Muzeum porzuconych sekretow - Oksana Zabuzko.docx

(1158 KB) Pobierz
Muzeum porzuconych sekret?w


Sala I
„I tyle!!!”

 

             

              Potem przychodzi kolej na fotografie. Czarno-białe, wypłowiałe do sepii, karmelowobrązowe; niektóre na grubym gofrowanym papierze z białymi brzegami w ząbki, jak mereżka przy kołnierzu szkolnego mundurka – epoka sprzed Kodaka, epoka zimnej wojny i materiałów fotograficznych produkcji krajowej, zresztą wszystkiego produkcji krajowej, a kobiety na zdjęciach poupiększały się takimi samymi gigantycznymi stożkami koków, tych idiotycznych podkładek z martwych (a często pewnie jeszcze cudzych, fe, paskudztwo!) włosów i mają na sobie takie same nieforemnie prostokątne, sztywne z wyglądu sukienki, jak bohaterki filmów Andy’ego Warhola czy, dajmy na to, Anouk Aimée w Osiem i pół (ją przynajmniej mogły, choćby teoretycznie, zobaczyć – odstać pięć godzin w kolejce, w festiwalowej ciżbie, by w końcu przedrzeć się do sali, mokre i szczęśliwe, z poprzekrzywianymi na bakier kokami i różnobarwnymi, ciemnymi półkolami pod pachami białych bluzek, pod które zakładało się kolorowe halki – krajowej produkcji, pewnie, co kto miał najlepszego: błękitne, różowe, lila, ale bielizny na zdjęciu nie widać; zresztą tych mokrych półkoli ani zapachu tamtych kolejek, jeszcze nieobznajomionych z dezodorantami, za to gęsto obsypanych pudrem i różem, wyperfumowanych jakimś „Indyjskim sandałowcem” z fabryki Czerwona Moskwa albo w najlepszym razie polskim, równie słodkawo-mdłym „Być może...” na tle różnorodnego chóru rozgrzanego kobiecego potu też nikt już nie odrestauruje – a na zdjęciach, wystrojone i świeżo przyczesane, spokojnie mogą uchodzić za rówieśnice Anouk Aimée, żadnej żelaznej kurtyny stąd, z odległości czterdziestu lat, już nie widać...). Wiesz, co sobie właśnie pomyślałam? Że kobiety w ogóle są mniej podatne na zmiany klimatu politycznego – wskakują w nylonowe pończochy, a potem i w deficytowe rajstopy, i starannie wygładzają je na nodze, kompletnie nie zwracając uwagi ani na zabójstwo Kennedy’ego, ani na czołgi na ulicach Pragi – i dlatego prawdziwą twarz kraju określają mężczyźni, przynajmniej tego poprzedniego. Pamiętasz ich czapki? Takie identyczne, jak od munduru, futrzane uszanki? „Pyżyki”, o właśnie, tak się na nie mówiło; po żołniersku sformowane szeregi czerniejących w milczeniu „pyżyków” na trybunie Mauzoleum, siódmego listopada, nie wiedzieć czemu w rocznicę rewolucji październikowej zawsze padał deszcz, i to ze śniegiem, jakby sama przyroda była w żałobie, a przed trybuną rządową na maszerujących pokrzykiwali, jak kapo na więźniów, zdenerwowani porządkowi po obu stronach kolumny – należało iść bez parasoli, w tym śniegu, żeby nie psuć ujęć telewizyjnych – kolorowych telewizorów też przecież jeszcze nie było, nie zdołał jeszcze krajowy przemysł aż tak dogonić Zachodu – ale skąd, były, zaprzeczasz, już w latach siedemdziesiątych to nie było dziwowisko, tylko towar deficytowy, i drogie jak cholera... Dobra, lećmy dalej – ten poważny bobas w paputach z pomponami to kto, też ty?... A kto cię trzyma na kolanach – babcia Lina?... (Niezwykłe zdjęcie, wciągające, trudno wzrok oderwać – może dlatego, że kobieta na nim widoczna, właśnie gdy fotograf nacisnął migawkę, spojrzała w dół, na malucha, z tym opiekuńczym i równocześnie rozjaśnionym wyrazem twarzy, z jakim wszystkie kobiety świata biorą na ręce niemowlęta, nieważne, swoje czy nie – a my, po tej stronie obiektywu, wciąż czekamy, aż znów podniesie na nas oczy: efekt, jeśli przyglądać się dłużej, niezbyt przyjemny, zwłaszcza kiedy wiadomo, że tej kobiety od kilkunastu lat nie ma wśród nas i nigdy już się nie dowiemy, jakim wzrokiem by na nas spojrzała, jak mrugnęłaby w tamtej chwili powiekami...)

              ...Zupełnie jakbym nie miała dość własnych duchów – niewyblakłych, wciąż jeszcze karmelowych, soczyście brązowych twarzy, pocętkowanych regularną ospą tego waflowego rastra, z którym dziś tak naprawdę nie radzi sobie żaden fotoszop – przy obróbce komputerowej te zdjęcia więdną, jak wiersze przy przekładzie z jednego języka na drugi, i na ekranie zyskują dziwnie żałosny wygląd, jakby zostały świeżo wyjęte z wody i powieszone do suszenia na niewidzialnym sznurku. W pewnym sensie to podniesiony z dna czasu podświadomy stereotyp postrzegania: leżeli sobie gdzieś tam, zagrzebani w mule lat, a my oto wydobyliśmy ich na światło dzienne – uszczęśliwiliśmy czy jak?... Doprawdy, ciekawe, skąd u nas, chciałoby się spytać, ta niezmienna wyższość w stosunku do przeszłości, to niezmienne, ślepe i głuche przekonanie, że my, dzisiaj, stanowczo mądrzejsi jesteśmy od nich, wczorajszych – z tego jednego jedynego powodu, że znana jest nam ich przyszłość, że wiemy, czym skończy się ich życie?... (Niczym dobrym!) To jak w stosunku do małych dzieci: mentorski ton, pobłażliwość. I tak samo jak dzieci, ludzie z przeszłości zawsze wydają się nam naiwni – pod każdym względem, od garniturów i fryzur do sposobu myślenia i odczuwania. Nawet wtedy, gdy ci ludzie to nasi bliscy. Dokładniej, kiedyś nimi byli.

               O czym tak myślisz?

               Nie wiem. O nas.

              Oto czym różni się małżeństwo od wszystkich, nieważne jakim ogniem płonących, kochań i zakochań: obejmuje ono obowiązkową wymianę duchami. Twoi zmarli stają się moimi i wzajemnie. Lista imion, podawanych w cerkwi na mszy za dusze zmarłych w Wielki Czwartek, tę Wielkanoc umarłych, wydłuża się: Anatolij, Ludmyła, Odarka, Ołeksander, Fedir, Tetiana – dotąd jak zawsze, ale dalej pojawiają się, niczym nowa grupa instrumentów w drugiej części symfonii, niskim dźwiękiem wiolonczeli, z kontrabasowym, głębokim przydechem andante: Apolinaria, Stefania, Ambroży, Włodzimiera; brzmią jak imiona innego narodu, ale może ten naród rzeczywiście był inny, wszak wszyscy Talimonowie i Lampie, Porfowie i Tekliny, których życie zerwał 1933 rok na Kijowszczyźnie i Połtawszczyźnie, też raczej przywodzą na myśl pierwszych chrześcijan aniżeli krewnych oddalonych od nas raptem o dwa-trzy pokolenia, ówczesne katolickie imiona z zachodu Ukrainy w porównaniu z nimi jeszcze pobrzmiewają żywym, choć nieustannie słabnącym echem – na razie wciąż jeszcze ma kto powiedzieć: to mój wuj, to mój dziadek, zmarł na Syberii czy wyemigrował do Kanady – w tym miejscu ty, z tym niewidzącym, nostalgicznym uśmiechem, który rozlewa się po twarzy powoli, łagodnie, jak mleko po blacie, zaczynasz wspominać, jak na początku lat osiemdziesiątych twoja rodzina nieoczekiwanie dostała z Kanady paczkę od takiego właśnie, dziesiąta woda po kisielu, wujka – KGB nie wiedzieć czemu przepuściło, może w przeczuciu swojego bliskiego końca, a może już im zawziętość osłabła, wszystko zresztą w tamtym kraju opadło i zwiędło przed finałem – prawdziwa paczka z Kanady, i to nawet nie kwiecista chustka z tych, którymi nie wiedzieć czemu diaspora niezmiernie szczodrze wówczas Stary Kraj zasypywała, ale – dżinsy, matko jedyna: pierwsze twoje levisy, i do nich jeszcze dżinsowa koszula, a w sklepie walutowym rodzice kupili ci prawdziwe adidasy i torbę Adidasa, i tak chodziłeś do szkoły – i przez mgnienie oka prawie czuję ból, do gorącego skurczu w splocie słonecznym, od bezsensownej, z perspektywy czasu, nastoletniej zazdrości, zupełnie jakby mnie też ten pokazany przez ciebie obraz nagle strącił, jak z drabiny, ze dwadzieścia lat w dół, i przyrastam tam do ławki, niezdolna oderwać oczu od najbardziej niedostępnego chłopaka w klasie, a ty na mnie nie patrzysz – ty mnie ówczesnej, usianej pryszczami, z mysim warkoczykiem prymuski na ramieniu, nawet byś nie zauważył, chyba że grzecznie ustępując drogi: tacy dopieszczeni wczesnymi sukcesami chłopcy z dobrego domu zawsze są grzeczni, bo nie muszą zwracać na siebie uwagi wygłupami, w ogóle sukcesy życiowe lepiej niż cokolwiek rozwijają w ludziach przyjazność – tę powierzchowną, akuratną jak temperatura ciała, która nie przepuszcza żadnej agresji – co prawda współczucia też nie przepuszcza... To porażające, mówię na głos, kręcąc głową, ale ty nie rozumiesz, nie idziesz ze mną w nogę, ciągniesz swoje, mimochodem przyłączając moją replikę, niczym krótkie, urwane oklaski, do swojego ówczesnego powodzenia u dziewcząt, wrzucasz ją z cichutkim brzękiem do szuflady sprzed dwudziestu lat, i zostajemy tam, gdzieśmy byli – każde przy swojej szufladzie, nie mówię już o mieszaniu ich, kiedy nawet ich razem nie zsunęliśmy, i to właśnie miałam na myśli, mówiąc „porażające” – że jak niby, do licha, można wymienić się rodzinnymi duchami, wydać wzajemnie za siebie te zanikające w głębinach czasu długie szeregi zmarłych-z-obu-stron, jeśli nawet siebie przedwczorajszych – tego chłopca i tej dziewczyny, którzy kiedyś będą zakochiwać się w innych dziewczynach i chłopakach i nie spać nocami w różnych miastach, nie podejrzewając jeszcze wzajemnie swojego istnienia – nawet ich pożenić się nie udaje?... A najgorsze jest to, że oni nigdzie nie zniknęli, ani tamten chłopczyk, ani tamta dziewczynka, skoro ja, na przykład, wciąż bywam tak idiotycznie zazdrosna o twoją szkolną miłość – nieważne, że poznałyśmy się z nią w czasie jak najbardziej już teraźniejszym i to spotkanie zasadniczo powinno raz na zawsze zamknąć dla mnie ten temat, bo teraz porównanie zdecydowanie wypada nie na jej korzyść: wyrosła z niej dość ponura babka, średnio sympatyczna, tłumokowata z wyglądu i grubokoścista, typ niegdysiejszych inżynierek-projektantek, które teraz stoją po bazarach z używanymi ciuchami, w dodatku z tymi głęboko osadzonymi oczami, które z biegiem lat dają coraz silniejsze wrażenie czy to wiecznego zapłakania, czy to równie chronicznego zapoju, i porządnie postarzają swoją właścicielkę – w dodatku nawet nie uśmiechnęła się do mnie, kiedy nas sobie przedstawiano, co wskazuje na to, że jak na razie jej doświadczenie życiowe niespecjalnie sprzyjało pielęgnowaniu dobroduszności, niewykluczone, że ta pierwsza szkolna miłość pozostaje dla niej jedynym jasnym promykiem, powinnam więc raczej zwyczajnie jej pożałować, po kobiecemu i po ludzku – ale za diabła się nie udaje; nie udaje się, bo jednak nie mam pewności, którą z nich w niej widzisz: dzisiejszą czy ówczesną, obraz z drugim dnem, z przenikającym epoki podświetleniem z innego wymiaru, a wtedy w ostatecznym rachunku tracę przewagę, bo jestem dla ciebie tylko sobą dzisiejszą, jakby ściągniętą na płasko heblem z jednego jedynego rocznego słoja, nawet jeśli ten słój wydaje się taki nadzwyczajny...

               Wróbelku mój... Ty moja dziewczyneczko...

               Dziewczyneczko?

               W dotyku twoje ciało jest jak u dziewczynki. To niesamowite.

               Co właściwie?

               Że się tak zachowało.

               Chamulek z ciebie.

               Ano chamulek – zgadzasz się ochoczo, przewracając mnie na plecy, zdolność twoich rąk do wydobywania z mojego ciała tylko dla mnie słyszalnych dźwięków, tak różniących się wysokością i barwą (trochę jak u minimalistów, jak u Philipa Glassa, ale na takim tle Glass to prostak, jemu taka paleta nawet by się nie przyśniła...), po raz kolejny zmusza mnie do zmiany sposobu słuchania: zamknąć oczy, całkowicie skoncentrować się na wybuchających po wewnętrznej stronie powiek obrazach jak na koncercie symfonicznym – najpierw powoli, jakby pod wodą, zaczynają poruszać się blade pędy latorośli, rzeźbione z płynną elegancją japońskiej grafiki, potem – jak wyskok na powierzchnię – tropikalnie nasycona szmaragdowa zieleń, która nieustannie ciemnieje, kurcząc się i twardniejąc do granicy bólu sutka, i właśnie w tej chwili, gdy za moment krzyknę, bo naprawdę już sprawiasz mi ból, ucisk znika, przechodzi we wszechobecną pieszczotliwą powódź, i nad horyzontem zwycięsko wstaje okrągłe, ogniście pomarańczowe słońce! – z zachwytu śmieję się w głos, cała już niczym żywe gliniane naczynie, muzyczna rzeźba pod rękami mistrza; po uwerturze jeszcze nie bije się brawa, mówisz gdzieś z ciemności, jakby już z mojego wnętrza; twoje ręce nie ustają w ruchu, bezlitosna dokładność, że też Bóg daje takie dary, i umierać zaczynam, jak zwykle – jak ty to robisz? – jeszcze zanim, zanim wejdziesz i całkowicie mnie sobą wypełnisz, nie zostaje ze mnie nic ponad rozgrzaną na wskroś łagodnym blaskiem wdzięczności płynną i ruchomą formę, w którą mieścisz się ty cały, do ostatku, z rozpaczliwą siłą aż nieżywej już przyrody, zwycięskiego ognia-i-twardości, och ty, ty, ty, mój jedyny, mój bezimienny (w tych chwilach nie masz imienia – jak nie ma go żadna z wielkości nieskończonych...), pierwotny wybuch, rozbłysk nowo narodzonych planet, chmury, krzyk – jasne, że to jest szczęście, że mieliśmy niewiarygodne, nieprawdopodobne szczęście, aż strach pomyśleć, czym zasłużyliśmy i jaki będzie za to rachunek, pomyśl tylko, mamroczę, cudownie ociężała i wciąż mocno wtulona nosem, jak szczeniak, w mokrą od potu, swojsko-korzennie (cynamon? kmin?) pachnącą męską szyję, miliony ludzi żyły na świecie i nigdy nie zaznały czegoś podobnego (chociaż skąd właściwie mielibyśmy to wiedzieć? Ale z jakiegoś powodu szczęśliwi kochankowie zawsze mają tę niewzruszoną pewność, że im pierwszym od stworzenia świata coś takiego się przydarzyło...) – i dlatego, ma się rozumieć, nie ma w końcu żadnych powodów (a jeśli nawet były, to zmyła je oceaniczna fala), żadnych, no pewnie, podstaw, by cofać taśmę i od nowa deliberować nad tą „dziewczyneczką”, nad tym, że w tobie, tylko ostatnia oślica by nie pojęła, wciąż trwa ta mozolna, górniczo uparta praca – dokleić, doszyć mnie, według kompletu odczuć, z pamięcią dotyku włącznie, bezpośrednio do swojej pierwszej miłości. (Zadanie w takiej chwili, z celowym cynizmem, pytania w rodzaju: a ty co, specjalista od uczennic? wielbiciel nimfetek? skąd takie porównania? oznaczałoby tak samo nieostrożną interwencję w te podziemne prace pamięci, jak wołanie na lunatyka idącego skrajem dachu, z podobnym ryzykiem, że obudzony spadnie i się połamie – nie, niech już będzie jak jest, nie będę na oślep dłubać w cudzej głowie...)

              Właściwie powinnam się czuć mile połechtana, czyż nie? Albo przynajmniej uspokojona: jakąż bowiem trwalszą gwarancję miłości wieczystej może dać kobiecie mężczyzna, niż właśnie podłączyć ją (termin elektrotechniczny, wszyscy przecież bywamy gdzieś podłączani, ale nie pozostajemy dłużni, też na żywca lutujemy zaciski, obwijamy różnymi warstwami izolacji, póki – łup! – nie strzeli krótkim spięciem...) do tych najpierwszych obrazów kobiety, na beton zastygłych w wyobraźni – mamy, siostry, dziewczynki z sąsiedniej ławki?... Szanowne panie i siostry, kochajmy swoje teściowe, to nasza bezpośrednia przyszłość, kobiety, którymi staniemy się za jakieś trzydzieści lat (bo inaczej ukochany by nas zwyczajnie nie dostrzegł, nie rozpoznał). Kochajmy swoje rywalki, dawne i obecne: każda z nich ma w sobie coś z nas, coś, czego same w sobie zazwyczaj nie dostrzegamy i nie cenimy, co jednak dla niego okazuje się właśnie najważniejsze... Niech to diabli, czy ja naprawdę mam cokolwiek wspólnego z tą naburmuszoną babą o smoliście czarnych oczach?

              A przecież to dopiero początek, Boże mój. Dopiero początek.

              Apolinaria, Stefania, Ambroży, Włodzimiera (a jakie zabawne te kapelusiki z lat dwudziestych minionego już wieku, takie obcisłe, nasunięte po same brwi kociołki, obwiązane jedwabnymi szarfami – po blasku widać, że to jedwab, na zdjęciu nie matowieje – wąziutkie ronda, okrągłe główki, a na nogach, nawet latem, obowiązkowo pończochy, ależ te bidule musiały się pocić, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin