, gdzie są słowa:

W Ołomuńcu na fraj placu Jakżem psiokrew w glidzie stoi Wszyscy mi się psiokrew dziwowali Sam się psiokrew cysorz śmiol.

Jakojca,bo jak ojciec był dobry. Gdy wybuchła wojna, to płakał,

już takiego nie było po nim na całym święcie». Ale muszę już się z tobą pożegnać kochany wnuku, muszę jeszcze za tymi korzeniami rodu wpaść do rodzinnej Wróblówki, do Podczerwonego, Witowa, Piekieł^ nika,              jest najładniej

i              najcieplej, bo są tam drewniane domy...              ^

Chcę d kochany dziadku jeszcze podziękować za to, ze dzięki tobie górale z okolic Rabki i Nowego Targu mówią o mnie „krzok a me „ptok”,b.o»krz°k” to taki zakorzeniony w górach a „ptok” to przybysz ¿ ceprów, a ja dzięki fobie mam także tu korzenie.* ;

              ^iem fatym mój^kochany wnuku i cieszę się, ale muszę już isc...

Przyleciał oisLubonia lekki wiatr, zawirował wokół mnie a potem

objął ducha dziadka Macieja i poniósł go w kierunku południo­wo-zachodnim, do tych wsi, gdzie są rozsiane korzenie naszego rodu.

Idę dalej posilony na duchu przez dziadka, las poprzerywany pochyłymi zagonami pól. Na tym dość dużym obszarze, spadającym łagodnie ku wschodowi terkocze mechaniczna kosiarka, ale na drugim, bardziej stromym i wąsko wciskającym się między gęste świerki jakiś chłop w szerokich portkach i w zmiętym kapeluszu z byle jakiego płótna wywija kosą, kosi dość wysokie, równo rosnące żyto.

Czy się już ode mnie nie odczepi ta kosa, na pierwszej łące tyle było

0              niej gadania i teraz znowu ona, ominę ją, powiem kosiarzowi szybko

              szczęść Boże — i odejdę od niej, wsunę się w las, do moich słów

1              moich myśli.

Ale gdzie tam, nie ominę cię koso, choć dziś tak długo zaprzątałaś mi głowę. Mógłby ktoś pomyśleć, że się jej wstydzę, a ja przecież chlubię się nią jak szlachcic herbem, zatrzymam się przy kosie, jest tak pięknie starodawna, kosisko w połowie graniaste, w połowie na okrągło wystrugane, dogodne dla lewej dłoni, rączka przepisowo zagięta, osadzona mocno w kosisku i wygładzona jak skóra tłustego kota, dopasowana do prawej dłoni. Od nasady do połowy graniastej części kosiska wiklinowy kabłąk z przyczepionym do niego napiętym płótnem, pomagającym zagarniać ścięte źdźbła, przed każdym zamachem połys­kuje złocistym blaskiem „bystra” stal.

Gazda kosił starym sposobem, „na ścianę”, to sprawia, że źdźbła ścięte opierają się na źdźbłach jeszcze żywych, czekających w kolejce na ścięcie. Krocząca za nim w pochyleniu kobieta układała to zżęte zboże garściami na ściernisku a kosiarz był szczęśliwy, bo dzień był rześki i do tego powiewał równomierny, lekki wiatr, który ułatwiał to krótko­trwałe, ale ważne dla sprawnego przebiegu roboty wspieranie się zboża zżętego na zbożu żywym. I można powiedzieć, iż nie było większego szczęścia jakie mogła ofiarować chłopska bieda, jak właśnie takie

miarowe, jak zdrowy oddech, takie dostojne i czcigodne koszenie. Kosiłem tak nierazi dlatego wiem, że takie koszenie wybija się nad wszystkie szczęsoa, jakie bieda zgotowała dla swoich wybrańców, no bo gdy tak kosisz, to me wiesz, że kosisz, że pracujesz, bo jest tak, jakbyś spoczywał wygodnie z równym oddechem i równo bijącym sercem i patrzył jak równą drogą toczy się do twojej izby duży - jak tylne koło wozu -bochen chleba...

Któż to mi się tak wdziera do myśli, któż to tak poszturchuje mpją myśl, gdy ja się tak pławię w dawnym szczęściu otrzymanym od biedy w formie zagonu dojrzałego żyta, dobrze osadzonej na kosisku kosy z „bystrej” stali, od pogodnego dnia i lekkiego wiatru.

Właśnie w chwili, gdy je unosiłem nad inne szczęścia, nad grające cepami stodoły i nad burczące kamieniami żarna, skoczyła mi na głowę wprost :z wysokiego Nieba babka Ewa i!zaczęła mieszać w mojej pamięci, napadła na kosę.—Co ty znów z tą kosą—krzyknęła gniewnie

              i przystawiła mi do oczu sierp, świecący jak rąbek dużego księżyca, jak kawałek aureoli zdjętej z głowy najważniejszego świętego. -To jest do zżynania zboża a nie kosa-| rzekła głośno, prawie krzyknęła.

              Pamiętam jak broniłaś sierpa, gdy ojciec z kosą szedł do zyta. .•i-^A&kosalbij^cMgb^DOwiedM^^^'*'-              ^

              Ale kosą lżej, a sierpem to męka —próbował ją przekonać ojciec.

              Niech będzie męka, ale zbiera się chleb po Bożemu, ani jeden kłos się nie zmarnuje', a kosa wali na oślep,-nie zwaza na dar Bozy. ^

              Dzieckiem byłem, ale pamiętam jak się uparłaś i na „małym staju ^

.sunęłaś: na kolanach i żęłaś,«bożę sierpem, zżęte źdźbła układałaś

»iskjPrzy sierpie ani jeden kłos się nie zmarnuje...

$|jdec, spokojnie naostrzył kosę osełką i powiedział - usuńcie się

ostro. On

WSlfeś z klęczek, wzięłaś w dlome kilka

kłosów i uniosłaś je do góry. Pamiętam to, byłaś w długiej spódnicy, wyglądałaś jak malutki ksiądz w czasie podniesienia a te kłosy jak hostia.

              W dar Boży chcecie walić kosami, jak się Boga nie boicie? —mówiłaś do kosiarzy, bo kilku doszło do ojca. Przez długą chwilę nie opuszczałaś rąk i trzymałaś tę „hostię” w górze, odprawiałaś jakby mszę dla najbiedniejszych, dla takich najbiedniejszych szalonych, którzy drżą na samą myśl, że może się zmarnować jedno jedyne ziarno...

              Oszalała stara — powiedział któryś z kosiarzy i uśmiechnął się, wszyscy się uśmiechnęli, nawet tata. Gdy zeszli z naszego zagonu ojciec stał jeszcze chwilę przy tobie, nic nie mówił, a potem przeszedł na drugi koniec pola i zaczął kosić, ty na jednym żęłaś sierpem, on na drugim kosił, ty uparta i on uparty, strasznie się wtedy umęczyłaś babciu.

              Ale za to jestem w niebie, mam zapłatę za mękę.

              Jak tam jest, powiedz.

              Odwrotnie, kto na ziemi się męczył, w niebie odpoczywa, siedzi z założonymi rękami na miękkim krześle albo spaceruje po niebieskich ogrodach, kto na ziemi biedny ten w niebie bogaty, siedzi w pozłacanym fotelu i śpi na niebieściutkim piernacie w pozłacanym łóżku i chodzi w pozłacanych sandałach, spaceruje sobie po niebieskich ogrodach.

Nie bardzo w to wierzyłem i zacząłem się uśmiechać, więc babcia skarciła mnie ffe- stary wnuku, wnet się przekonasz, że mówię prawdę. Myślałem, że się chwalisz babciu...

Jak mogło d to przyjść do głowy...

A. jak jest z bogaczami — pytałem się dalej — widziałaś w niebie któregoś z tych hrabiów i książąt, którzy mieszkali w pałacach niedaleko naszej wsi, niedaleko tych przycupniętych do ziemi drewnianych, słomianych chałup.

Panów w niebie nie ma, możejakiś się trafi, ale za kroi się od tych z czworaków i od różnej biedoty, dziadów tam co niemiara.

              A jak ich rozpoznajesz, przecież oni są tam wystrojeni.

              Prawdziwego dziada nawet niebo całkiem nie odmieni, zawsze go po czymś poznasz, ja poznaję po mowie, gdy gwarzymy na ławce z miękkim oparciem w cieniu wiecznie kwitnących jabłonek. Bo gdy na ten przykład rozmowa wejdzie na starodawną młockę, dziad rozwodzi się o cepach, mówi — bijok, dzirzok, gązwy z bydlęcej surowej skóry, dziad wie jak się wywija bi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin