Tage Aurell-Wikary.pdf

(10381 KB) Pobierz
401645281 UNPDF
TAGE AURELL
wikary
W ubiegłą sobotę w nocy jakiś młody robotnik z papier-
ni odebrał sobie życie, w niedzielę rano znaleziono go
martwego. Wisiał w szopie na narzędzia. Nazwisko nieszczę-
śliwca, które usłyszałem jeszcze przed wyjściem do koś-
cioła, niewiele mi właściwie powiedziało — mało kogo tam
znam, właściwie to chyba nikogo prócz rodziny kierownika.
Lecz później w zakrystii z rozmów członków rady parafial-
nej wywnioskowałem, że widziałem go jednak dwa razy,
raz przy pierwszym pogrzebie, jaki mi się tu zdarzył
(on był na nim i niósł zmarłego towarzysza pracy), drugi
raz gdy przyszedł do kancelarii w sprawie zaświadczenia.
Należał do ludzi, na jakich zwraca się uwagę — mam na
myśli wygląd zewnętrzny. Zaświadczenie, o którym wspo-
mniałem, na nic mu się nie przydało, gdyż wtedy właśnie
zachorował. Po jakimś czasie jednak wrócił do zdrowia,
choć stał się cichy i zamyślony, jak mi mówiono. Często
mówi się takie rzeczy potem. Mieszkał ze starą matką,
utrzymywał ją. Miły, porządny człowiek, przyjemnie sły-
szeć takie opinie. Zabolało mnie natomiast, gdy się do-
wiedziałem, że był komunistą, chociaż nie z tych najbar-
dziej czynnych — jest ich w papierni coraz więcej i więcej.
W tym może należałoby szukać jakiejś nici wiodącej do
wyjaśnienia motywów bezbożnego i rozpaczliwego postęp-
ku tego biedaka.
W radzie parafialnej najczęściej zabiera głos Falls-
rönninga. Także i teraz, gdy była mowa o pogrzebie nie-
szczęsnego desperata, powiedział:
401645281.002.png
— Będzie oczywiście, jak pastor zechce — (nigdy nie
zapomina o tym „oczywiście") — ale za moich czasów nie
mieliśmy samobójcy w kościele. Znaczy się, odkąd jestem
w radzie. Zresztą w ogóle nikt sobie życia nie odebrał.
To, co ludzie opowiadają o staroście, aha, pastor nie słyszał
o tym? No, wszystko jedno. Nigdy nie zostało dowiedzione,
niczemu się nie sprźeniewierzył. Ale do kościoła tego nie
wpuścimy. W fabryce już wiedzą. Niech skręcą przy bra-
mie i zaniosą ciało prosto na cmentarz...
Dpbór słów nie jest mocną stroną Fallsrönningi, wszyst-
ko co mówi, wychodzi topornie, toteż jego mowa zabrzmia-
ła surowo, jakby był zupełnie bez serca. Choć właściwie
miał rację. Chodzi o bardzo ważną zasadę, więcej niż
zasadę — chodzi o świętość kościoła, o poszanowanie
kościelnego wnętrza. O świętość tradycji — nawet jeżeli
Fallsrönninga już w następnym zdaniu przyznał nie-
chętnie, że jednak i w jego stronach zaszły pewne zmiany:
— Dawniej, bardzo dawno, kiedy byłem dzieckiem —•
żeby pokazać, jaki był mały, ruchem ręki odmierzył ponad
podłogą zakrystii wysokość, która wydawała się niewiary-
godna w odniesieniu do niego — pamiętam, że powiesił
się parobek. Nie wnieśli go na cmentarz zwykłą drogą,
tylko przerzucili przez mur. Taki wtedy był zwyczaj. Aż
dreszcz przechodził, gdy się na to patrzyło...
W poniedziałek w południe przyszła matka samobójcy.
Szukała mnie. Dziennik się właściwie skończył, nadawali
prognozę pogody. Zjawiła się nagle, jakby spod ziemi
wyrosła. Pukania nie słyszałem—'Zauważyłem już uprzed-
nio, że nastawiam radio za głośno i za często. Od razu
się domyśliłem, że to ona, choć nie umiałbym właściwie
powiedzieć, na jakiej podstawie. Nie była w żałobie ani
nie była zapłakana. Musiało jednak być w jej oczach
coś, co sprawiło, że się domyśliłem. Możliwe też, że sie-
działem i właśnie na nią czekałem. Takie rzeczy już mi
się zdarzały.
Nim ją zdążyłem przywitać czy choćby wstać z krzesła,
powiedziała:
401645281.003.png
— To był mój syn.
Potem oboje milczeliśmy. Nawet jeżeli czekałem na nią,
jak mi się wydawało, to jednak w pośpiechu nie wiedzia-
łem wcale, co odpowiedzieć na te cztery proste słowa, które
nie miały dalszego ciągu, które nie przeszły w płacz.
Z tym samym godnym uwagi opanowaniem, z jakim
stała przy drzwiach, bez jednej łzy, zajęła miejsce w fotelu
po drugiej stronie stołu.
Zapomniałem zamknąć radio w jadalni, po prognozie
pogody zaczęto nadawać muzykę z płyt i wrzaskliwa
melodia taneczna rozdarła ciszę. Wyszedłem spiesznie, by
zlikwidować ten hałas, a wróciwszy mogłem zacząć od
przepraszania i tak jakoś zagaić. Wydawało się, że wcale
nie słucha; rozłożyła chustkę od nosa na kolanach i wy-
gładzała ją powoli i starannie całą dłonią, to znów kłyk-
ciami. Wciąż jeszcze nie płakała. Strasznie mi było żal
staruszki. Przede wszystkim powinienem ją pocieszyć,
dalej jednak w milczeniu rozważałem kojące słowa, chcia-
łem tak je dobrać, by nie stały się znowu kamieniem
w jej brzemieniu. Surowe słowa o ciężkim grzechu samo-
bójstwa i o grzechu przeciw czwartemu przykazaniu
musiały być przecież wypowiedziane. Lecz chciałem zacze-
kać z nimi możliwie jak najdłużej, upewnić się co do jej
predyspozycji na przyjęcie ich — trudno było żądać, by
już była na to przygotowana. Ja w każdym razie nie mo-
głem nic o tym wiedzieć, bo w dalszym ciągu milczała,
nie wypowiedziała nic prócz owego dziwnego nieco przed-
stawienia się, jeśli wolno to tak nazwać.
-— On był chory — powiedziała nagle i równie nie-
spodzianie — nie wiedział, co robi.
Poprzedniego dnia miałem kazanie o odpowiedzial-
ności i o braku poczucia odpowiedzialności. Ale to było
zupełnie niestosowne w tym przypadku.
Jeszcze jedna, krótka chwila przeminęła w milczeniu.
Potem wystąpiła ze swoją sprawą, właściwą sprawą:
— Pastor nie zgodzi się pewnie na kościelny pogrzeb...
Jej ręka spokojnie leżała na chusteczce do nosa.
Powinienem był dać jej zdecydowaną odpowiedź, kate-
401645281.004.png
gorycznie oświadczyć, że nie możemy zgodzić się na wnie-
sienie do kościoła samobójcy, że jeśli nie co innego, to
stary obyczaj skłania nas do tej odmowy. W naszej parafii...
Nie mogłem jednak zdobyć się na powiedzenie tego wszyst-
kiego wprost, nie tak prosto w oczy i nie w tej chwili.
Równie mało mnie było na to stać, jak na wypowiedzenie
surowych słów napomnienia przed chwilą.
— To będzie trudne, pani Andersson, bardzo trudne... —
Chwyciłem nożyczki i zacząłem zupełnie bez powodu ciąć
papier w paski. — Syn pani spocznie w poświęconej ziemi.
To znaczy, może być pochowany na cmentarzu. Co do
reszty, musimy to jeszcze rozważyć...
Zanim zdążyłem ugryźć się w język, spłynął mi z ust
banalny frazes:
— Spróbujemy załatwić wszystko jak najlepiej, pani
Andersson.
Siedziałem, i miałem nadzieję (nadzieję nierozsądną,
zważywszy, co przed chwilą powiedziałem), że teraz sobie
pójdzie. Lecz ona oczywiście wzięła moje słowa za wykręt,
choć wcale nie miałem zamiaru wykręcać się, chciałem
jej tylko oszczędzić przykrości w ten sposób.
— Taki był dobry — powiedziała. — Nigdy mi krzywdy
nie zrobił.
Zmuszony byłem łagodnie, ale stanowczo udzielić jej
napomnienia, jej słowa wreszcie naprowadziły mnie na to,
o czym powinienem był powiedzieć zgodnie z mym obo-
wiązkiem. A co chciałem tylko odłożyć na później.
— 'Tak nie wolno nam mówić, pani Andersson. To, co
się stało, było złamaniem czwartego przykazania, o tym
nie możemy zapominać. Pozwolił się omamić błędnym i nie
przynoszącym zaszczytu teoriom, to przede wszystkim,
nigdy nie szukał oparcia w Kościele, bardzo daleko odszedł
od wiary swego dzieciństwa, nie dotrzymał przysięgi zło-
żonej przy konfirmacji...
Popatrzyła tylko na mnie. Jakbym wcale nie do niej
mówił. I o kim innym...
— Taki był dobry — powiedziała znowu.
Reszta też była tylko powtórzeniem:
401645281.005.png
— Nigdy mi krzywdy nie zrobił.
Gdy w końcu udało mi się ją wyprawić — kawy pić
nie chciała, choć zapraszałem — wyniosła, być może na
podstawie słów, które jeszcze dodałem, zbyt wygórowane
nadzieje. Choć słowa moje, przynajmniej ja tak uważam,
nie różniły się zbytnio od tego, co opowiedziałem po-
przednio.
Ale nadzieja, jak wiadomo, potrafi się żywić byle złu-
dzeniem.
Z czasów starego proboszcza ludzie mają zwyczaj, a ra-
czej zły obyczaj porozumiewania się z plebanią telefonicz-
nie. Stary proboszcz, owdowiawszy, nie mógł przywyknąć
do tego, że zrobiło się tu tak cicho, i z tego powodu objął
centralę telefoniczną i zainstalował ją u siebie. Fizycznej
obecności ludzi unikał, nie chciał ich tu widzieć, lecz abso-
lutnej samotności nie znosił i wcale nie chciał być sam,
przeciwnie, przez cały boży dzień rozmawiał z abonentami.
Teraz centrala wróciła do gminy, a tu pozostał tylko
zwykły aparat. Coraz rzadziej się zdarza, bym musiał ko-
muś wbijać do głowy, że kancelaria parafialna nie zajmuje
się połączeniami telefonicznymi.
Gdy jednakże stara zadzwoniła ze sklepiku koło fa-
bryki — słyszałem, jak sklepikarz pomaga jej w łączeniu
się — być może odpowiedziałem szorstko. Nie tylko z po-
wodu telefonu, spodziewałem się, że chce złożyć wszystko
w moje ręce, że po odejściu stąd, w drodze, uspokoiła się
i doszła do jakiegoś rozsądnego poglądu na całą sprawę —
przez krótką chwilę sądziłem, że dlatego właśnie dzwoni,
że o tym chce mówić, i gotów byłem z szorstkości przejść
na inny, dziękczynny ton. Byłem nie tylko szorstki, ale
nawet trochę się uniosłem, gdy pojąłem, że się mylę —
a pojąłem dopiero po pewnym czasie, bo rozmowa przez
telefon szła jej opornie.
— Możemy być spokojni, pani Andersson! Mówiłem już,
że to sprawa bardzo trudna. Najważniejsze jest przecież, że
pani syn spocznie w poświęconej ziemi. Może będę mógł
401645281.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin