Chalker Jack L. - Polnoc Przy Studni Dusz.rtf

(893 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

JACK L. CHALKER

 

 

 

Północ przy studni dusz

Pierwszy tom z cyklu "Świat studnia"

(Przełożył: Michał Rusiński)

 

 

SCAN-dal

 


Książkę tę poświęcam Rogerowi Żelaznemu, Markowi Owingsowi, Applesusan, Avedon i Suzy Tiffany z całkiem odmiennych powodów.

 

 


Dalgonia

Masowe morderstwa zwykle tym szokują, że okoliczności, w których występują, trudno przewidzieć czy wytłumaczyć wcześniejszym postępowaniem mordercy. Tak właśnie było w przypadku masakry Dalgonii.

Dalgonia jest nagą, skalistą planetą w pobliżu gasnącej gwiazdy, skąpaną w upiornym, czerwonawym świetle, którego promienie przesłaniają złowieszcze urwiska, rzucając ponury cień. Z atmosfery Dalgonii zostało tak niewiele, że trudno przypuszczać, by kiedykolwiek istniało tu życie; woda znikła lub, podobnie jak tlen, została uwięziona głęboko w skałach. Krajobraz spowija ciemnoczerwona, blada słoneczna poświata stygnącego żaru, zbyt słaba, aby rozświetlić ciemną linię horyzontu, na której jedynie błękitnawa mgiełka pozwala się domyśleć ukrytych kształtów.

W tym widmowym świecie naprawdę straszyło.

W ruinach miasta, które trudno było odróżnić od skalnych złomów otaczających je wzgórz, zamarło w ciszy dziewięć postaci. Sąsiedztwo skręconych iglic i zdruzgotanych zielonkawo-brązowych wieżyc upodabniało je do karłów. Tylko białe kombinezony pozwalały je dostrzec w tym milczącym świecie mrocznego piękna.

Samo miasto wyglądało tak, jak gdyby, zbudowane w zamierzchłej przeszłości z żelaza, zostało poddane niszczącemu działaniu rdzy i soli jakiegoś martwego morza. Było, tak jak i cały ten świat, ciche i martwe.

Sylwetki, zagłębiające się w ruiny miasta, jeśli im się przyjrzeć, ujawniały swą przynależność do gatunku określanego jako ludzki, zamieszkującego najmłodszą część spiralnego ramienia swojej galaktyki. Grupkę pięciu kobiet i czterech mężczyzn prowadził szczupły mężczyzna w średnim wieku. Na skafandrze wypisane było imię Skander.

Jak po wielekroć przedtem, zatrzymali się przed na wpół zdruzgotaną bramą miejską, przyglądając się niewiarygodnym i jednocześnie wspaniałym ruinom.

 

Imię moje Ozymandiasz.

Spójrzcie na moje dzieło, o potężni,

i porzućcie nadzieję!

Nie pozostało nic prócz niego...

Te słowa poety z niemal zapomnianej przeszłości dobrze oddawały ich uczucia i myśli. W umysłach tysięcy innych, którzy rozglądali się i szperali wśród podobnych ruin z górą dwóch tuzinów innych martwych planet, również rozbrzmiewały owe nieskończone pytania, które zdawały się nie mieć odpowiedzi:

 

Kim byli ci, którzy zdołali wznieść tak świetne budowle? Dlaczego wymarli?

Wzdrygnęli się, gdy głos Skandera, rozbrzmiewając w ich odbiornikach, wytrącił ich z milczącego podziwu.

- Ponieważ jest to wasza pierwsza wycieczka do ruin Markowa, winien wam jestem krótkie wprowadzenie. Wybaczcie, że będą to informacje już wam znane, warto je sobie jednak chyba odświeżyć.

- Jared Marków natrafił na pierwszą z tych ruin przed wieluset laty na planecie odległej o z górą sto lat świetlnych stąd. To pierwsze spotkanie naszego rodu ze śladami inteligencji w naszej galaktyce wywołało ogromne emocje. Wiek tych ruin, jak się później okazało - najmłodszych, oceniono na ponad ćwierć miliona lat. Okazało się więc, że w czasie, gdy nasz gatunek tkwił jeszcze w jaskiniach, bawiąc się świeżym wynalazkiem ognia, ktoś inny - ci ludzie - władali olbrzymim międzygwiezdnym imperium, którego granic nie znamy do dziś. Wiemy tylko, iż na jego ślady natrafiamy tym częściej, im bardziej posuwamy się w głąb galaktyki. Jak dotąd nie potrafiliśmy wyjaśnić, kim byli ci ludzie.

- Czy nie pozostały po nich jakieś narzędzia, sprzęty, broń? - rozbrzmiał kobiecy głos.

- Nie, żadne, o czym powinnaś wiedzieć, obywatelko Jainet - zabrzmiała odpowiedź w oficjalnym tonie z łagodną przyganą.

- To właśnie jest w tym wszystkim takie denerwujące. Owszem, miasta, które dają pewne podstawy, ażeby wnioskować o naturze budowniczych, ale żadnych mebli, żadnych obrazów, żadnych sprzętów, dających choćby mgliste wyobrażenie o potrzebach użytkowników. Komnaty, jak się przekonacie, są zupełnie puste. Nie znaleziono również cmentarzy, nie natrafiono też w ogóle na ślad jakichkolwiek mechanizmów.

- To z powodu komputera, prawda? - powiedział inny, głębszy głos kobiecy, należący do Marino, krępej dziewczyny ze świata o dużej sile grawitacji.

- Tak - przyznał Skander. - Chodźmy jednak! Porozmawiamy w drodze do miasta.

Ruszyli, dochodząc wkrótce do szerokiego może na pięćdziesiąt metrów bulwaru. Po obu jego stronach biegł rodzaj chodników, szerokich na 6-8 metrów, przypominających ruchome chodniki kosmicznych terminali, prowadzące do wrót załadowczych. Nie było jednak widać żadnego pasa transmisyjnego; chodniki były z tego samego zielonkawo-brązowego kamienia, czy metalu, czy czymkolwiek był materiał, z którego zbudowano całe miasto.

- Skorupa tej planety - ciągnął Skander - ma średnio około 40-45 kilometrów grubości. Pomiary, dokonane na tej i innych planetach, tworzących świat odkryty przez Markowa, ujawniły wszędzie istnienie grubej na mniej więcej kilometr warstwy o odmiennej budowie, pomiędzy skorupą i leżącym pod nią naturalnym płaszczem skalnym. Odkryliśmy, że warstwę tę zbudowano sztucznie z materiału, który będąc w zasadzie masą plastyczną, wydaje się wykazywać jednak cechy materii żywej - tak przynajmniej sądzimy.

Jesteście wytworem najlepszych technik inżynierii genetycznej, istotami doskonałymi zarówno w sensie fizycznym jak psychicznym, wybrańcami swoich ras, najlepiej dostosowanymi do środowiska waszych rodzinnych planet. A jednak jesteście czymś znacznie większym, niż sumą składowych części. Wasze komórki, zwłaszcza komórki mózgowe, gromadzą dane w zadziwiającym i nie słabnącym tempie. Jesteśmy przekonani, że komputer, ponad którym stąpacie, został zbudowany ze sztucznych komórek mózgowych o nieskończonej złożoności. Pomyślcie! Całą planetę otula gruba na kilometr warstwa czystego mózgu. Jesteśmy również przekonani, iż w pełni zestrojono go z indywidualnymi falami mózgowymi poszczególnych mieszkańców tego miasta!

- Wyobraźcie sobie, jeśli umiecie: pragniecie czegoś i już się to pojawia. Jedzenie, meble - jeśli ich w ogóle używali - nawet dzieła sztuki, kreowane w umyśle, który ich zapragnął i urzeczywistniane przez komputer. Samo pojawienie się potrzeby uruchamiało mechanizm jej zaspokojenia!

- Ta teoria wyjaśnia powstanie świata, który widzimy, nie tłumaczy jednak przyczyn jego upadku! - zapiszczał młodzieńczy głos Varnetta, najmłodszego z grupy i chyba najbystrzejszego, a na pewno obdarzonego największą wyobraźnią.

- Zupełnie słusznie, obywatelu Varnett - przyznał Skander. - Są trzy szkoły myślenia. Jedna zakłada, że komputer uległ awarii, druga - że oszalał. W obu przypadkach ludzie nie zdołali zaradzić złu. Czy ktoś zna trzecią teorię?

- Stagnacja - odparła Jainet. - Wymarli, bo nie mieli już po co żyć, do czego dążyć, dla czego pracować.

- Dokładnie tak - odpowiedział Skander. - A jednak, wszystkie trzy hipotezy nastręczają rozmaite wątpliwości.

Międzygwiezdna kultura o takim zasięgu musiała brać pod uwagę kryzys; powinien zostać przygotowany jakiś system obrony.

Co się tyczy teorii obłędu - cóż, jest świetna, jeśli pominąć to, iż wszelkie oznaki wskazują, że kres tej kultury nastąpił nagle, jednocześnie w całym imperium. Jeden, może nawet kilka przypadków obłędu, owszem, ale nie wszyscy naraz! Nie bardzo mogę zgodzić się z ostatnią teorią, mimo iż właśnie ona najlepiej pasuje do naszych obserwacji. Dręczy mnie myśl, że musieliby przecież uwzględnić i taką możliwość.

- Być może zaprogramowali swoją degenerację - poddał Varnett - i posunęli się zbyt daleko!

- Tak? - w głosie Skandera dźwięczało zaskoczenie, ale i żywe zainteresowanie. - Zaprogramowana, zaplanowana degeneracja! To ciekawa teoria, obywatelu Varnett. Być może z czasem okaże się, że odpowiada prawdzie.

Skinął na nich i udali się do budynku o dziwnym, sześciokątnym wejściu. Okazało się, że wszystkie drzwi mają taki właśnie kształt. Komnaty były bardzo obszerne, nic jednak nie wskazywało na ich przeznaczenie czy funkcje.

- Pokój - podsunął Skander - jest sześciokątny, tak jak całe miasto i niemal wszystko w nim, jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem. Szóstka miała dla nich, jak się wydaje, szczególne znaczenie - magiczne. Właśnie stąd, a także na podstawie rozmiarów i kształtów wejść, okien itp., nie mówiąc już o szerokości chodników, możemy sobie wyrobić jakieś wyobrażenie o przypuszczalnym wyglądzie mieszkańców planety. Przypuszczamy, iż przypominali oni bąka czy cebulę z sześcioma kończynami - mackami wykorzystywanymi do poruszania się lub jako kończyny chwytne. Podejrzewamy, że w sposób naturalny postrzegali oni świat szóstkami - na co wskazuje ich matematyka, ich architektura, być może mieli oni sześcioro oczu dookoła. Sądząc po wymiarach drzwi i uwzględniając pewien prześwit, możemy założyć, że mieli oni przeciętnie dwa metry wzrostu i być może nieco więcej w pasie, tj. tam, gdzie, jak sądzimy, dochodziły ich ramiona, macki czy jakkolwiek by nazwać te kończyny. Pewnie dlatego wejścia poszerzają się w tym miejscu.

Zatrzymali się na chwilę, próbując sobie wyobrazić te stworzenia, zamieszkujące pokoje, przemierzające bulwary.

- Lepiej wróćmy do obozu - powiedział w końcu Skander. - Będziemy jeszcze mieli masę czasu, by zbadać to miejsce, poszperać we wszystkich zakątkach, zajrzeć do każdej szpary. - W rzeczywistości mieli tam przebywać przez cały rok, pracując pod kierunkiem profesora na stacji badawczej uniwersytetu.

Przy stałej grawitacji poruszali się szybko i dotarli do bazy położonej o prawie pięć kilometrów od bram miasta w niecałą godzinę.

Sam obóz wyglądał jak zbiór dziewięciu wielkich namiotów dziwacznego cyrku, z jasno-białej materii przypominającej kombinezony próżniowe. Łączące je długie cylindryczne rękawy marszczyły się od czasu do czasu, gdy nadzorujące je komputery zmieniały temperaturę i ciśnienie, zapewniając w ten sposób stałe nadęcie namiotów. W tym martwym świecie niewiele więcej było trzeba. Gdyby jednak nastąpiło przebicie powłoki, śmierć dotknęłaby tylko ludzi przebywających w rejonie jej przerwania; komputer mógł odciąć dowolną część kompleksu.

Skander wszedł ostatni, wspinając się do śluzy powietrznej po upewnieniu się, że cały ekwipunek zabrano do stacji. Kiedy ciśnienie wyrównało się i mógł wejść do namiotu, większość załogi wyswobodziła się już ze skafandrów.

Stanął na chwilę, przyglądając się grupie złożonej z ośmiorga przedstawicieli czterech planet Konfederacji. Wszyscy byli podobni, za wyjątkiem dziewczyny z planety o silnej grawitacji.

Wszyscy muskularni, zdradzający świetną formę. Bez trudu można by sobie ich wyobrazić jako drużynę gimnastyczną. Mimo, iż najmłodszy z nich miał 14 lat, a najstarsza - 22, wszyscy wyglądali na seksualnie niedojrzałych i rzeczywiście tak było. Ich rozwój płciowy został genetycznie zahamowany i tak już miało chyba pozostać. Spojrzał na chłopca, Varnetta i dziewczynę, Jainet, oboje z tej samej planety, której nazwa jakoś mu umknęła. Mimo różnicy wieku byli oni dokładnie takiego samego wzrostu i wagi i z wygolonymi głowami wyglądali jak bliźnięta. Wyhodowano je w laboratorium - Fabryce Porodowej, a państwo wychowało je tak, by ich myśli były tak samo identyczne Jak wygląd. Kiedyś, tylko pół żartem spytał, dlaczego nadal hoduje się zarówno modele męskie, jak i kobiece. Odpowiedziano mu, że jest to zbędny system, utrzymywany na wypadek awarii Fabryk Porodowych.

Ludzkość zamieszkiwała przynajmniej trzy setki planet. Tylko niewiele z nich kroczyło tą samą drogą w świat, który spłodził tę dwójkę. Absolutna równość - pomyślał cierpko. Ten sam wygląd, to samo zachowanie, te same myśli, wszelkie potrzeby zaspokojone w pełni, wszystkie pragnienia spełnione w równym dla wszystkich stopniu. Przypisani pracy, dla której ich wychowano, przekonani, że jest ona ich obowiązkiem i jedynie słusznym przeznaczeniem. Zastanawiał się, w jaki sposób technokraci u władzy decydowali, kto ma być kim?

Wrócił myślą do ostatniej grupy. Trójka wywodziła się ze świata, który obywał się nawet bez imion i zaimków osobowych.

Zastanawiające - pomyślał leniwie - jak bardzo gatunek ludzki różni się dziś od stworzeń zamieszkujących miasto, które właśnie zwiedzali. Nawet w świecie takim jak ten z którego pochodził, w istocie sprawa wyglądała podobnie. To prawda, że nosili brody, zbiorowy seks, u nich całkiem normalny, zapewne byłby czymś absolutnie szokującym dla tych ludzi. Świat, z którego się wywodził, stworzyła grupa nonkonformistów, szukających ucieczki od technokratycznego komunizmu zewnętrznej spirali. Jednak - pomyślał - był on na swój sposób równie konformistyczny jak ojczyzna Varnetta. Gdyby chłopaka rzucić do miasta na Caligristo, zapewne naraziłoby go to na śmiech, wyzwiska, być może - groziło linczem. Bez brody, ubrań, płci nie pasowałby przecież do tamtejszego stylu życia.

Nie można być nonkonformistą, nie nosząc stosownego mundurka.

Często zastanawiał się, jak silnie instynkt plemienny zakorzeniony był w głębi ludzkiej psychiki. Ludzie zawsze prowadzili wojny, nie tyle dla obrony własnego stylu życia, ile raczej po to, by narzucić go innym.

Dlatego właśnie tak wiele światów przypominało ojczyznę tych ludzi - wojny służyły szerzeniu wiary, nawracaniu poddanych, uciskowi. Obecnie Konfederacja zakazała prowadzenia wojen, chroniła jednak status quo w postaci tego wzajemnego upodobnienia tworzących ją cywilizacji. Przywódcy wszystkich planet zasiadali w Radzie, dysponując wystarczającymi środkami przymusu, by zniszczyć każdą planetę, która zbłądziłaby na "niebezpieczną" ścieżkę, wysyłając nań specjalnie szkolnych barbarzyńców-psychopatów. Ten arsenał terroru nie mógł jednak zostać użyty bez uzyskania zgody większości w Radzie. To poskutkowało, położyło kres wojnom. Pogodzili całą ludzkość.

Tak samo jest z cywilizacją odkrytą przez Markowa pomyślał. Och, rozmiary i czasami kolor i zabudowa miast były odmienne, nigdy jednak nie różniły się znacznie.

Jak to powiedział ten młodzik Varnett? A może z rozmysłem zniszczyli system?

Skander ze zmarszczoną brwią pozbył się ostatniego skafandra. Takie pomysły jak ten zdradzały błyskotliwy i twórczy umysł, nie były to jednak idee bezpieczne w cywilizacji podobnej do tej, z której pochodził chłopak. Ożywiały one stare religie, które po okresie świetności, rzeczywiście obumarły.

Co zrodziło podobną myśl? Dlaczego nie schwytano go i powstrzymano?

Skander odprowadził wzrokiem nagie postaci, zmierzające rzędem przez tunel ku prysznicom i sypialni.

- Tak myślą tylko barbarzyńcy!

Czy Konfederacja domyśla się, po co tu przybył? Czyżby Varnett nie był tym, za kogo go uważano - tzn. niewinnym studentem, lecz agentem? Czy coś podejrzewali? Nagle ogarnął go dotkliwy chłód, choć temperatura się nie zmieniła. Jeśli jednak wszyscy oni byli...

Minęły trzy miesiące. Skander przyglądał się rysowanemu na ekranie telewizora, powiększonemu przez mikroskop elektronowy obrazowi złożonej z komórek tkanki, wydobytej przed miesiącem przez sondę.

Jej struktura nie różniła się od wcześniejszych odkryć - ta sama delikatna struktura komórkowa, w środku jednak nieskończenie bardziej złożona od jakiejkolwiek komórki ludzkiej czy zwierzęcej, i tak ogromnie obca! Oczywiście sześcioboczna. Zawsze się zastanawiał, czy również ich komórki miały kształt sześciokątny? Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć, ale natręctwo, z jaką ta liczba przewijała się wszędzie, kazało przypuszczać, że i to się potwierdzi.

Nie mógł oderwać wzroku od próbki. W końcu nastawił instrument na maksymalne powiększenie, używając specjalnych filtrów, które opracował i udoskonalił w ciągu dziewięciu lat pobytu na tej nagiej planecie.

Nagle ekran ożył. Pomiędzy poszczególnymi punktami komórki zaczęły przeskakiwać małe iskierki. We wnętrzu komórki szalała maleńka elektryczna burza. Siedział, zafascynowany obrazem, który tylko jemu dane było ujrzeć.

Komórka żyła. Nie była to jednak energia elektryczna. Dlatego właśnie nie udało jej się dotąd uchwycić. Jej natura pozostawała nieznana, choć zachowywała się ona jak zwyczajna energia elektryczna. Po prostu nie dała się zmierzyć i nie objawiała się tak, jak elektryczność.

Zwykły przypadek - pomyślał, wspominając odkrycie sprzed trzech lat. Jakiś znudzony student pomanipulował ekranem dla uzyskania efektownego obrazu i tak go zostawił. Nazajutrz włączając go, nie zauważył niczego niezwykłego i uruchomił rutynowy program wykrywający energię, by przeprowadzić jeszcze jedno nużące, standardowe badanie.

A jednak przelotny błysk nie uszedł jego uwadze. Miesiącami prowadził samotnie badania nad takim systemem filtrów, który pozwoliłby sfotografować tę energię.

Zbadał klasyczne próbki z innych odwiertów, niektóre z nich przysłano mu nawet statkiem zaopatrzeniowym. Wszystkie były martwe.

Nie ta jednak. Ta żyła!

Gdzieś, w czterdziestokilometrowej głębi, mózg odkryty przez Markowa nadal żył.

Zza pleców doszedł go głos: - Co to jest, Profesorze? - Pośpiesznie wyłączył ekran, obracając się pełen niepokoju.

- Nic, nic - rzucił zbyt żywo, a emocja w jego głosie zdradzała kłamstwo. - Po prostu bawię się programami, żeby przekonać się, jak mogłyby wyglądać ładunki elektryczne w komórce.

Varnett popatrzył z niedowierzaniem.

- Nie wyglądały mi na komputerowe zabawki - powiedział z uporem. - Gdyby nastąpił poważny przełom w badaniach, powinien pan nam o tym powiedzieć. Mam na myśli...

- Nie, nie, to nic - Skander odparował gniewnie. Odzyskując wreszcie równowagę, powiedział: - To wszystko, obywatelu Varnett! Proszę mnie teraz zostawić! Chłopak, wzruszając ramionami, wyszedł.

Skander posiedział jeszcze kilka minut w swoim fotelu. Jego ręce, a wraz z nimi całe ciało, zadrgały gwałtownie. Minęła dobra chwila, nim atak ustąpił. Powoli, z przestrachem na twarzy, podszedł do mikroskopu i ostrożnie zdemontował specjalny filtr. Ręce, jeszcze niepewne, z trudem utrzymywały urządzenie. Z wysiłkiem wsunął je do niewielkiego futerału. Całość umieścił w szerokim pasie na narzędzia i osobiste drobiazgi, który stanowił jedyny ich strój wewnątrz stacji.

Wrócił do swego pokoju w części sypialnej. Leżał na łóżku błądząc wzrokiem po suficie. Chwile zdawały się godzinami.

Varnett - pomyślał. - Zawsze ten Varnett. W ciągu trzech miesięcy od przyjazdu ten chłopak był wszędzie. Inni oddawali się rozmaitym rozgrywkom i normalnej studenckiej próżności, on jednak do tych nie należał. Poważny, do przesady rozmiłowany w nauce, rozczytujący się w raportach z badań, studiujący stare zapisy.

Skander nagle poczuł dławiący ciężar otaczających go spraw. Cel był tak daleko!

- A teraz Varnett! Wiedział przynajmniej jedno: mózg żył. Następny krok wydaje się nieuchronny: chłopak domyśli się, że Skander jest bliski złamania kodu, a wtedy, może za rok, spróbuje się z nim porozumieć, wytrącić ze stanu uśpienia.

Po to, by stać się Bogiem.

Bowiem dzięki niemu ludzkość zostanie uratowana tymi samymi środkami, które musiały niegdyś zniszczyć jej twórcę.

Dręczony jakimś niejasnym przeczuciem Skander zerwał się i ruszył z powrotem do laboratorium. Coś mu mówiło, że sprawy mają się jeszcze gorzej. Cicho podszedł ku drzwiom.

Varnett siedział przy pulpicie, na którym umieszczono monitor. Na ekranie widoczna była ta sama komórka, której tak wiele razy przyglądał się Skander. Doskonale widoczne były jej połączenia energetyczne!

Skander w oszołomieniu sięgnął do małej kieszonki, w której umieścił filtr. Z ulgą poczuł znajomy kształt.

Jak to się mogło stać?

Varnett przeliczał coś, sprawdzając na drugim ekranie. Skander obserwował go, niczym nie zdradzając swojej obecności. Chłopak mamrotał coś do siebie z zadowoleniem świadczącym, iż kontrolne obliczenia, które wykonywał na komputerze, potwierdzały jego przypuszczenia.

Skander zerknął na zegar. Dziewięć godzin! Minęło dziewięć godzin! Pozwalając, by sen uśmierzył jego niepokój, dał chłopcu sposobność rozwikłania swojej tajemnicy.

Nagle Varnett poczuł, że nie jest sam w pracowni. Przez chwilę zamarł w bezruchu, a potem z lękiem rozejrzał się wokół.

- Profesorze! - zawołał. - Cieszę się, że pana widzę! Ależ to zdumiewające! Dlaczego pan nam nie powiedział?

- Skąd... - zająknął się Skander, wskazując na ekran... - skąd wziąłeś ten obraz?

- Och, to proste. Zapomniał pan wyczyścić pamięć komputera po zakończeniu badań. To jest ten sam obraz, który pan oglądał, przechowywany w pamięci operacyjnej komputera.

Przeklęty głupiec! - pomyślał o sobie Skander. Jasne, komputer w normalnym trybie zapisywał odczyty z wszystkich instrumentów. Był tak poruszony odkryciem przez Varnetta natury swej pracy, iż zapomniał skasować zapis!

- To tylko wstępne wyniki - wykrztusił wreszcie. - Myślałem, że poczekam, aż będę mógł sporządzić naprawdę sensacyjny raport.

- Ależ to właśnie jest sensacja! - wykrzyknął podniecony chłopak. - Pracując tak długo nad tym problemem nie mógł pan wyjść poza narzucone sobie rygory myślowe i ocenić właściwego znaczenia tego odkrycia. Pańską główną specjalnością jest przecież archeologia i biologia, prawda?

- Tak - przyznał Skander, zastanawiając się, do czego prowadzi ta rozmowa. - Przez wiele lat byłem egzobiologiem, za archeologię wziąłem się, gdy zacząłem pracować nad mózgiem cywilizacji Markowa.

- Tak, oczywiście, mimo to jednak nie jest pan specjalistą. W moim świecie, jak pan wie, specjaliści w każdej dziedzinie kształcą się od samego początku, od momentu ukształtowania ich mózgu. Zna pan moją specjalność?

- Matematyka - odparł Skander. - O ile pamiętam, wszyscy matematycy w świecie, z którego pochodzisz, noszą to samo imię dawnego geniusza matematyki.

- Dokładnie - odparł chłopiec żywo - kiedy rosłem w Fabryce Porodowej, zakodowano mi bezpośrednio całą wiedzę matematyczną. Gdy miałem siedem lat, a mój mózg w pełni się rozwinął, posiadłem całą znaną nam matematykę, stosowaną i teoretyczną. Istota wszelkiego istnienia ma ostatecznie matematyczny charakter, dlatego właśnie postrzegam świat w szczególny, matematyczny sposób. Wysłano mnie tutaj, bo zafascynowała mnie dziwna matematyczna symetria, widoczna na przeźroczach i próbkach mózgu Markowa. Na nic się to jednak nie zdało, bo nie znam energetycznego wzorca połączeń składowych komórki.

- A teraz? - wtrącił Skander, mimo woli zafascynowany i podniecony.

- Cóż... to bełkot. Przeczy wszelkiej matematycznej logice. Wynikałoby stąd, iż w matematyce nie ma prawd absolutnych! Po prostu nie ma! Za każdym razem, gdy próbuję wtłoczyć ten wzór w znane pojęcia matematyczne, uzyskuję odpowiedź, że 2 plus 2 równa się 4 nie jest stałą, lecz raczej twierdzeniem względnym.

Skander rozumiał oczywiście, iż chłopak chce mu sprawę wyłożyć w możliwie najbardziej przystępny sposób, nadal jednak nie chwytał sensu tego, co usłyszał.

- Co to wszystko znaczy? - spytał wreszcie, zaskoczony i zmieszany.

Varnett dał się ponieść swojej emocji.

- To znaczy, że wszelka materia i energia powiązane są pewną matematyczną proporcją, że nic nie jest naprawdę realne, że nic nie jest rzeczywiście "czymś". Jeśli odrzucić znak równości i zastąpić go pewnym stosunkiem proporcjonalności, i jeżeli to jest prawda, możemy wymienić lub zmienić wszystko. Nic nie jest stałe! Jeżeli, choćby nieznacznie, zmienić równanie, zmienić proporcje, z każdej rzeczy można by uzyskać coś zupełnie innego, wszystko mogłoby ulec dowolnym przekształceniom! - Przerwał na chwilę, z wyrazu twarzy Skandera odczytując, że starszy badacz nadal nie do końca pojmuje jego wywód.

- Spróbuję pokazać to na bardzo prostym, elementarnym przykładzie - powiedział ochłonąwszy z początkowego, gwałtownego wybuchu.

- Przede wszystkim niech pan spróbuje zrozumieć następujący wywód: we wszechświecie istnieje skończona ilość energii, i jest to jedyna wielkość stała. W naszej skali jest to wielkość nieskończona, ale o ile prawdziwa jest jedna część tego stwierdzenia, prawdą jest również część druga. Rozumie pan?

Skander przytaknął.

- Tak więc twierdzisz, że nie istnieje nic poza czystą energią?

- Mniej więcej - przyznał Varnett. - Wszelka materia i uwięziona energia, np. gwiazd, powstaje z tego przepływu energii. Pewna równowaga matematyczna utrzymuje ją w tym stanie - mnie, pana, ten pokój, tę planetę. Coś - pewna wielkość, znajduje się w określonej relacji do pewnej innej wielkości i to nadaje nam kształt i utrzymuje w nim. Gdybym znał formułę Elkinosa Skandera albo Matematycznego Varnetta 261, mógłbym zmienić nasz byt lub wręcz położyć mu kres. Nawet takie rzeczy jak czas i odległość, najlepsze stałe, można by zmienić lub znieść. Gdybym znał pańską formułę, mógłbym pod pewnym warunkiem, nie tylko przeistoczyć pana, powiedzmy w krzesło, ale również tak zmienić przebieg wydarzeń, by już na zawsze pozostał pan krzesłem!

- Jaki to warunek? - spytał Skander nerwowo, z wahaniem, niepewny odpowiedzi.

- Cóż, potrzebne byłoby urządzenie, które przełożyłoby tę formułę na realne procesy. I sposób, by mieć to, czego się zapragnie.

- Mózg Markowa - wyszeptał Skander.

- Tak. To właśnie odkryli. Jednak mózg ten - to urządzenie - może być jak się zdaje, użyty tylko na miejscu. To znaczy - działałby on tylko na tę planetę, być może na jej system słoneczny. Gdzieś jednak musi znajdować się jednostka centralna - jednostka, która swym zasięgiem objęłaby przynajmniej pół, a być może - całą galaktykę. Jeżeli cała reszta mojego rozumowania jest poprawna, taka centrala musi istnieć.

- Dlaczego? - spytał Skander z uczuciem rosnącego niepokoju.

- Ponieważ my jesteśmy stabilni - odparł chłopak z przejęciem.

Siedzieli dłuższą chwilę w ciszy, mąconej tylko przez mechaniczne odgłosy pracy laboratorium, stopniowo uświadamiając sobie znaczenie tego, co zostało tu powiedziane.

- A ty złamałeś kod? - zapytał wreszcie Skander.

- Tak sądzę, choć całe moje jestestwo sprzeciwia się akceptacji takich równań. A jednak - czy pan wie, dlaczego zwykłymi sposobami nie udaje się wykryć energii? - Skander powoli pokręcił głową, a matematyk ciągnął: - Ponieważ jest to pierwotna energia. Ma pan przy sobie ten filtr?

Skander skinął sztywno i wydobył mały futerał. Chłopiec chwycił go niecierpliwie, lecz ruszył nie do mikroskopu, a zbliżył się do zewnętrznej ściany pracowni. Powoli przywdział ochronny kombinezon i okulary przeciw-promienne, prosząc Skandera, by uczynił to samo. Następnie zamknął szczelnie wejście do laboratorium i odciągnął poszycie namiotu w jedynym miejscu, w którym pokrywało ono właz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin