Tadeusz Kostecki - Kanion Słonej Rzeki.rtf

(1739 KB) Pobierz

Tadeusz Kostecki

(Krystyn T. Wand)

Kanion Słonej Rzeki

 

avatar

 

 

 

 

MORDERSTWO

 

Całe wieki upłynęły, zanim brunatne, wartko toczące się nurty zdołały wyżłobić w twardej skale ten kanion.

Nazywał się po prostu Kanionem Słonej Rzeki, tak samo jak po prostu nazywała się Słoną rzeka, która go wyżłobiła. Kanion i rzeka nazywały się tak od niepamiętnych czasów. Zanim jeszcze na brzegu rzeki postała noga białego człowieka, liczne plemiona indiańskie, przemierzające kanion, nazywały już rzekę Słoną, woda bowiem w niej miała naprawdę mocno alkaliczny smak. Prawdopodobnie gdzieś, podczas swej wędrówki poprzez skały, przepływała przez pokłady solne czy też potasowe.

Nurty Słonej Rzeki były martwe. W jej wodzie nie mogło wyżyć żadne stworzenie. Nikt nigdy, odkąd oko ludzkie oglądało ciemne fale Słonej Rzeki, nie widział w nich ani jednej ryby, ba, nawet komary nie mogły żyć na jej kamienistych brzegach.

Kanion, przez który przepływała Słona Rzeka, był również martwy.

Poszarpane, znikające w chmurach krawędzie otaczających go skał oraz nierówno zwalone jedne na drugich głazy na brzegach rzeki - to wszystko.

Ani śladu jakiejkolwiek roślinności, ani śladu jakiejkolwiek, choćby najmniejszej zwierzyny.

Woda Słonej Rzeki nie mogła zaspokoić pragnienia, nie mogła dać sił żywotnych roślinom.

Od chwili, gdy jakieś dwadzieścia lat temu wysadzone dynamitem skały otworzyły przejście przez Przełęcz Generała Readera, ludzie zaczęli unikać Kanionu Słonej Rzeki.

Droga przez przełęcz była znacznie krótsza i... przyjemniejsza. Nie było już potrzeby zapuszczania się w ponury półmrok, panujący wiecznie w kanionie. Nie było potrzeby prowadzenia ze sobą jucznych zwierząt, obładowanych bukłakami z wodą, nie było wreszcie potrzeby wdychania w udręczone płuca ciężkiego, przesyconego solą powietrza.

Kanion zupełnie opustoszał. W ostatnich czasach opowiadano, że w pustynnym wąwozie znaleźli przytułek ludzie szukający schronienia przed karzącą ręką sprawiedliwości.

Piotr Caudreau nie przejmował się tym wszystkim, co opowiadano o kanionie. Nic go nie obchodziła jego pustynna ponurość. Cóż z tego, że to była pustynia, skoro opowiadano także o złocie ukrytym pod załomami skalnych brzegów?

Inni przez długie lata szukali tego złota i nie znaleźli. On szukał zaledwie parę miesięcy i... znalazł.

On i jego towarzysz podróży, don Francesco Almawira, jak kazał siebie nazywać, po prostu Frank, jak nazywał go Caudreau. Też łotrzyk spod ciemnej gwiazdy, człowiek niewiadomego pochodzenia ale dzielny towarzysz.

Znaleźli złoto.

Nie były to wprawdzie bajeczne skarby, po które wystarczy sięgnąć ręką. Nie, złoto wypełniające spory skórzany mieszek, stojący w tej chwili pomiędzy nimi, było tylko złotym piaskiem. Każde jego ziarnko opłacone zostało wielkim trudem. Każdą grudkę matowego, żółtego metalu okupili udręką pragnienia i krwią, wydobywającą się z płuc przeżartych słonym powietrzem.

Praca już dobiegła końca. W całym kanionie nie zostało ani odrobinki cennego pyłu. Przeszukali wielokroć każdą najmniejszą nawet szczelinę pomiędzy kamieniami.

Nadszedł wreszcie, wymarzony w czasie długich godzin męki w tym piekle, moment opuszczenia kanionu.

Nędzne zasoby, stanowiące cały ich dobytek przez te nieskończenie wlokące się miesiące, zostały już spakowane. Teraz miało być inaczej. Skórzany, pękaty woreczek zawierał w sobie fortunę. Ale...

Byli już gotowi do podróży, jednak nie ruszali się z miejsca. Nietrudno było podzielić złoty piasek, którego każdy najmniejszy okruch ważyli nieskończoną ilość razy... Ociągali się przecież z podziałem Znali niemal co do centa wartość swej zdobyczy... To był majątek dla... jednego.

Dla dwóch te kilkadziesiąt tysięcy dolarów, jakie można było osiągnąć za zawartość woreczka, stanowiło zaledwie... dostatek.

Dostatek za te potępieńcze męki, za zrujnowane zdrowie? Czyż można uważać to za wystarczający ekwiwalent?

Te same myśli tłukły się pod czaszkami obydwóch.

Dlatego właśnie zwlekali z dokonaniem podziału zdobyczy. Siedzieli nieruchomo w miejscu będącym jeszcze przed kilkoma godzinami ich obozowiskiem, kurząc resztki cuchnącego tytoniu w fajkach.

Obrzucali się ukradkiem bacznymi spojrzeniami. Te same myśli kłębiły się w ich głowach i... obydwaj o tym wiedzieli.

Pozbawieni byli jakichkolwiek skrupułów. Nie mieli zwyczaju cofać się przed czymkolwiek, gdy coś im stanęło na drodze w zdobyciu upragnionego celu.

Jeżeli dotychczas jeszcze obydwaj żyli, to dlatego, że pochwy ich rewolwerów pozostawały stale otwarte, a śpiąc, przymykali tylko jedno oko. Każdy z nich rozumiał, że mocny sen mógł się stać snem wiecznym.

Znali się nawzajem zbyt dobrze. Zresztą w czasie pracy byli sobie potrzebni. Ta robota nie mogła być wykonana przez jednego. Teraz już skończyli pracę.

Popękane, pokryte stwardniałymi odciskami dłonie spoczywały niedbale na biodrach. W pobliżu głowni rewolwerów.

Może po raz pierwszy w życiu ręce ich nosiły na sobie ślady pracy.

Zbliżał się moment rozwiązania spółki. Żaden nie chciał być tym, który swą część otrzyma w postaci kilku uncji ołowiu. Raczej tym drugim.

Rozmawiali o rzeczach obojętnych. Ktoś, patrzący na nich z pewnej odległości, odniósłby wrażenie, że ma przed sobą dwóch przyjaciół pogrążonych w szczerej pogawędce.

A przecież w sercach ich gorzało pragnienie mordu.

Woreczek nie mógł wystarczyć na dwóch. To było jasne.

Caudreau miał przewagę nad swym przeciwnikiem. Indiańska krew w jego żyłach pozwalała mu zdobyć się na wyczekanie właściwego momentu.

Almawira nie chciał już dłużej czekać. Uważał, że długie miesiące czekania były wystarczające. Ponosiła go żądza posiadania całego złota.

Caudreau opuścił nieznacznie dłoń na drewnianą rękojeść rewolweru. Żółte ogniki migocące w oczach Hiszpana ostrzegły go. To się niedługo zacznie.

Obserwował spod wpółprzymkniętych powiek brutalne palce Almawiry, pełznące podstępnym ruchem ku gładkiej kolbie colta.

Aha - pomyślał z triumfem - więc nie wytrzymał!

Odpowiadało mu pod każdym względem, by Hiszpan pierwszy sięgnął po rewolwer.

Co do tego, że zdąży wystrzelić, zanim tamten się na to zdobędzie, nie miał żadnych wątpliwości, rewolwer zaś w ręku trupa da mu ochronę w razie wścibskich dociekań szeryfa. Oczywista obrona konieczna.

Czekał, nie spuszczając ani na moment bacznego spojrzenia z przeciwnika. Rozmawiał w dalszym ciągu o rzeczach obojętnych.

Almawira poruszył się niespokojnie. Miał już dosyć tych przygrywek.

- A ja uważam - oświadczył, niespodziewanie podnosząc się na nogi - że powinienem otrzymać co najmniej trzy czwarte naszej zdobyczy.

Jego prawa ręka całkiem niedwuznacznie spadła na głownię rewolweru.

To, co powiedział, nie było propozycją. Nie zgodziłby się na utratę choćby jednej uncji złotego piasku. To było po prostu wyzwaniem do walki.

Metys trwał bez ruchu, obserwując Hiszpana spod przymrużonych powiek.

- O - wycedził leniwie - a dlaczegóż to chciałbyś otrzymać aż trzy czwarte zamiast umówionej połowy?

Hiszpan osłupiał. Był przygotowany na wybuch ze strony Caudreau, ale na rozmówki?

Mimo wszystko nie mógł jakoś strzelać do siedzącego nieruchomo.

- Bo tak - burknął. - A właściwie powinienem otrzymać całość...

To już było zupełnie wyraźne. Chciał jak najprędzej zakończyć całą sprawę.

Caudreau wzruszył obojętnie ramionami. Czekał, aż Hiszpan wyciągnie rewolwer z pochwy. Nie tkwiło w tym właściwie żadne niebezpieczeństwo. Almawira, jak to już miał niejednokrotnie możność przekonać się, zabierał się do rewolweru całkiem niezdarnie, podczas gdy on...

O, Caudreau był bez najmniejszych wątpliwości przekonany o swym mistrzostwie na tym polu. Mógłby dawać popisy na jarmarkach... zresztą w rzeczywistości i to zdarzało się już kiedyś w jego bogatej karierze życiowej.

- Nie zawracaj głowy - mruknął pogardliwie. - Ja zabiorę całość, a tobie wypłacę coś niecoś za pracę...

Wystarczyło. Hiszpan szarpnął się jakby smagnięty biczem, wyciągając rewolwer.

Nie zdążył jednak skierować wylotu lufy w stronę Metysa.

W brunatnej ręce błysnęła stal. Huknął strzał i Hiszpan, uderzony pociskiem w samo serce, zwalił się bez dźwięku na kamienie. Jego palce kurczowo obejmowały rękojeść broni.

Caudreau był zupełnie zadowolony.

Kopnął sztywniejące zwłoki. W takich przypadkach nie można było zaniedbywać żadnej ostrożności, miał przecież pod tym względem niejakie doświadczenie.

Odetchnął z ulgą. Hiszpan był niewątpliwe martwy!

Brunatny skórzany woreczek napełniony drogocennym kruszcem należał do niego. Tylko do niego.

- No - zawołał w przestrzeń - któż teraz może powiedzieć, że to nie była obrona konieczna?

- Ja to powiem! - zabrzmiał od strony wylotu kanionu chłodny, obcy głos.

 

PECH JACKA BANDERY

 

Metys osłupiał, zwracając się gwałtownym ruchem w stronę, z której dobiegł go niespodziewany dźwięk.

Spoza sterczących niemal tuż nad brzegiem rzeki głazów wysunął się jeździec, trzymając rewolwer wycelowany w pierś Caudreau.

Jeździec zatrzymał ostro konia, niemal tuż przed zabójcą.

- Nic ci nie przyjdzie z morderstwa - oświadczył, przeszywając Metysa ostrym wzrokiem, zdającym się wwiercać aż pod czaszkę - widziałem całą scenę od początku. Nie zdążyłem ci przeszkodzić w zamordowaniu twego towarzysza, ale za to przybyłem w sam czas, by cię doprowadzić do najbliższego szeryfa. Szubienica tęskni za tobą.

Caudreau ocenił sytuację. Właściwie nie miał żadnych szans. Skoro tamten trzyma palec na spuście, a lufa jego broni o mały włos nie dotyka piersi? Sam wciąż jeszcze miał w ręku swój rewolwer. Tamten nie kazał mu go rzucić ani podnieść rąk do góry. Musiał być widocznie nowicjuszem w tego rodzaju sprawach.

Spojrzał uważnie na niespodziewanego przybysza.

Stężałe w bacznej uwadze rysy nie były angielskie. Wymowę miał prawidłową, ale dźwięczał w niej jakiś obcy akcent.

Caudreau miał duże doświadczenie w określaniu narodowości ludzi, z którymi się stykał. Włóczył się przecież niemało po świecie. Tu jednak miał trudności.

Twarz wskazywała raczej na Niemca, czemu przeczył śpiewny akcent. Może Włoch? W każdym razie ktoś nietutejszy. Jakiś włóczęga, taki sam jak i on. To mogło uprościć sprawę.

Metys nie miał zwyczaju rozpaczać.

Chciał ratować choć część zdobyczy.

- O co ci chodzi? - zapytał po chwili, patrząc obojętnie w wylot wycelowanej w siebie lufy - chcesz się podzielić? - Ruchem głowy wskazał pękaty woreczek stojący na kamieniach w bezpośredniej bliskości trupa.

- Podzielić? - wycedził przez zęby jeździec. - Łupem z morderstwa? - W jego głosie brzmiała pogarda.

Metys wcale się tym nie przejął. Pogarda ludzka nie była czymś, co by go mogło wyprowadzić z równowagi. Za często się bowiem z nią stykał. Tu chodziło o sprawy całkiem realne. Z jednej strony szubienica, z drugiej zaś nadzieja uratowania choćby cząstki złotego piasku. Czyż mógł się w takich warunkach bawić w jakieś tam subtelności?

Wzruszył beznamiętnie ramionami, podnosząc oczy najeźdźca.

- Powiedz mi, co cię ta sprawa właściwie obchodzi? - zapytał spokojnie. - W końcu w tym woreczku jest złoty piasek za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Możemy się spokojnie podzielić i rozejść w zgodzie...

- Milcz! - krzyknął jeździec, marszcząc się z obrzydzenia na tę propozycję. - Pytasz, co mnie obchodzi? Musi mnie obchodzić morderstwo rabunkowe popełnione na moich oczach. Skoro byłem świadkiem mordu, jestem zmuszony zataszczyć cię do szeryfa... taki już mój pech...

Nerwy Metysa napięły się niby struny.

- Więc mnie nie puścisz? - głos jego obniżył się o jeden ton.

- Nie! - pokręcił przecząco głową jeździec.

- Nawet za cenę... całego złota? - wykrztusił z wysiłkiem Metys. Ostatecznie w tej chwili najważniejsze było wycofanie się spod wylotu lufy... później można będzie sprawę naprawić.

- Dość już tego gadania - przeciął energicznie rozmowę jeździec. Głos jego brzmiał zupełnie stanowczo. Nie można było żywić nadziei na polubowne załatwienie sprawy. Caudreau rzucił ukradkowe spojrzenie na rękę trzymającą rewolwer. Skoro nie było innego wyjścia...

- Rzuć broń! - krzyknął jeździec, dostrzegłszy zielonkawy płomień zabłysły nagle w czarnych oczach Metysa.

Opuszczona dotychczas ręka Caudreau szarpnęła się gwałtownym podrywem w górę. Z lufy jego colta buchnął płomień. Coś z piekielną siłą uderzyło jeźdźca w pierś. Zachwiał się bezwładnie na siodle. Bezwiednym, instynktownym ruchem pociągnął dwukrotnie za cyngiel.

Jak przez gęstą mgłę zobaczył nikłe ogniki wystrzałów. Już nie wiedział, czy kule trafiły. Zwalił się ciężko z siodła na kamienie, tracąc przytomność.

Obudziło go dotkliwe zimno, przenikające całe ciało. Otworzył z wysiłkiem oczy. Wydawało mu się, jak gdyby na jego powiekach leżały gniotące ciężary. W kanionie panowała zupełna ciemność. Nie mógł się zorientować, jak długo tak przeleżał nieprzytomny.

Co się stało z Metysem? - rozmyślał apatycznie, usiłując bezskutecznie przebić wzrokiem otaczający go mrok. - Pewnie uznał mnie za trupa i pojechał sobie - zdecydował wreszcie, nie dostrzegając żadnego ruchu na brzegu rzeki.

Przesunął delikatnie prawą ręką po powierzchni brezentowej kurtki. W okolicy lewej piersi palce jego napotkały na wzgórek zaskorupiałej krwi.

Gdy spróbował odchylić materiał bluzy, poczuł wreszcie dotkliwy ból, przeszywający całe ciało. Pozostawił ranę w spokoju. Nie było mowy, by zdołał ją po ciemku opatrzyć. Wyciągnął się na kamieniach, przyjmując jak najwygodniejszą pozycję. Wkrótce zapadł w gorączkowy półsen.

Ciekawe - rozmyślał tępo - czy dożyję do rana.

Nie wiedział, jak długo trwało, zanim mrok zszarzał. Chłód stawał się coraz bardziej dokuczliwy.

Ciałem wstrząsał febryczny. Zęby dzwoniły, uderzając jedne o drugie. Czuł się z każdą chwilą coraz gorzej.

Trzeba było coś przedsięwziąć. Zdawał sobie doskonale sprawę z grożącej mu nieuchronnie śmierci w razie dalszego bezruchu.

Zwlókł się w ostatecznym wysiłku. Gdy zdołał wreszcie tego dokonać, pot wystąpił mu na czoło, pomimo przejmującego zimna panującego w wąwozie.

W odległości kilku metrów czerniały na brzegu dwa nieruchome kształty.

Dwa? - starał się mozolnie rozwiązać zagadkę.

Na chwiejnych, uginających się nogach podszedł bliżej. Szkliste oczy Metysa patrzyły nieruchomo w niebo.

Ostrożnie, końcem buta dotknął leżącego. Metys był martwy, jego zwłoki zdążyły już zesztywnieć.

Poczuł niespodziewanie uczucie mdłości. Nigdy jeszcze dotąd nie zabił człowieka.

- Ba - wyszeptał - taki pech... niemal u samego celu podróży... - Odwrócił się plecami do trupów. Szkliste oczy Metysa budziły w jego sercu niezrozumiałą trwogę. Trup człowieka, którego zabił!

Dowlókł się do głazów, omywanych przez brunatne nurty, opuszczając się ciężko na kolana.

Brutalnym szarpnięciem oderwał przylepioną do rany bluzę. Zabolało piekielnie, ale na to nie było rady. Za wszelką cenę trzeba było jako tako opatrzyć ranę.

Nie mógł przecież czekać na pomoc. Kanion wydawał się zupełnie pustynny.

Zapiekło przeraźliwie. Czerwone płaty zamigotały mu przed oczyma. Nie wiedział przecież, że woda jest przesycona solą.

Po chwili zrobiło mu się nieco lepiej. Zaczął niezdarnymi ruchami bandażować ranę zdjętą z szyi chustką.

Byle tylko jak najprędzej wydostać się z tego ponurego kanionu - wpatrywał się z natężeniem w mętne nurty rzeki. Za plecami czaiła się groza. Sam... pośród tej kamienistej pustyni z dwoma trupami! Nie czuł żadnego lęku w chwili, gdy ujrzał wycelowany w swą pierś rewolwer Metysa, ale teraz?...

W odległości kilku metrów od niego stał nieruchomo jego koń, zwiesiwszy ponuro głowę nad ciemną wodą. On już wiedział, że ta woda nie może zaspokoić pragnienia.

Ujrzawszy swego konia odetchnął z ulgą.

Skoro Bartek nie uciekł, miał szansę wydostać się z tej pułapki śmierci.

Gwizdnął cicho. Mustang odwrócił łeb i przybiegł do niego długimi susami.

- Dobry Bartek, dobry - pogłaskał go po gorących nozdrzach. Dziwnie nie pasowała ta obco brzmiąca nazwa do kresowego mustanga, ale koń przyzwyczaił się do niej bardzo szybko.

- Mamy pecha, Bartku - mruknął, chwytając się oburącz łęku siodła.

Nagle, w momencie gdy z wysiłkiem zaczął się gramolić na siodło, drgnął usłyszawszy niespodziewany odgłos.

Od wylotu kanionu dochodził wyraźny tętent licznych kopyt. Bartek zastrzygł niespokojnie uszami.

Ranny niepewnie spojrzał na trzech jeźdźców, nadjeżdżających galopem od strony wylotu kanionu. Jeżeli żywili jakieś wrogie zamiary, było już po nim. Nie był w stanie stawić żadnego oporu.

 

- Otóż to - zawołał jeden z nich, kierując lufę w pierś rannego - tym razem wpadłeś, chłoptysiu. Rączki w górę... jeżeli łaska! - W głosie jego zabrzmiały nuty wyraźnej groźby.

Podniósł prawą rękę, o poruszeniu lewą nie było mowy. Jeździec w skórzanym ubraniu zręcznie zeskoczył z siodła i podszedłszy do niego, wprawnym ruchem przesunął ręką po kieszeniach jeńca. W oczach jego zalśniło zdumienie.

- Nie masz broni? - Spojrzał badawczo. - Aha - schylił się podnosząc z kamienia wielkiego colta. - Przed śmiercią zdołali cię trochę trzepnąć? Ale to nic nie szkodzi. Dla szubienicy jesteś jeszcze dostatecznie żywy.

Teraz dopiero ranny dojrzał niewielką srebrną gwiazdkę po prawej stronie skórzanej kamizelki.

- A... więc szeryf - bąknął.

- Tak - skłonił się ironicznie - właśnie szeryf. Tylko nie mów, że jest ci z tego powodu bardzo przyjemnie, bo ja jestem tym szeryfem, który cię zaprowadzi na szubienicę.

Nie mógł zrozumieć, o co szeryfowi chodzi. W jego głowie kłębiły się poplątane myśli, spowite oparami gorączki.

- Na szubienicę... - powtórzył niezbyt przytomnie. - Mnie?... O! - straszna myśl błysnęła w jego mózgu. - Czyżby mnie szeryf podejrzewał o... - urwał, wskazując ręką trupy.

Szeryf wybuchnął na to pytanie głośnym śmiechem.

- Dobry sobie, co? - zwrócił się do swych towarzyszy, przysłuchujących się w milczeniu rozmowie. - Pyta, czy go podejrzewamy.

Ładne podejrzenie - parsknął, wpierając znów wzrok w rannego - przecież ujęliśmy cię na gorącym uczynku...

- Ja... - bąknął słabym głosem. Przed oczyma wirowały mu coraz gęstsze czerwone płaty. Czuł, że za chwilę straci przytomność.

- Daj spokój - machnął lekceważąco ręką szeryf - nie będziesz chyba chciał nam wmawiać jakichś tam historii. Może sami się pomordowali, co? - zapytał zjadliwie.

- A... jednak tak było - potwierdził beznadziejnym tonem ranny - to jest... jeden z nich zastrzelił drugiego... a ja musiałem tego mordercę... zabić we własnej obronie... - Zdawał sobie sprawę z całego nieprawdopodobieństwa opowiadanego przebiegu wypadków.

Szeryf wzruszył ramionami.

- Wstydziłbyś się - oświadczył dobitnie. - Nie namawiam cię do przyznania się, bo w tych warunkach jest ono i tak zupełnie zbędne, ale w każdym razie mógłbyś nam oszczędzić tych andronów. Trzeba umieć zachować się z godnością. Wpadłeś paskudnie i na to już nie poradzisz, plotąc bzdury...

Ranny jednak nie miał zamiaru dać się z godnością powiesić.

- Było... tak, jak mówiłem... - powtórzył z uporem - jakiż miałbym cel mordować tych ludzi, których widziałem po raz pierwszy w życiu?

- Jaki cel? - powtórzył przeciągle szeryf. Schylił się i rozwiązawszy skórzany worek stojący na kamieniach, zajrzał ciekawie do wnętrza.

- Ot wł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin