Requiem Aeternam - Stanisław Przybyszewski.pdf

(193 KB) Pobierz
REQUIEM AETERNAM
REQUIEM AETERNAM...
trzecia księga Pentateuchu
Na początku była chuć. Nic prócz niej, a wszystko w niej.
To nieskończoność Anaksymandra , co wszystko z siebie wyłoniła, święty ogień
Heraklita, który pochłania niknące światy i nowe byty z nich wyprowadza, Duch
Boży, co się unosił nad wodami, gdy jeszcze nic nie było prócz Mnie.
Chuć to prasiły życia, rękojmia wiecznego rozwoju, wiecznego odchodzenia i
wiecznego powrotu, jedyna istota bytu.
To siła, co sprowadza mieszanie się i rozdzielanie, twórczyni, pokarm i
niszczycielka.
To siła, z którą Ja-Bóg, gdym świat ze siebie wyrzucił, atomy na siebie ciskałem, to
zaciekłość, z jaką się z sobą sprzęgały, w pierwiastki się wiązały i w światy całe
łączyły.
To siła, co w eterze się rozpaliła pragnieniem, by morze swych fal rozkiełznać,
jedną falę z drugą połączyć w wściekłym uścisku, wprawić je w rozkoszne drgania,
rozszaleć je w podrywach krzyczącej lubieży, kurcze pragnienia ukajać w
czołgających się dreszczach upojenia, aż się światło z nich porodziło.
To powrotna siła, z jaką się strumień elektryczny sam ze sobą spaja, drobinom pary
od siebie odbijać się każe - i takoż jest chuć życiem, światłem, ruchem.
I bez granic rozszalała się jej potęga. Stworzyła sobie tysiączne ramiona, którymi
wszystko zagrabiała i w siebie wchłaniała, stworzyła tysiączne naczynia, lejki,
otwory, potworne usta i narządy, by cały świat wssać w siebie, stworzyła sobie
plazmę, by nieskończoną powierzchnią rozkosz w się wdychać, wszystkie siły
życiowe skupiła, w jeden węzeł je w sobie spętała, swą wolą ujarzmiła, by jej tylko
były poddane i wieczny głód jej żądz koiły.
I ciskała się w konwulsjach bezgranicznych porodów i wiecznych rozwojów,
wczołgała się w bezliczne formy, rozbijała je jak skorupy i w nowe łączyć jęła,
przetwarzała się w wiecznie nowych i odmiennych kształtach, a zaspokoić się nie
mogła.
Szalała za szczęściem, gdy sobie trochita stworzyła, rżała za rozkoszą, gdy rozdarła
pierwsze żyjątko i z siebie samej odrębną płeć stworzyła, by w wiecznej męce,
gniewie a bólu znowu się łączyć i w wiecznych zmianach coraz to nowe kształty,
nowe istoty, coraz wyższe, coraz doskonalsze wytworzyć, co by jakąś nową i
doskonalszą orgią lubież jej nasycić mogły.
Aż wreszcie stworzyła mózg.
To było arcydzieło jej żądnego pragnienia. Gniotła go, kręciła, tworzyła zwoje,
rozdzieliła i znowu połączyła bez; licznymi pasmami, pojedyncze części
przeistoczyła na zmysły. rozerwała ciągłość, rozdarła całość na cząstki, jeden
zmysł rozczłonkowała na zmysły pojedyncze, rozcięła ich związki i więżby
pomiędzy sobą, by móc jedno wrażenie odczuwać we wszystkich przemianach,
jeden świat wchłaniać w siebie pięcioraką, tysiąckrotną rozkosz, a pierś matczyna,
która kiedyś jedne siłę karmiła, tysiące sił teraz sycić musi.
Tak się dusza porodziła.
A siła wiecznych przemian i rozrodów ukochała duszę. Siliła ją karmnym mlekiem
swej piersi, była dla niej tętnicą, przez którą krew wszechbytu silną falą się
przelewała, tysiącem spójni przywiązała ją do wszechłona matczynego, była dla
duszy ogniskiem soczewnym, przez które patrzała, zaklętym kołem, w którym
krążyła i w powrotnych kołowaniach swą najwyższą rozkosz i najwyższy ból
odczuwała, była objętością, w jakiej się świat cały jako dźwięki, barwa, ruch w
duszy przeobrażał.
O biedna, głupia chuć, o biedna, niewdzięczna dusza.
Chuć, co świałto z siebie wyłoniła, wszystkiemu życiu początek dała, duszę
stworzyła, miała skonać w miażdżącym uścisku zdradliwego dziecka.
Co miało być środkiem, stało się celem dla siebie, władcą i panem.
Spoisty granit mego bytu począł się rysować i kruszyć.
Zmysły, które miały posłużyć ku doskonalszemu doborowi płciowemu, by nowy i
doskonalszy rodzaj wytworzyć, poczęły być samoistne, jęły się z sobą łączyć i
pętać nierozerwalnie. To, co było górą, stało się dołem, dźwięk - barwą,
środowisko - objętością, powonienie - wrażeniem mięśni, porządek - anarchią, i
rozpoczęła się wściekła walka pomiędzy matką a dzieckiem.
Pomnę, pomnę tę rozpaczną walkę biednej matki z swym dzieckiem.
Chciała je opanować, ujarzmić; wpiła swe szpony matczyne w jego ciało, szarpała
je, nęciła rozkoszą, syciła lubieżą i żądzą, rozpościerała obrazy najwyuzdańszej
rozpusty, rzuciła je w namiętne, krzyczące uściski rodzącej bestii, ten jeden wielki
narząd płciowy - zalewała mu oczy nawrotami krwi, ogłuszała go hukiem jej
spienionych fal, głos jego obniżała do dyszących, bezdźwięcznych rzężeń, to
znowu wściekłych krzyków i zgrzytów, kurczyła jego mięśnie, a poprzez ciało
puszczała gorące drgania gdyby stado czołgających się żmij - ale wszystko,
wszystko na próżno.
Ale krwawą ofiarą okupiła dusza moja swe zwycięstwo.
Chorzała, więdła, schła.
Sama się oderwała od matczynego łona, sama przecięła tętnice, sama zatamowała
źródło swej mocy.
Żyje wprawdzie - żyje jeszcze treścią siły, którą pożarła, przetwarza jeszcze w
sobie środki, które do doboru i rozrodu służą, może jeszcze upajać się obrazami,
które żądze drażnią, może w sobie wywołać ekstazę śmiesznego okłamywania się
chuci, co mniema, że może kobietę stopić w sobie, ale wszystko, co sama tworzy,
jest zbytkiem, tak jak sztuka jest zbytkiem i nadmiarem pragnień rozrodczych i jest
bezpłodną, czym sztuka nie jest, bo bije w niej olbrzymi puls drgającej chuci,
nasienny golf światła i żądzy ciągłych powrotów.
Ale choć zginąć muszę, kocham tę straszną potężną siłę, co jedyną kosmiczną
potęgę zmogła, ją w siebie wchłonęła, kocham moją duszę, moją wielką umierającą
duszę, co mi chuć pożarła, by bez niej umrzeć.
A więc muszę umrzeć, bo źródło światła wyschło, bom ostatnie ogniwo w
nieskończonym rozwoju formacji, w jakich się chuć w coraz to nowych zamianach
przetwarza, bom jest pianą, orkanem burzy w miazgę rozbitą na grzebieniu
ostatniej fali płciowego rozwoju, fali, co się już o brzeg rozbiła i żółty piasek jego
białym haftem obszywa.
Muszę umrzeć, bo dusza moja za wielka, za przemożna, by mogła porodzić nowy,
szczęściem roziśniony, jasną przyszłością drgający dzień.
Ale kocham, kocham zamarłą chuć, której resztki dusza ma strawią, kocham
ostatnie krople krwi mego istotnego bytu jako mąż i rodziciel, tego bytu, w którym
się istotność cała przejawia w całej swej potędze, swym majestacie i okrucieństwie;
kocham tę odwieczną siłę, co moje wrażenia słuchowe zabarwia niepojętymi
barwy, z wrażeń powonienia rozsnuwa rozkoszne obrazy, a z uczuć dotyku
wytwarza niewypowiedziane rozkosze wizji.
I kocham moją chorobę i moje szaleństwo, co się w coraz to nowy a dzikszy
system przybiera, coraz wyszukańszym szyderstwem sieka i kpi, i drwi z siebie i z
świata całego.
*
Jestem zupełnie spokojny - i bardzo, bardzo zmęczony.
Tylko w głębi, gdzieś w dalekiej głębi coś mnie boli. Coś szuka równowagi, albo
też wije się w skurczu ostatniej agonii.
Coś zniknęło w mej duszy. Ów mistyczny punkt, ku któremu wszystkie siły
zmierzają. Zdaje się, że potworzyło się tysiące ognisk sił i to, co było jednolitym,
rozpadło się na tysiące skorupek.
Myśli moje jakby ode mnie nie zależały. Przychodzą i idą same ze siebie bez
związku, niczym nie kiełznane.
Niektóre wydają mi się w kształt czerwonawych łun wzdłuż fioletowych glorii , co
okalają głowy świętych, tak jak się widzi interferencje gazowych latarni poprzez
ściekający na brudnych szybach deszcz - a wszystko nikłe, słodkie i miękkie.
Niektóre widzę w kształt nieskończenie wydłużonego promienia świa.tła, co padł
na pomarszczoną toń rzeki. Gdzieś w dole odbija się złotym połyskiem, połamany i
rozstrzępiony w miliardy świetlanych plamek, co się na drobnych falach kołyszą,
zlewają, całują w nieziemskiej czystości i żarliwym nabożeństwie.
Niektóre wyrastają do olbrzymich, potwornych rozmiarów.
Mózg mój, przyzwyczajony dotychczas do europejskich wymiarów, obejmuje teraz
przepotężne masy świątyń z Lahore , parzy egipskiego sfinksa z chińskim
smokiem, pisze potwornymi głazami, z jakich piramidy budowano, a myśli w
pełnym, ważkim i królewskim sanskrycie, w którym każde słowo jest żyjącym
organizmem, co się za pomocą jakiejś mistycznej pangenesis stał istotnym, pełnym
krwi i żaru: słowo dla nas niepojęte, synteza z logos i Karna, słowo Jana, co się
ciałem stało.
A wtedy z dziką rozpustą rzucam się na oślep w przepastne czeluście przestrzeni i
czasu.
Jestem królem asyryjskim z niebosięgną tiarą na głowie, strojny w bisior, brokat i
purpurę .
Na mej piersi słońce z diamentów, uginam się pod ciężarem kosztownych brył
drogich kamieni i na wozie brzytwami najeżonym, pod którym krwawym pokosem
padają miliony niewolników gdyby snopy zejrzałego żyta, jadę ponad śmieszną
nędzą świata z straszną pogarda, nienawiścią i groźnym majestatem.
Och, kocham olbrzymi a milczący majestat babilońskich mocarzy , co słowa nie
znosił, bo słowo było drogie i kosztowne, i straszne, a każde z nich trzeba było
okupić bolesnym porodem.
Och, kocham naiwną, ale tytaniczną samowiedzę swej potęgi, one poczucie siły, co
bogom się odgraża, morze chłostać każe , a w nieznane kraje wiezie z sobą okowy,
by ludy całe w jasyr zawlec.
Och, kocham hardą pogardę dumy, z posiewu smoczych zębów porodzoną
zaciekłość biblijnego człowieka, co w oczy okrutnemu Jahveh z rozszalałą
wściekłością bryzga pierwsze przekleństwo: Szatanie - Jehovah, co głazy z ziemi
wyrywa, by je ku niebu rzucić i roztrzaskać spiżową skroń strasznego mordercy,
który własne, przez siebie stworzone plemię siecze za grzechy przez siebie
wszczepione.
Czuję, jak mi źrenice oczy zalewają, jak ciało moje wydłuża się, rośnie, potężnieje,
piersi podwójną mocą się rozpierają, a na oblicze moje spływa święta powaga i
cisza boskiego Mitry .
A otóż nadchodzi przepotężna chwila, w której odczuwam wrażenia, jak gdybym
był rozpostarty nad całą ziemią, w której święcę w sobie niepojęte święto
odrodzenia wszystkich narodów i ich kultury, chwila, gdzie jestem na kształt onego
bóstwa starego Ksenophanesa, w którym wszystkie zmysły się przenikają, a
wszechświat się do duszy zlewa nie przez zmysły rozczłonkowany, ale w całej swej
nierozerwalnej jedności.
A gdy przestrzenie uciekać się zdają, a wszystko się w jakieś odmętne przepaści
zwala jak w lej, gdy się ciężki kamień w wodę rzuci - gdy nie wiem, czy istnieję i
stracę panowanie nad zmysłami - gdy tysiące lat powrotną falą przez mózg mój się
przeleją, a ja na chwilę odczuwam się w całej przemożnej nagości mego bytu i z
powrotem odzyskuję moją siłę rozrodczą, tak że staję się atomem, co sam siebie
zapłodnić pragnie, kiedy krew wszechświata pieniącą się strugą leje się w żyły
moje - wtedy odczuwam nieskończone, bezgraniczne szczęście, szerokie i głębokie
jak atmosfera, co nad światem zaległa.
Rozumiem dobrze, że koniec nadchodzi. Wiem, że to już ostateczny rozkład uczuć
i myśli. Ale cóż mnie to wszystko obchodzi!
Pragnę, by koniec nadszedł.
A chociaż się uczucie od woli oderwało, chociaż wszystkie stany duszy mojej tylko
do połowy dojrzewają, skłębiony chaos myśli, podarta sieć uczuć, bez siły
przetworzyć się w akt woli - i cóż z tego?
Za to rozkoszuję się niesłychanym cudem olbrzymiego światopoglądu.
Ja, jako ja, istnieję tylko w uczuciu, znam siebie w uczuciu, a czy ono stanie się
wolą, to już mnie nic nie obchodzi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin