Juliusz Verne
Buntownicy z «Bounty»
Tytuł oryginału francuskiego: Les révoltés de la «Bounty»
Tłumaczenie:
Krzysztof Czubaszek, Agnieszka Zydorczak, Andrzej Zydorczak
SPIS TREŚCI
I Porzucenie 2
II Porzuceni 6
III Buntownicy 10
Nie wieje najmniejszy wietrzyk, ani jedna zmarszczka nie pojawia się na powierzchni morza, ani jedna chmurka na niebie. Na firmamencie z niezwykłą wyrazistością rysują się wspaniałe gwiazdozbiory południowej półkuli. Żagle Bounty zwisają wzdłuż masztów, statek stoi nieruchomo. Poświata księżyca, powoli blednąca pod wpływem zaczynającego się świtu, rozjaśnia przestrzeń nie dającym się opisać światłem.
***
Bounty, statek o wyporności dwustu piętnastu ton, obsługiwany przez czterdziestu sześciu ludzi, wypłynął ze Spithead 23 grudnia 1787 roku, pod dowództwem kapitana Bligha, doświadczonego, ale nieco surowego żeglarza, który to towarzyszył kapitanowi Cookowi1 w jego ostatniej podróży badawczej.
Bounty otrzymał specjalne zadanie przewiezienia na Antyle sadzonek drzewa chlebowego2, rosnących w obfitości na Tahiti. Po sześciomiesięcznym, wymuszonym postoju w zatoce Matavai, William Bligh, załadowawszy na pokład mnóstwo owych drzewek, wziął kurs na Indie Zachodnie3, zatrzymując się na krótko na Wyspach Przyjacielskich4.
Wiele już razy podejrzliwy i porywczy charakter kapitana doprowadził do nieprzyjemnych zdarzeń między nim a niektórymi oficerami. Jednakże spokój panujący na pokładzie Bounty o wschodzie słońca dnia 28 kwietnia 1789 roku zdawał się wcale nie wróżyć ważnych wydarzeń, które miały wkrótce nastąpić.
Istotnie, wszystko zdawało się być uśpione, kiedy nagle statek ogarnęło jakieś dziwne ożywienie. W kącie zebrało się kilku marynarzy, którzy zamienili między sobą szeptem parę słów, a następnie bezszelestnie zniknęli.
Czyżby to była czwarta rano, kiedy następuje zmiana wachty? Jakie niespodziewane zdarzenie dokonywało się na pokładzie?
– Przede wszystkim bez hałasu, moi przyjaciele – rzekł Fletcher Christian, pierwszy oficer na Bounty. – Bob załaduj swój pistolet, lecz nie strzelaj bez mego rozkazu. Ty, Churchill, weźmiesz siekierę i rozbijesz zamek w kajucie kapitana. Ostatni raz powtarzam: chcę mieć ich żywych!
Christian wślizgnął się pod pokład. Towarzyszyło mu około dwunastu marynarzy uzbrojonych w pałasze, kordelasy i pistolety. Zostawiwszy dwóch wartowników przed kajutami, Stewarta i Petera Heywooda, bosmana i midshipmana5 z Bounty, zatrzymali się przed drzwiami kajuty kapitana.
– Dalej, chłopcy! – powiedział Fletcher. – Jedno mocne pchnięcie ramieniem!
Drzwi ustąpiły pod energicznym naporem i marynarze wpadli do kajuty. Początkowo zaskoczeni ciemnością i, być może, zastanawiając się nad znaczeniem swoich czynów, chwilę stali niezdecydowani.
– Stój! Kto tam? Któż się ośmielił?… – krzyknął kapitan, zeskakując ze swego hamaka6.
– Spokój, Bligh! – odpowiedział Churchill. – Milcz i nie próbuj stawiać oporu, albo zmuszę cię do milczenia!
– Nie ma sensu się ubierać – dodał Bob. – Będziesz i tak ładnie wyglądał, kiedy zostaniesz powieszony na rei bezanmasztu7!
– Churchill, zwiąż mu ręce na plecach i wyprowadź go na pokład! – rozkazał Christian.
– Najstraszniejszy z kapitanów nie jest groźny, kiedy wiadomo, że dał się złapać – zauważył John Smith, filozof bandy.
Następnie gromada ludzi, nie dbając o to, czy obudzi lub nie śpiących jeszcze marynarzy z ostatniej wachty, weszła ponownie po schodach na pokład.
Nie był to bunt powszechny, bowiem ze wszystkich oficerów pokładowych jedynie Young, jeden z midshipmanów, przyłączył się do niego.
Jeśli idzie o ludzi z załogi, niezdecydowani poddali się woli prowodyrów, podczas gdy inni, bez broni, bez przywódcy, pozostali widzami dramatu, rozgrywającego się na ich oczach.
Wszyscy znajdowali się już na pokładzie. Pogrążeni w milczeniu, obserwowali zachowanie swego kapitana, który, na pół ubrany, przechodził z wysoko podniesioną głową pośród tych ludzi, którzy dotychczas przyzwyczajeni byli drżeć przed nim.
– Bligh – powiedział Christian szorstkim głosem – zostaje pan pozbawiony dowództwa.
– Nie ma pan prawa… – sprzeciwił się kapitan.
– Nie marnujmy czasu na zbędne protesty – krzyknął Christian, przerywając Blighowi. – W tej chwili jestem wyrazicielem całej załogi Bounty. Nie opuściliśmy jeszcze Anglii, kiedy mieliśmy już okazję narzekać na pańskie krzywdzące podejrzenia, na pańskie brutalne zachowanie. Kiedy mówię „my”, myślę zarówno o oficerach jak i o marynarzach. Nie tylko, że nie mogliśmy nigdy otrzymać zadośćuczynienia, które się nam należało, to jeszcze pan zawsze odrzucał z pogardą nasze skargi. Czyż jesteśmy psami, aby być nieustannie obrażani? Kanalie, bandyci, kłamcy, złodzieje! Nie miał pan dla nas wyrażeń nazbyt mocnych, obelg nazbyt ordynarnych! Doprawdy, trzeba nie być człowiekiem aby wytrzymywać takie życie! A ja, pański rodak, ja, który znam pańską rodzinę, ja, który odbyłem pod pańskim dowództwem dwie podróże, czyż byłem przez pana oszczędzany? Czyż nie dalej jak wczoraj oskarżył mnie pan, że ukradłem pańskie nędzne owoce? A co pan robił z ludźmi? Za nic – w żelaza! Za byle drobnostkę – dwadzieścia cztery uderzenia powrozem! Jednak za wszystko się płaci na tym świecie! Bligh, był pan dla nas zbyt szczodry! Teraz nasza kolej! Pańskie zniewagi, pańskie krzywdzące podejrzenia, pańskie bezsensowne oskarżenia, tortury moralne i fizyczne, którymi obciążał pan swoją załogę przez półtora roku, doczekały się, aby je wynagrodzić, i to wynagrodzić surowo! Kapitanie, zostałeś osądzony i skazany na śmierć przez tych, których obraziłeś. Czy dobrze mówię, towarzysze?
– Tak, tak, na śmierć! – krzyknęła większość marynarzy, grożąc swemu kapitanowi.
– Kapitanie Bligh – ponowił Christian – niektórzy z nich chcieli, aby powiesić pana na stryczku, między niebem a ziemią. Inni proponowali kaleczyć pańskie barki dziewięcioogonowym8 kotem tak długo, aż nadejdzie śmierć. Brakuje im jednak wyobraźni. Ja wymyśliłem coś lepszego. Poza tym nie jest pan tutaj jedynym winnym. Ci, którzy poddańczo wykonywali pańskie rozkazy, ci okrutnicy, którymi byli, byliby zrozpaczeni, musząc przejść pod moją komendę. Zasłużyli sobie, aby towarzyszyć panu tam, gdzie wiatr pana zagna. Spuścić szalupę!
Pomruk niezadowolenia towarzyszył ostatnim słowom Christiana, lecz on się tym nie przejmował.
Kapitan Bligh, którego te groźby nie wyprowadziły z równowagi, skorzystał z chwili ciszy, aby zabrać głos .
– Oficerowie i marynarze – powiedział spokojnym głosem. – W imieniu marynarki królewskiej i jako dowódca Bounty protestuję przeciw postępowaniu, któremu chcecie mnie poddać. Jeżeli narzekacie na sposób, w jaki dowodziłem, możecie mnie osądzić przed Trybunałem Morskim. Niewątpliwie nie zastanowiliście się nad wagą postępku, który zamierzacie popełnić. Podnieść rękę na swego kapitana to znaczy wywołać bunt przeciw istniejącym prawom, to spowodować, że wasz powrót do ojczyzny stanie się niemożliwy, to chcieć być traktowanymi jak bandyci! Wcześniej czy później, spotka was hańbiąca śmierć, śmierć zdrajców i buntowników! W imię honoru i posłuszeństwa – jeśli mi je przysięgniecie, ja was przywrócę do pracy.
– Wiemy doskonale, na co się narażamy – odparł Churchill.
– Dość! Dość! – krzyknęła załoga. – Gotów znowu nas obrażać!
– A więc – powiedział Bligh – jeżeli brakuje wam ofiary, niech nią będę ja, ale tylko ja sam! Ci z moich towarzyszy, których wy skazaliście tak samo jak mnie, wykonywali tylko moje rozkazy!
Głos kapitana został zagłuszony przez wrzaski załogi, tak więc zmuszony był zrezygnować z poruszenia tych zatwardziałych serc.
Jednocześnie rozpoczęły się przygotowania do wykonania rozkazów Christiana.
Tymczasem wywiązała się żywa rozmowa między pierwszym oficerem a kilkoma buntownikami, którzy chcieli porzucić na morzu kapitana Bligha i jego towarzyszy bez dawania im broni, bez pozostawienia kawałka chleba.
Niektórzy – i takie było między innymi zdanie Churchilla – uważali, że liczba tych, którzy mieli opuścić okręt, nie była dość liczna. Trzeba pozbyć się – mówił – wszystkich tych ludzi, którzy nie zaangażowali się dostatecznie mocno w spisek, lub też nie brali w nim udziału. Nie powinno się liczyć na tych, którzy poprzestali jedynie na wykonywaniu swoich obowiązków. Najlepszym i najszybszym sposobem pozbycia się wszystkich biernych będzie, według niego, stracić ich wraz z dowódcą! Jeśli chodzi o niego, jego plecy pamiętają jeszcze ból uderzeń batoga otrzymanych przed opuszczeniem Tahiti. Byłby zadowolony, gdyby się zemścił i to własnymi rękami!
– Hayward! Hallett! – krzyknął Christian do dwóch oficerów. – Nie zważajcie na Churchilla i schodźcie do łodzi.
– Christian, cóż takiego panu uczyniłem, że traktuje mnie pan w ten sposób? – powiedział Hayward. – Wysyła mnie pan na pewną śmierć!
– Na nic się zdadzą narzekania! Bądźcie posłuszni, w przeciwnym razie!… Fryer, ty także wchodź do łodzi!
Oficerowie jednak, zamiast skierować się do szalupy, skupili się wokół kapitana Bligha, a Fryer, wydający się być najbardziej zdeterminowanym, pochylił się ku niemu, mówiąc:
– Dowódco, czy chciałby pan ponownie opanować statek? Prawdą jest, że nie jesteśmy uzbrojeni, lecz ci buntownicy, zaskoczeni, nie oprą się nam. Mniejsza o to jeśli kilku z nas zginie! Można pokusić się o wygraną! Co pan o tym myśli?
Oficerowie przygotowywali się już aby rzucić się na rebeliantów, zajętych opuszczaniem szalupy ze szlupbelek, kiedy Churchill, któremu nawet tak błyskawiczna rozmowa nie uszła uwadze, otoczył ich wraz z kilku dobrze uzbrojonymi ludźmi i siłą załadował do łodzi.
– Millward, Muspratt, Birkert i wy tam – powiedział Christian, zwracając się do kilku marynarzy nie biorących wcale udziału w buncie. – Zejdźcie pod pokład i zabierzcie to, co macie najcenniejszego. Będziecie towarzyszyć kapitanowi Blighowi. Ty, Morrison, pilnuj mi tych typków! Purcell, przynieś swoją skrzynkę z narzędziami ciesielskimi, pozwalam ci zabrać ją ze sobą.
Dwumasztowa łódka z żaglami, nieco gwoździ, piła, pół sztuki płótna żaglowego, cztery małe baryłki zawierające sto czterdzieści pięć litrów wody, sto pięćdziesiąt funtów9 sucharów, trzydzieści dwa funty solonej wieprzowiny, sześć butelek wina, sześć butelek rumu, skrzynka likieru należąca do kapitana – oto wszystko, co pozwolono porzuconym zabrać ze sobą. Ponadto dano im dwa lub trzy stare kordelasy, ale odmówiono im wszelkiego rodzaju broni palnej.
– Gdzie są właściwie Heywood i Stewart? – zapytał Bligh, kiedy umieszczono ich w szalupie. – Oni także mnie zdradzili?
Jak wiemy, ci akurat byli mu wierni, ale Christian postanowił zatrzymać ich siłą na okręcie.
Na kapitana przyszła wówczas, zasługująca zresztą zupełnie na wybaczenie, chwila zwątpienia i słabości, która nie trwała jednak długo.
– Christian – powiedział – daję panu słowo honoru, że zapomnę o wszystkim, co się wydarzyło, jeżeli pan zrezygnuje ze swego okropnego projektu. Błagam pana, niech pan pomyśli o mojej żonie i rodzinie! Gdy umrę, cóż stanie się z moimi bliskimi?
– Gdyby pan miał trochę honoru – odpowiedział Christian – sprawy nie zaszłyby aż tak daleko. Jeżeli wcześniej sam pomyślałby pan trochę o swojej żonie, rodzinie, o żonach i rodzinach innych, nie byłby pan tak twardy, tak niesprawiedliwy wobec nas wszystkich!
Kiedy kolej na wsiadanie do łodzi przyszła na bosmana, ten również próbował wzruszyć Christiana. Wszystko na próżno.
– Od dłuższego już czasu cierpię – odpowiedział Fletcher z goryczą. – Nie wie pan, jakie były moje tortury! Nie, to nie może trwać ani dnia dłużej! Poza tym pan dobrze wie, że podczas całej podróży ja, pierwszy oficer na statku, byłem traktowany jak pies! Jednakże, rozdzielając się z kapitanem Blighem, którego prawdopodobnie już nigdy ponownie nie zobaczę, pragnę, powodowany współczuciem, nie odbierać mu całkowicie nadziei przy pożegnaniu. Smith! Zejdź do kabiny kapitana i przynieś jego odzież, sprawunki, dziennik i pugilares.10 Ponadto dorzuć moje tablice nawigacyjne i mój osobisty sekstans.11 Dzięki nim będzie ów nieszczęśnik miał nieco więcej szans na ocalenie swoich towarzyszy, a i jemu samemu pomoże to wybrnąć z ciężkiej sytuacji!
Rozkazy Christiana zostały wykonane, jednak nie bez pewnych protestów.
– A teraz, Morrison, zwolnij cumę! – zawołał zastępca, stając się od tej chwili kapitanem. – I z pomocą boską!
Podczas gdy buntownicy ironicznymi okrzykami żegnali kapitana Bligha i jego nieszczęśliwych towarzyszy, Christian, oparty o reling, nie mógł oderwać oczu od oddalającej się szalupy. Ten dzielny oficer, dobry nawigator, aż do tej pory lojalny i szczery, przez co zasłużył na pochwały wszystkich dowódców, pod którymi służył – był od dzisiaj przywódcą gromady banitów. Nie będzie mu więcej wolno zobaczyć znowu ani swojej starej matki, ani narzeczonej, ani wybrzeży wyspy Man, swojej ojczyzny. Czuł się zgubiony, zhańbiony w oczach wszystkich! Po winie już teraz nastąpiła kara!
Z osiemnastoma pasażerami – oficerami i marynarzami – szalupa niosąca Bligha, zawierająca niewielką ilość prowiantu, była tak załadowana, że burty jej wystawały zaledwie piętnaście cali12 ponad powierzchnię morza. Długa na dwadzieścia jeden stóp,13 szeroka na sześć, mogła doskonale służyć na Bounty, lecz dla pomieszczenia w sobie tak licznej załogi, dla odbycia tak długiej podróży, trudno byłoby szukać łodzi bardziej paskudnej.
Marynarze, pełni zaufania w dzielność i zręczność kapitana Bligha i oficerów, połączonych tą samą co i oni sprawą, wiosłowali z energią i szalupa szybko cięła fale.
Bligh nie wahał się z podjęciem decyzji. Należało natychmiast powrócić na wyspę Tofua, najbliższą z grupy Wysp Przyjacielskich, którą opuścili kilka dni wcześniej; trzeba tam nazbierać owoców drzewa chlebowego, odnowić zapasy wody i następnie skierować się na Tongatapu.14 Można tam zaopatrzyć się w żywność dość dobrej jakości, aby starać się przepłynąć aż do kolonii holenderskich na Timorze,15 jeżeli z obawy przed krajowcami nie chcieliby dobijać do niezliczonych wysepek należących do archipelagów rozsianych po drodze.
Pierwszy dzień przeminął bez żadnego zdarzenia i zapadała noc, kiedy zobaczono wybrzeża Tofua. Na nieszczęście brzeg był tak skalisty, plaża tak stroma, że nie można było lądować tam w nocy. Trzeba było zaczekać do rana.
Bligh rozumiał, że bez koniecznej potrzeby nie należy ruszać zapasów znajdujących się w łodzi. Należało więc dążyć do tego, aby wyspa dostarczyła żywności jemu i jego ludziom. Wydawało się to trudne, ponieważ natychmiast, kiedy przybili do brzegu, natknęli się na tubylców. Tymczasem niektórzy z nich nie zwlekali z pokazaniem się, a będąc dobrze przyjęci, pociągnęli innych, którzy przynieśli trochę wody i kilka orzechów kokosowych.
Zmartwienie Bligha było wielkie. Co powiedzieć mieszkańcom wyspy, którzy już handlowali z załogą Bounty podczas ostatniego przymusowego postoju? Ważne było ukrycie przed nimi za wszelką cenę prawdy, żeby nie zniszczyć autorytetu otaczającego do tej pory obcych na tych wyspach.
Powiedzieć, że zostali wysłani po zapasy żywności ze statku pozostającego na pełnym morzu? Absurdalne, skoro Bounty nie było można dostrzec nawet z samych szczytów wzgórz! Mówić, że statek rozbił się i że krajowcy zobaczyli w nich jedynych ocalonych rozbitków? To byłoby kłamstwo najbardziej prawdopodobne. Być może w ten sposób otrzymają żywność i zgromadzą jej zapasy w szalupie. Bligh pozostał przy tej ostatniej wersji, jakkolwiek była ona niebezpieczna, i powiadomił swoich ludzi, żeby wszyscy przystali na to kłamstwo.
Słuchając tej opowieści, tubylcy nie okazali oznak radości ani smutku. Ich oblicza wyrażały tylko głęboką zadumę i nie sposób było rozpoznać, o czym myślą.
Dnia 2 maja ilość krajowców przybyłych z innych części wyspy powiększyła się w niepokojący sposób i Bligh mógł wkrótce przekonać się, że mają wrogie zamiary. Kilku z nich spróbowało przyholować łódź na brzeg. Wycofali się dopiero po energicznych protestach kapitana, który musiał zagrozić im swoim kordelasem. W tym czasie kilkoro jego ludzi, których Bligh wysłał na poszukiwania żywności, wróciło z trzema galonami16 wody.
Nadeszła wreszcie chwila opuszczenia tej niegościnnej wyspy. O zachodzie słońca wszystko było gotowe, lecz nie było łatwo dostać się do szalupy. Wybrzeże otoczył tłum krajowców, potrząsających kamieniami i gotowych je w każdej chwili rzucać. Właśnie dlatego szalupa zatrzymała się kilka sążni od brzegu i przybić miała dopiero w chwili, gdy wszyscy ludzie będą gotowi do wsiadania.
Anglicy, naprawdę zaniepokojeni wrogimi działaniami krajowców, schodzili piaszczystym wybrzeżem, otoczeni dwiema setkami tubylców, którzy tylko czekali na sygnał, aby się na nich rzucić. Wszelako przebyli szczęśliwie plażę i zaczęli już wchodzić do łodzi, kiedy jednemu z marynarzy o nazwisku Bancroft przyszedł do głowy głupi pomysł powrócenia na plażę, by zabrać stamtąd kilka rzeczy, których zapomniał wziąć. W jednej ...
Filmy-i-Muzyka