Hoffman ETA - ŚLUB.doc

(152 KB) Pobierz

 

Hoffmann Ernst Theodor Amadeus

ŚLUB

 

 

Na świętego Michała, właśnie gdy u Karmelitów dzwoniono na Anioł Pański, okazała kolasa, zaprzężona w cztery konie pocztowe, z łomotem i turkotem przejeżdżała przez uliczki granicznego miasteczka polskiego L., na koniec zatrzymała się przed bramą domu starego burmistrza, Niemca. Dzieci ciekawe wytknęły głowy przez okno, wszelako pani domu podniosła się i z wyraźną niechęcią rzucając szycie na stół, zawołała do starego, wchodzącego szybko z przyległego pokoju:

— Znowu przyjezdni, którzy cichy nasz dom biorą za gospodę, a to z racji godła. Po cóżeś kazał na nowo pozłocić kamiennego gołębia nad drzwiami?

Stary uśmiechnął się chytrze i znacząco, nie rzekłszy ani słowa; w jednej chwili zrzucił szlafrok, przywdział odświętny ubiór, który od ostatniej bytności w kościele wychędożony wisiał na poręczy krzesła, i nim zdumiona kobieta zdążyła otworzyć usta i zapytać, stał już — aksamitną czapeczkę trzymając pod pachą, tak że jego srebrna głowa jasno połyskiwała w zmroku — przed drzwiczkami kolasy, które tymczasem pachołek otworzył. Starsza kobieta w szarym płaszczu podróżnym wysiadła z pojazdu, w ślad za nią wysoka młodzieńcza postać o gęsto zawoalowanym obliczu, ta ostatnia, wchodząc do domu wsparta na ramieniu burmistrza, raczej słaniała się chwiejnie niż szła i ledwo wszedłszy do pokoju, padła półprzytomnie na fotel, który pani domu na znak, dany przez starego, szybko podsunęła. Starsza dama rzekła do burmistrza cicho i z wielkim smutkiem:

— Biedne dziecię! Muszę jeszcze parę chwil przy niej zabawić. — Zabrała się do zdejmowania podróżnego płaszcza, w czym pomogła jej starsza córka burmistrza, niebawem ukazały się szaty zakonne i błyszczący krzyż na piersiach znamionujący ksienię klasztoru cystersek. 

Przez ten czas zawoalowana dama cichym, ledwo dosłyszalnym jękiem dawała znak, że jeszcze żyje, na koniec zaś poprosiła panią domu o szklankę wody. Burmistrzowa wszakże przyniosła przeróżne krople trzeźwiące i esencje, sławiąc ich moc cudowną, i błagała damę, by zdjęła przecież gruby, ciężki kwef, który jej z pewnością przeszkadza w swobodnym oddychaniu. Wszelako chora, ruchem ręki broniąc się przed zbliżeniem gospodyni i cofając głowę z wszelkimi oznakami wstrętu, odrzuciła propozycję, a nawet gdy na koniec zgodziła się na powąchanie silnej esencji trzeźwiącej, gdy napiła się nieco wody, o którą prosiła, a do której stroskana gospodyni wpuściła parę kropel skutecznego eliksiru — czyniła to wszystko nie odrzucając kwefu, nie odchylając go ani trochę.

— Drogi panie — zwróciła się ksieni do burmistrza — przygotowałeś waszmość wszystko według życzenia?

— Tak — odparł stary — tak jest. Tuszę, że jaśnie oświecony książę będzie ze mnie kontent, podobnie jak i ta pani, dla której gotówem uczynić wszystko, co tylko w mej mocy.

— Zostawcież mię tedy — ciągnęła ksieni — przez parę jeszcze chwil sam na sam z biednym mym dziecięciem.

Rodzina musiała opuścić pokój. Słychać było, jak ksieni z gorliwością i namaszczeniem przemawiała do damy i jak owa również ozwała się wreszcie tonem, wnikającym głęboko w serce. Burmistrzowa, acz nie gwoli podsłuchiwania, przystanęła przecież pod drzwiami — rozmowa wszakże toczyła się po włosku, a już to samo czyniło całe zajście jeszcze bardziej dla niej tajemniczym i pomnażało zgnębienie, zamykające jej usta. Żonę i córkę odesłał stary, polecając im zatroszczyć się o wino i posiłek, sam zaś powrócił do pokoju. Zakwefiona dama, stojąc przed ksienią z pochyloną głową i splecionymi dłońmi, zdawała się jakby bardziej opanowana i weselsza. Ksieni przyjęła posiłek, podany przez burmistrzowa, po czym zawołała: — Czas już na mnie! — Zakwefiona dama padła na kolana, ksieni zaś, położywszy dłonie na jej głowie, szeptem odmawiała modlitwy. Skończywszy, wśród rzęsistych łez, spływających po jej licach, wzięła zakwefioną w objęcia i gwałtownie przycisnęła ją do piersi, jakby w nadmiarze bólu, po czym spokojnie już i z godnością udzieliła całej rodzinie błogosławieństwa i w towarzystwie burmistrza pośpieszyła do pojazdu, przy którym świeżo zaprzężone konie pocztowe rżały głośno. Pokrzykując i trąbiąc pognał pocztylion przez ulice ku bramie. Skoro burmistrzowa spostrzegła, że zakwefiona dama, której kilka sporych kufrów zdjęto z wozu i wniesiono, pozostaje, a nawet wprowadza się na czas dłuższy, nie posiadała się z niepokoju, ciekawości i troski. Wyszła do sieni i zastąpiła drogę mężowi, gdy wchodził do pokoju.

 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Na rany Chrystusa — jęła szeptać trwożnie — na rany Chrystusa, cóż to za gościa wprowadzasz mi w dom; bo przecie wiesz o wszystkim, a tylkoś przede mną zataił.

— Wszystkiego, co ja wiem, dowiesz się i ty — odparł burmistrz spokojnie.

— Ach, ach! — ciągnęła kobieta coraz trwożniej — ale ty może nie wiesz wszystkiego; żebyś to był teraz w pokoju! Skoro tylko ksieni odjechała, musiało się damie zrobić duszno pod tym grubym kwefem. Zdjęła długi, czarny welon krepowy, sięgający jej do kolan, i wtedy ujrzałam...

— No, cóżeś ujrzała? — przerwał stary żonie, która oglądała się ze drżeniem, jakby zobaczyła upiora.

— Nie — mówiła dalej kobieta — rysów twarzy nie mogłam wyraźnie dojrzeć pod ciężkimi welonami, jeno trupią bladość, ach, okropną trupią bladość. Lecz teraz uważ, mój drogi: jasne, jasne jak słońce zdaje się to, że ta dama jest przy nadziei. Rozwiązanie nastąpi za kilka tygdni.

— Wiem o tym, kobieto — odburknął stary — żebyś zaś nie umarła z ciekawości i niepokoju, wyłożę ci rzecz w dwu słowach. Wiedz tedy, że dostojny nasz protektor, książę Z., pisał mi przed kilku tygodniami, iż ksieni klasztoru cystersek w O. przywiezie mi pewną damę, którą mam przyjąć w dom dyskretnie, unikając starannie wszelkiego rozgłosu. Dama ta, która każe się pono po prostu nazywać Celestyną, ma u mnie czekać bliskiego rozwiązania, po czym wraz z dziecięciem, które powije, ma być odwieziona z powrotem. Jeśli dodam, że mi książę jak najusilniej zalecał wielce pieczołowitą opiekę nad ową damą i że na pierwsze wydatki i starania dołożył tęgi worek dukatów, który możesz znaleźć w mej komodzie i tam mu się napatrzyć — ustaną chyba twoje skrupuły.

— A może — rzekła gospodyni — przykładamy rękę do czegoś, co jest ciężkim grzechem, jakich dopuszczają się panowie.

Zanim jeszcze burmistrz zdążył coś odpowiedzieć, weszła do pokoju córka i odwołała go do owej damy, która spragniona jest wypoczynku i życzy sobie, by ją zaprowadzono do przeznaczonej dla niej komnaty. Oba pokoiki górnego piętra kazał stary tak przyozdobić, jak tylko zdołał, i niemało się stropił, gdy Celestyna zapytała, czy prócz tych komnatek nie posiada jeszcze jednej, z oknami wychodzącymi nie na front. Odparł przecząco, a tylko, by mieć całkiem czyste sumienie, dodał, że wprawdzie jest jeszcze jedna jedyna komnatka z oknem na ogród, ale tej nie można nazwać

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

pokojem, chyba lichą komórką; ledwo tyle w niej miejsca, by wstawić stół, łóżko i stołek — i zupełnie przypomina celą klasztorną. Celestyna zażądała natychmiast, by jej tę komorę pokazać, i ledwie tam weszła, oświadczyła, że ta właśnie komnata odpowiada jej życzeniom i potrzebom, że tu tylko, nie gdzie indziej, chce mieszkać i dopiero wówczas, gdy stan jej koniecznie będzie wymagał więcej miejsca i obecności pielęgniarki, przeniesie się do obszerniejszej. Jeśli burmistrz teraz już porównał tę wąską izbę z celą klasztorną, to następnego dnia stała się nią w pełni. Celestyna przybiła na ścianie obraz Matki Bożej, a na starym stole drewnianym, który stał pod nim, postawiła krucyfiks. Posłanie stanowił wypchany słomą siennik i wełniany koc, a prócz drewnianego stołeczka i jeszcze jednego stolika, nie przyjęła Celestyna żadnego sprzętu. Burmistrzowa, którą dla nieznajomej przejednał głęboki, trawiący ból, przebijający się w całym jej zachowaniu, mniemała, iż powinna ją na wszelki sposób rozweselać i zabawiać, lecz przybyła w niezmiernie wzruszających słowach prosiła, by nie naruszano jej samotności, gdyż w niej jedynie, zatopiwszy się w Dziewicy i świętych pańskich, znajduje pociechę. Co dzień, skoro świt, udawała się Celestyna do Karmelitów na ranną mszę; resztę dnia bez przerwy chyba poświęcała ćwiczeniom pobożnym, bo ilekroć zachodziła potrzeba udania się do jej pokoju, znajdowano ją pogrążoną w modlitwie albo czytającą nabożne księgi. Nie przyjmowała żadnych pokarmów krom warzyw, żadnego napoju krom wody, i tylko na usilne perswazje burmistrza, że stan jej, że istota w niej żyjąca, wymaga posilniejszego jadła, godziła się niekiedy spożyć rosołu lub trochę wina. To surowe życie klasztorne, acz wszyscy domownicy rozumieli, iż jest pokutą za grzechy, budziło wszakże tkliwe współczucie i zarazem cześć głęboką, do czego niemało przyczyniała się też szlachetna postawa, zniewalający powab każdego jej gestu. Okolicznością wnoszącą coś okropnego w te uczucia dla nieznajo

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

mej świętej było to, że żadną miarą nie chciała zdejmować kwefu — nikt nie mógł dojrzeć jej twarzy. Nikt nie zbliżał się do niej prócz burmistrza i kobiet z jego rodziny; te zaś, że nigdy nie opuszczały miasteczka, nie mogły nijak rozpoznać oblicza, którego nigdy przedtem nie widziały, i tak wpaść na trop tajemnicy.

Po cóż tedy zasłona? Pracowita wyobraźnia niewieścia wymyśliła wprędce pełną grozy baśń. Straszliwe piętno (tak brzmiała bajka), ślad szponów czarcich zeszpecił okropnie twarz nieznajomej i stąd te gęste welony. Z trudem zdołał stary położyć tamę tym bredniom i tyle dokazał, że przynajmniej przed bramą jego domu nikt nie plotkował o nieznajomej, o której bytności w domu burmistrza wiedziało, oczywista, całe miasto. Nie uszło też uwagi, że chodziła do klasztoru karmelitów, i niebawem nazwano ją czarną żoną burmistrza, z czym oczywiście samo przez się łączyło się pojęcie widmowego zjawiska. Przypadek zrządził, że pewnego dnia, gdy córka burmistrzów przyniosła nieznajomej posiłek do pokoju, prąd powietrza porwał i podniósł zasłonę; chyżo jak błyskawica odwróciła się nieznajoma, umykając oku dziewczyny. Ta wszakże zeszła na dół wybladła i cała drżąca. Dojrzała nie oszpecenie, lecz jak matka trupią, tak ona marmurową bladość lica, z którego głębokich oczodołów dziwne szły błyski. Ojciec słusznie złożył dużo z tego na karb urojeń dziewczęcia, ale i on czuł się nieswojo, jak i inni; pragnął, by ta istota, mimo całej pobożności, jaką okazywała, tyle sprawiająca zamieszania, znalazła się poza obrębem jego domu. Wkrótce potem stary zbudził w nocy żonę, mówiąc, że już od paru minut słyszy ciche kwilenie i jęki, stukanie, odgłosy te zdają się dochodzić z pokoju Celestyny. Żona, zdjęta przeczuciem, co to być może, pobiegła na górę. Znalazła Celestynę, ubraną i owiniętą w welony, bezprzytomnie leżącą na łóżku i wprędce przekonała się, że połóg jest tuż. Szybko podjęto poczynione z dawna przygotowania i w niedługim czasie urodziło się zdro

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

we, ładne chłopię. Zdarzenie to, acz przewidywane od dawna, zaszło przecież jakby niespodzianie i w następstwie zniweczyło ów gnębiący, niesamowity stosunek do nieznajomej, który niepomiernie ciążył rodzinie. Zdało się, że dziecko, niby jednający pośrednik, przybliżało Celestynę do spraw i uczuć ludzkich. Stan jej nie znosił surowych ćwiczeń ascetycznych, a wobec tego, że jej bezradność nieodzownie narzucała jej ludzi, pielęgnujących ją z pełną miłością i troskliwością, coraz bardziej przyzwyczajała się do obcowania z nimi. Natomiast burmistrzowa, która teraz mogła chorą pielęgnować, która sama gotowała i podawała jej posilną polewkę, zapominała wśród tej krzątaniny o podejrzeniach co do zagadkowej nieznajomej, które przychodziły jej nieraz do głowy. Nie myślała już o tym, że zacny jej dom służy może za kryjówkę sromu. Stary odmłodniał, cieszył się i pieścił chłopca, jak gdyby mu się urodził wnuk, i tak jak inni pogodził się z tym, że Celestyna nie zdjęła kwefu nawet w czasie połogu. Akuszerka musiała jej przysiąc, że zasłony nie zostaną uchylone, nawet gdyby była bez zmysłów, chyba że uczyni to ona sama, akuszerka, w niebezpieczeństwie skonu. To pewne, że stara widziała Celestynę bez welonu, lecz mówiła o tym tylko: — Biedna młoda dama musi się tak osłaniać! — Po kilku dniach zjawił się karmelita, który ochrzcił chłopca. Rozmowa jego z Celestyna (nikt nie mógł być jej przytomny) trwała przeszło dwie godziny. Słychać było, że mówił i modlił się żarliwie. Gdy odszedł, znaleziono Celestynę siedzącą w krześle poręczowym, z chłopcem na kolanach, na drobne ramionka dziecka nałożono szkaplerz, zaś na piersiach miał Agnus Dei. Mijały tygodnie i miesiące, a nikt nie przybywał po Celestynę i po dziecko, jak się tego spodziewał burmistrz i jak mu to zapowiedziano ze strony księcia Z. Celestyna mogłaby całkowicie włączyć się do cichego kółka rodzinnego, gdyby nie fatalne welony, powstrzymujące ostatni krok do przyjaznego zbliżenia. Stary odważył się raz otwarcie powiedzieć to niezna

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

jomej, lecz gdy odparła głucho i uroczyście: — Ze śmiercią tylko opadną te welony — zamilkł i znowu zapragnął, by zajechała kolasa z ksienią. Nadeszła wiosna, rodzina burmistrza wracała do domu z przechadzki z bukietami kwiatów, z których najpiękniejsze przeznaczono dla nabożnej Celestyny. Właśnie gdy mieli wejść do domu, nadjechał galopem jakiś jeździec, rozpytując pilnie o burmistrza. Stary wyjaśnił, że on właśnie jest burmistrzem i stoi przed swoim własnym domem. Wówczas jeździec zeskoczył z konia, przywiązał go do słupa i z przeraźliwym okrzykiem: — Ona tu, ona tu — wpadł do domu i pognał na schody. Słyszano trzaśnięcie drzwiami i trwożny krzyk Celestyny. Stary, zdjęty przerażeniem, pośpieszył w trop. Jeździec — jak się teraz okazało, oficer szaserów gwardii francuskiej, ozdobiony mnóstwem orderów — porwał chłopca z kołyski i wziął na lewe ramię, owinięte płaszczem; za prawą rękę schwyciła go Celestyna, dobywając wszystkich sił, by porywacza dziecięcia przytrzymać. Wśród szamotania się oficer zdarł kwef — ukazało się śmiertelnie stężałe, marmurowobiałe oblicze, ocienione czarnymi puklami, z głębi oczodołów strzelały błyski żarzące, z półotwartych, znieruchomiałych ust płynęły rozdzierające skargi. Stary zrozumiał, że Celestyna ma na twarzy białą, szczelnie przylegającą maskę.

— Straszna kobieto! Chceszże, by i mnie ogarnęło twoje szaleństwo? — krzyczał oficer, wydarłszy się siłą, tak że Celestyna upadła na ziemię.

Objęła jego kolana, błagając z wyrazem niewysłownego bólu, głosem, co serce przeszywał:

— Zostaw mi dziecię! O, zostaw mi dziecię! nie pozbawiaj mię wiecznej szczęśliwości. Na Chrystusa, na Pannę Najświętszą! zostaw mi dziecię! Zostaw mi dziecię!

A pośród tych skarg nie drgnął ni jeden muskuł, nie poruszyły się usta w martwej twarzy, tak że burmistrzowi, jego żonie, wszystkim, którzy za nim przyszli, krew ścięła się w żyłach od zgrozy!

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Nie! — krzyczał oficer jakby w największej rozpaczy. — Nie, nieludzka, nieubłagana kobieto! Serce mogłaś wydrzeć z tej piersi, ale nie zgubisz w szaleństwie nieuleczalnym istoty, która jest jak balsam na ranę krwawiącą! — Mocniej przycisnął oficer dziecię do siebie, że poczęło głośno płakać.

Wówczas Celestyna jęła zawodzić głucho:

— Zemsta! zemsta niebios nad tobą, morderco!

— Odstąp! Odstąp, precz z tobą, larwo piekielna! —wrzasnął oficer i konwulsyjnym ruchem nogi odepchnąwszy Celestynę od siebie, rzucił się ku drzwiom.

Stary zastąpił mu drogę, oficer wszakże szybko porwał za krócicę i zwracając lufę ku niemu krzyknął:

— Kulę w łeb temu, kto ojcu dziecię wydrzeć zechce!

Zbiegł pędem ze schodów, wskoczył na koń, nie wypuszczając dziecka, i odjechał pełnym galopem. Burmistrzowa w trwodze serdecznej, co się teraz stanie z Celestyna i co z nią poczną, przemogła lęk przed okropną trupią maską i pobiegła na górę, by jej pomóc. Jakże się zdziwiła, znalazłszy Celestynę stojącą na środku pokoju niby posąg, ze zwieszonymi rękoma. Przemówiła do niej — nie było odpowiedzi. Nie mogąc znieść widoku maski, narzuciła jej kwef, leżący na podłodze. Celestyna nie poruszyła się. Popadła ona w stan jakiejś półmartwoty, który burmistrzowa na nowo przejął trwogą i nabawił troski, tak że żarliwie modliła się do Boga, by ją uwolnił od tej niesamowitej nieznajomej. Prośba jej została wysłuchana natychmiast, bo właśnie stanął przed bramą ten sam pojazd, który Celestynę przywiózł. Przybyła ksieni, a z nią książę Z., dostojny protektor starego burmistrza. Dowiedziawszy się, co przed chwilą zaszło, rzekł wielce łaskawie i spokojnie:

— Tedy przybyliśmy za późno i musimy zdać się na łaskę Opatrzności. — Sprowadzono na dół Celestynę, która w odrętwieniu, bez jednego słowa, bez oznak woli i samowiedzy dała się wyprowadzić i wsadzić do

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

pojazdu, który prędko odjechał. Burmistrz, cała jego rodzina, wszyscy doznali uczucia, jakby teraz dopiero zbudzili się ze złego, pełnego zmór snu, który ich nękał.

Wkrótce potem, gdy to się zdarzyło w domu burmistrza w L., w klasztorze cystersek w O. pochowano niezwykle uroczyście pewną siostrę klauzurową i krążyły głuche wieści, że tą siostrą była hrabianka Hermenegilda C, o której mniemano, że udała się do Włoch z siostrą swego ojca, księżną Z. W tymże czasie zjawił się w Warszawie ojciec Hermenegildy, hrabia Nepomucen C, i na mocy aktu sądowego odstąpił bez ograniczeń wszystkie swe znaczne posiadłości obydwu synom księcia Z. a swym siostrzeńcom, zachowując sobie tylko niewielki mająteczek na Ukrainie. Pytano go o posag córki — naówczas podniósł ponure, łez pełne oczy ku niebu i rzekł głucho: — Ona już wyposażona! — nie wahał się zgoła nie tylko potwierdzić ową pogłoskę o śmierci Hermenegildy w klasztorze O., ale wyjawić także osobliwy dopust losu, który zawisł nad Hermenegildą i niby bolejącą męczennicę przedwcześnie wtrącił ją do grobu. Niektórzy z patriotów, znękani, ale nie złamani upadkiem ojczyzny, zamyślali wciągnąć hrabiego ponownie w tajne związki, mające na celu przywrócenie państwa polskiego — wszelako znaleźli już nie męża pełnego ognia, ożywionego miłością niepodległości ojczyzny, męża, co niegdyś z niewzruszonym męstwem przy każdym hazardzie stawał, jeno bezsilnego, rozdartego straszliwym bólem starca, który, zobojętniały dla wszystkich spraw świata, zamierzał zagrzebać się w zupełnej samotności. Ongiś, w owym czasie, gdy po pierwszym rozbiorze Polski gotowano się do insurekcji, dobra rodowe hrabiego Nepomucena C. były potajemnym punktem zbornym dla patriotów. Tam to przy uroczystych biesiadach zapalały się duchy do boju za umarłą ojczyznę. Tam, niby anioł z niebios zesłany dla świętego namaszczenia, zjawiała się Hermenegildą w gronie młodych bohaterów. Obyczajem

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

białogłów swego narodu uczestniczyła we wszelkich obradach, nawet w politycznych, a znając i rozumiejąc dobrze stan rzeczy, wypowiadała często, licząc niespełna siedemnaście lat zaledwie, nieraz wbrew opinii wszystkich, zdanie, świadczące o niepospolitej bystrości, jasności i roztropności i najczęściej rozstrzygała sprawę. Prócz niej nikt nie posiadał w tym stopniu talentu szybkiej orientacji, ujmowania oraz bystrego przedstawiania sytuacji, co hrabia Stanisław R., pełen ognia i uzdolnień dwudziestoletni młodzian. Zdarzało się tedy, że Hermenegilda i Stanisław często sami rozstrząsali w żywych dyskusjach odnośne materie, badali, przyjmowali, odrzucali projekty, podawali inne i że nawet starzy statyści, zasiadający w radzie, uznawali często wyniki tego dialogu między dziewczyną a młodzieńcem za rzecz najmędrszą i najlepszą ze wszystkiego, co można było uczynić. Cóż było prostszego, jak myśl o związku tych dwojga, w których przedziwnych talentach zdało się kiełkować zbawienie ojczyzny. Dodać trzeba, że zadzierzgnięcie bliższych węzłów między obu rodami było w tym czasie sprawą niezmiernie doniosłą pod względem politycznym, gdyż zdawały się one mieć zupełnie odmienne orientacje, jak to bywało w Polsce i w wielu innych rodach. Hermenegilda, do głębi przejęta tymi opiniami, przyjęła przeznaczonego sobie małżonka jako dar ojczyzny, a na uroczystych ich zaręczynach postanowiono odbywać zebrania patriotyczne w dobrach jej ojca. Wiadomo, że Polacy przegrali, że z upadkiem Kościuszki rozbiciu uległo całe przedsięwzięcie, ugruntowane na zbytniej dufności we własne siły oraz na błędnym mniemaniu o wierności rycerskiej. Hrabia Stanisław, któremu doświadczenie wojskowe, młodość i siły wyznaczyły miejsce w szeregach, walczył jak lew. Uszedłszy z trudem haniebnej niewoli, śmiertelnie ranny wrócił do domu. Tylko Hermenegilda wiązała go jeszcze z życiem, w jej ramionach spodziewał się odnaleźć pociechę, utracone nadzieje. Jako tako wylizawszy się z ran, pośpieszył do posiadłości hra

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

biego Nepomucena, by tam odebrać nową, stokroć boleśniejszą ranę. Hermenegilda przyjęła go ze wzgardą nieledwie szyderczą. — Co widzę? Bohater, który miał umrzeć za ojczyznę? — Takim powitała go okrzykiem; zdało się, jak gdyby w niedorzecznym obłędzie uważała narzeczonego za jednego z owych błędnych rycerzy legendarnej epoki, których samotny miecz znosił całe armie. Na cóż zdały się wszelkie przysięgi i zapewnienia, że żadna siła ludzka nie była zdolna oprzeć się huczącej, wszechchłonącej fali, co się na kraj stoczyła, na cóż zdały się wszystkie zaklęcia gorącej miłości. Hermenegilda, jakby jej zimne, zmartwiałe serce mogło rozpłonąć tylko w dzikim wirze zamieszek wstrząsających światem, trwała w postanowieniu oddania ręki swej grafowi Stanisławowi dopiero wtedy, gdy najeźdźcy będą z kraju wypędzeni. Za późno poznał hrabia, że go Hermenegilda nigdy nie kochała, podobnie jak miał się przekonać, iż warunek, postawiony przez Hermenegildę, nigdy, a przynajmniej dopiero po długim czasie, spełniony być może. Przysiągłszy jej wierność do śmierci, opuścił kochankę i zaciągnął się w szeregi francuskie, co go zawiodło na wojnę do Włoch.

Pomawia się Polki, iż odznaczają się osobliwą kapryśnością. Głębokie uczucie, płochość pełna poświęcenia, stoickie zaparcie się siebie, płomienna namiętność, martwy chłód — wszystko to, przedziwnie zmieszane w ich duszy, wytwarza ów dziwaczny, niespokony ruch na powierzchni, podobny grze wód strumienia, poruszonego do dna, którego fale pluszczą w wieczystej przemianie.

Obojętnie przyjęła Hermenegilda rozłąkę z narzeczonym, ale zaledwo parę dni minęło, gdy ogarnęła ją niewysłowiona tęsknota, jaką zrodzić może tylko płomienna miłość. Burza wojny przeszumiała już, proklamowano amnestię, oficerów polskich wypuszczano z niewoli. Skutkiem tego wielu towarzyszów broni Stanisława jęło ściągać z wolna w posiadłości hrabiego. Z żywą boleścią wspominano owe dni nieszczęs

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ne, ale też z gorącym entuzjazmem lwią odwagę, z jaką walczyli wszyscy, nikt zasię mężniej od Stanisława. W momencie, w którym wszystko zdało się stracone, poprowadził w ogień cofające się bataliony i udało mu się ze swą konnicą przełamać nieprzyjacielskie szeregi. Los bitwy zachwiał się, wtem ugodziła go kula, z okrzykiem: „Ojczyzna! Hermenegilda!” runął z konia, zbroczony krwią. Każde słowo tego opowiadania było ciosem sztyletu wbijanego głęboko w serce Hermenegildy.

— Nie! nie wiedziałam, żem go nad wyraz pokochała od pierwszej chwili, w której go ujrzałam! Cóż za mamidło piekielne zwiodło mię niebogę, iż zamyślałam żyć bez niego, który jest mym życiem jedynym! Jam go na śmierć posłała, już nie powróci! — W tak gwałtowny lament uderzyła Hermenegilda, a cierpienie jej przeniknęło wszystkich do głębi. Bezsenna, dręczona ustawicznym niepokojem, błądziła nocą po parku i — jak gdyby wiatr nocny mógł ponieść słowa jej dalekiemu kochankowi — wołała: — Stanisławie! Stanisławie! wróć tutaj, to ja cię wołam, Hermenegilda. Czy mnie nie słyszysz? Wróć, inaczej zginę w strasznej tęsknocie, zwątpieniu i rozpaczy!

Stan nadmiernego rozdrażnienia Hermenegildy zdawał się przechodzić w prawdziwy obłęd, który podsuwał jej tysiączne niedorzeczności. Hrabia Nepomucen, pełen troski i trwogi o ukochane dziecię, mniemał, iż pomoc lekarska zdoła tu może czegoś dokazać — i w rzeczy samej powiodło mu się znaleźć doktora, który przystał na to, by czas jakiś zabawić w dobrach hrabiowskich i zająć się cierpiącą. Jakkolwiek zalecona przez niego kuracja, natury raczej psychicznej niż fizycznej, mogła być trafna, jakkolwiek skuteczności jej nie dało się zupełnie zaprzeczyć — to jednak nadal było rzeczą wątpliwą, czy kiedykolwiek będzie można mówić o prawdziwym wyzdrowieniu, skoro po długiej ciszy zgoła nieoczekiwanie ponowiły się paroksyzmy.

Osobliwe zdarzenie nadało rzeczy inny obrót. Her

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

menegilda rzuciła właśnie z niechęcią w ogień małego ułana, kukłę, którą zazwyczaj jak kochanka przyciskała do serca, nadając jej najczulsze imiona, za to, że żadną miarą nie chciała śpiewać: „Podróż twoja nam niemiła, milsza przyjaźń w kraju była” itd. Wracając z tej wyprawy do swego pokoju, znalazła się w przedsionku i usłyszała, że ktoś idzie za nią, dzwoniąc i brzęcząc. Obejrzawszy się, zobaczyła oficera w pełnym mundurze szaserów gwardii francuskiej, lewą rękę miał na temblaku. Z głośnym okrzykiem: — Stanisławie, mój Stanisławie! — padła mu bezprzytomnie w objęcia. Oficer, wrosły w ziemię ze zdumienia i przestrachu, z niemałym trudem zdołał utrzymać jedną ręką, którą władał, Hermenegildę, której wysoka, bujna postać nie była bynajmniej lekkim ciężarem. Przyciskał ją do siebie coraz mocniej, a gdy uczuł serce Hermenegildy bijące na swej piersi, musiał przyznać, że jest to jedna z najbardziej zachwycających przygód, jakich kiedykolwiek doznał. Mijała sekunda po sekundzie, a oficer, rozogniony żarem miłosnym, tysiącem iskier elektrycznych bijącym z uroczej postaci, którą trzymał w objęciach, wyciskał płomienne pocałunki na słodkich ustach. Tak znalazł go hrabia Nepomucen, wychodząc ze swych pokojów. I on wykrzyknął z wielką radością: — Hrabia Stanisław! — W tejże chwili ocknęła się Hermenegilda i objęła go gorąco, wołając znowu bezprzytomnie:

— Stanisławie! mój kochanku! mój mężu!

Oficer, z rozpaloną twarzą, drżąc, straciwszy kontenans, cofnął się o krok i łagodnie uwolnił się z namiętnych objęć Hermenegildy.

— Najsłodszy to moment mego życia, lecz nie chcę upajać się szczęśliwością, którą omyłka tylko mnie obdarzyła. Nie jestem wszak Stanisławem. Ach, nie jestem nim, niestety.

Tak mówił oficer zająkliwie i wahająco.

Hermenegilda odskoczyła przerażona, a skoro, przyjrzawszy się baczniej oficerowi, przekonała się, że złudziło ją istotnie niezwykłe jego podobieństwo do uko

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

chanego, wybiegła, lamentując i wyrzekając w głos. Gdy wreszcie oficer przedstawił się jako młodszy kuzyn hrabiego Stanisława, hrabia Ksawery R., ledwo się ojcu Hermenegildy mogło pomieścić w głowie, że w tak krótkim czasie chłopak wyrósł na krzepkiego młodzieńca. Przyczynił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin