Gabriel Kristin - Narzeczona z piekła rodem.doc

(529 KB) Pobierz
Gabriel Kristin

 

 

 

Kristin Gabriel

 

Narzeczona z piekła rodem

 

 

Tytuł orinału

Annie, get your groom

 

 

 

 

 

 

 


PROLOG

 

 

Annie Bonacci nie panikowała. Co to, to nie. Denerwowała się? Tak, trochę... Ale w żadnym wypadku nie dałoby się tego nazwać paniką. Można by powiedzieć, że doznała szoku tlenowego.

Ale jak mogło być inaczej, skoro wisiała właśnie za oknem swojej sypialni, która znajdowała się na czwartym piętrze pewnej kamienicy w Newark.

- Trzeba zmienić zawód - mruknęła. - Najwyższy czas na coś nowego - westchnęła, wczepiając palce w szorstki parapet. - Ale nic z tego nie wyjdzie bez długiej drabiny.

Zerknęła na ciemną alejkę dziesięć metrów niżej. Dziesięć metrów! To chyba zbyt optymistyczna ocena. Ale Annie była urodzoną optymistką. No, powiedzmy - czternaście metrów. Trzydziestojednoletnia dziewczyna z Jersey, która nigdy nie traciła kontroli nad własnym życiem, nie powinna uciekać przed prawdą. To właśnie przez chęć odsłonięcia prawdy wpakowała się teraz w kłopoty.

Jej obcisła, czerwona sukienka podjechała wysoko do góry. Wyżej niżby sobie tego życzyła. Odsłonięte wysoko uda, wystawione na uderzenia marcowego wiatru, powoli drętwiały jej z zimna.

Z jej mieszkania dochodziły wrzaski i przekleństwa, wobec których wycie ulicznych kotów, harcujących na ulicy, brzmiało jak słodka muzyka.

Pozycja Annie była mocno niepewna. Drętwiały jej palce u rąk. Czubkami bosych stóp dotykała wąskiego gzymsu. Na skok było zbyt wysoko. Pomoc mogła przyjść tylko z zewnątrz. Ale jedyny człowiek, który wiedział o jej kłopotach, leżał teraz w szpitalu św. Jakuba z przetrąconą nogą, kilkoma złamanymi żebrami i poważnymi obrażeniami ciała. Wszystko to zawdzięczał nieproszonym gościom, którzy w tej chwili plądrowali jej mieszkanie i nie zrezygnują, dopóki jej nie dorwą.

Zwodziła ich przez ostatnie dwa dni, ale ją odnaleźli. Należało pomyśleć o lepszej kryjówce.

I to jak najszybciej. Ale żeby coś przedsięwziąć, musi zejść z tego cholernego gzymsu.

Przez otwarte okno doszedł ją trzask otwieranych drzwi do sypialni. Zabrzmiał jak wystrzał. Włosy zjeżyły się jej na głowie. To znaczy, że ciepłe cannoli, które specjalnie zostawiła na kuchennym stole, nie odwróciło ich uwagi.

Nie było czasu do stracenia.

Po lewej stronie miała rynnę, tak przerdzewiałą, że wydawała się z trudem utrzymywać ciężar dzikiego wina pnącego się po niej. Co dopiero mówić o sześćdziesięciu pięciu kilogramach. Trudno. Raz kozie śmierć.

Annie wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i jedną ręką objęła rynnę. Potem ostrożnie namacała stopą metalową obręcz przytrzymującą rurę i stanęła na niej całym ciężarem. Z trudem stłumiła jęk, gdy ostry metal przeciął jej skórę na stopie.

Przeniosła drugą rękę i drugą nogę. Rynna zgrzytnęła niepokojąco. Mimo to Annie zaczęła zjeżdżać w dół. Szorstki metal ranił jej dłonie, paliła zaczerwieniona skóra na gołych udach.

Z okien trzeciego piętra dolatywał ciężki zapach kapusty, którą pani Moynihan gotowała na kolację.

Niestety, rynna nie dochodziła do samej ziemi. Ślizg zakończył się upadkiem na wypchaną żeglarską torbę, którą Annie wyrzuciła przez okno, zanim zaczęła karkołomną ucieczkę.

- Oto kolejny dzień z życia dociekliwego dziennikarza - mruknęła, dźwigając się z wysiłkiem.

Z trudem łapała oddech. Uginały się pod nią kolana. Okazało się, że zjeżdżanie po rynnie w środku nocy nie jest takie proste, jak sobie wyobrażała. Ale przecież nie miała innego wyjścia.

Teraz musi uciekać! Wyjechać z New Jersey najszybciej, jak się da. Na szczęście wiedziała dokąd - w kieszeni miała bilet do Denver w stanie Kolorado, a w żyłach dość adrenaliny, żeby przedrzeć się na lotnisko. Albo pozwolić, żeby zrobił to za nią taksówkarz, gdyż samolot odlatywał za godzinę.

Wyciągnęła z torby pognieciony prochowiec i buty. Szpilki na ośmiocentymetrowych obcasach! Nie tak dawno temu wcisnęła je do torby. Teraz złapała się za głowę - takie coś nadaje się do tańczenia tanga, ale nie do ucieczki.

Mogła się pocieszać jednym - nie są to buty z betonu. Wcisnęła je szybko na podrapane stopy. Nie ma co czekać. Im dalej stąd, tym bezpieczniej.

 

 

 

 

 

 

 


 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

Nadeszła godzina próby.

Cole Rafferty wziął głęboki oddech. Musiał się skoncentrować. Zapomnieć o życiowych kłopotach. Liczyła się tylko ta chwila. Tylko od niego zależy, czy to będzie chwila znacząca...

Napiął mięśnie i wycelował. Potem powoli podniósł rękę i strzelił. Ugnieciona z papieru kula poleciała w stronę drzwi, na których wisiał plastikowy kosz do gry w dziecięcą koszykówkę.

Ten rzut rozstrzygnie o wszystkim. Jeśli będzie celny - jego drużyna zdobywa mistrzostwo stanu... Nie, nie stanu, ale Stanów. Nie! Mistrzostwo świata. Już wznosił rękę w triumfalnym geście, kiedy drzwi otworzyły się niespodziewanie i potrącona kula upadła bezgłośnie na beżowy dywan.

- Wykroczenie! - wrzasnął do statecznej, postawnej kobiety, która stanęła w drzwiach.

- Dla mnie to zwykły śmieć. - Ethel Markowitz, nie zwracając na Cole'a uwagi, podniosła papier.

- Oddaj mi moją piłkę, Ethel. Muszę skończyć mecz. Cole zastanawiał się, czy napięte do granic możliwości

musztardowożółte spodnie Ethel pękną w szwie, czy wytrzymają jej skłon.

Wytrzymały. Prostując się, Ethel precyzyjnym rzutem umieściła kulkę w koszu na śmieci. Potem chrząknęła z dezaprobatą.                           

- Ten nibykosz na drzwiach wygląda tutaj bardzo niepoważnie. I zbiera się na nim kurz. Chyba najwyższy czas go zdjąć...

- Nie waż się nawet wspominać o tym  przerwał jej ostrzegawczym tonem i z godnością zajął miejsce za wielkim, mahoniowym biurkiem. - Myślałem, że już wyjaśniliśmy sobie tę kwestię. Praca prywatnego detektywa jest ciężka i stresująca. Należy mi się chwila relaksu.

Rozparł się w skórzanym fotelu i wyciągnął nogi na biurku.

- Jeszcze trochę takiego relaksu, a zadzwonię po karetkę.

- Oto słowa oddanej sekretarki - parsknął śmiechem. Ethel spojrzała na niego znad okularów.

- Pański ojciec na pewno tak uważał. Pracowałam dla niego przez trzydzieści pięć lat i zawsze rozumieliśmy się wspaniale. On nigdy nie kładł nóg na biurku.

- Tylko dlatego, że przez całe życie bał się ciebie, Ethel. A ja w odróżnieniu od niego wiem, że jesteś słodką laleczką.

Ethel parsknęła ze złością.

- Może Barbie jest słodką laleczką. Ja jestem sześćdziesięcioletnią starą panną w ortopedycznych butach. Mam nadzieję, że będzie pan o tym pamiętać.

Ethel znała go od dziecka, ale kiedy była na niego wściekła, zaczynała mówić do niego „pan".

- Tak jest... laleczko - uśmiechnął się szeroko.

Nie musiał długo czekać na odwet Ethel, która w tej samej chwili wyciągnęła z kieszeni różowy notatnik.

- Tylko nie to, Ethel! - jęknął. - Chcesz powiedzieć, że dostałem więcej propozycji?

- Tym razem tylko trzy - odpowiedziała ze złośliwą satysfakcją.

- Nie chcę ich wysłuchiwać. - Odchylił głowę na poręcz fotela.

Całkowicie ignorując jego słowa, zaczęła odczytywać na głos kolejne wiadomości.

- Panna Abigail Collins jest kolekcjonerką zastawy stołowej. Pyta, jakie smaki pan lubi? Penny Biggs z kolei chce zorganizować panu spotkanie z jej rodzicami. A ktoś o imieniu Rita obiecuje - cytuję - odlotową podróż poślubną, podczas której zajmie się pana ptakiem, zgodnie z radami koleżanek z celi.

- Tym razem tato przesadził - mruknął przez zęby.

Nie liczył na współczucie Ethel. Ona zawsze broniła jego ojca jak lwica. I nie pomylił się.

- Przecież on zrobi wszystko dla pańskiego dobra! Całymi godzinami redagował to ogłoszenie, zanim uznał, że nadaje się do druku. Ma nadzieję, że w końcu pan się ustatkuje i obdarzy go wnukami.

- Może kupię sobie chomika. Jak myślisz, Ethel, czy chomik go usatysfakcjonuje? To był żart - dodał szybko, widząc wyraz twarzy sekretarki..

- Nie jestem tutaj po to, żeby wysłuchiwać dowcipów.

- Ani po to, żeby przepisywać prywatne ogłoszenia...

Ethel nie drgnął na twarzy żaden mięsień, ale Cole zauważył niepewny błysk w jej oczach. Miał ją! Oczywiście, że musiała współpracować z ojcem przy realizacji ostatniego, całkowicie poronionego pomysłu.

Rex Rafferty przeszedł na emeryturę rok temu i od tego czasu każdą wolną chwilę poświęcał na wtrącanie się w osobiste życie syna. Zapisał Cole'a na kursy ceramiczne dla samotnych. Obrzucał go książkami typu „Jak umówić się z dziewczyną". A nie dalej niż w zeszłym tygodniu umieścił w lokalnej gazecie ogłoszenie matrymonialne. Zgodnie z anonsem, Cole był osobą, która desperacko „marzy o romantycznym związku". Efektem tego były sto trzydzieści dwie odpowiedzi - nie tylko od kobiet.

Gdyby nie to, że bardzo kochał ojca, chyba by go zabił. Ogłoszenie było tylko czubkiem góry lodowej, a Cole czuł się jak Titanic.

- Ethel! - westchnął. - Czy naprawdę musiałaś podawać moje nazwisko i numer telefonu? Szczególnie w połączeniu z informacją, że „lubię się zabawić"? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak to zabrzmiało?

- Przecież gra pan na wyścigach. Hazard nie jest jedyną pana słabostką. - Ethel rzuciła znaczące spojrzenie na kosz na drzwiach. - Uważam, że trzydziestoczteroletni mężczyzna powinien znaleźć sobie miłą i przyzwoitą dziewczynę. Mam siostrzenicę...

Chrząknął na tyle głośno, że zdołał jej przerwać. Dość swatania. I tak z trudem wytrzymuje własnego ojca. Ma na głowie ważniejsze sprawy, niż omawianie swojego stanu cywilnego. Na przykład nie skończony mecz.

Zdecydowanym ruchem zgarnął papiery leżące na biurku i ułożył je w zgrabny stosik. Potem rozejrzał się w poszukiwaniu długopisu.

- Bardzo chciałbym dowiedzieć się czegoś o twojej siostrzenicy, Ethel, ale muszę popracować. - Z uwagą wpatrzył się w papiery.

- Pięć pionowo to synekdocha. Już sprawdziłam - poinformowała go z niewinną miną. - Czy mam powiedzieć kobiecie, która czeka w holu, że jest pan teraz zbyt zajęty, żeby się z nią spotkać?

- Kobiecie? Jakiej kobiecie? Pewnie jakaś wariatka, która przeczytała ogłoszenie, tak?

- Wygląda na potencjalną klientkę.

- Co?! - podskoczył. - Naprawdę? Dlaczego nic nie mówiłaś? - Otworzył wielką szufladę i zgarnął do niej całą eskadrę papierowych samolotów, potem zdmuchnął z biurka okruchy ciastek. - Nie nabierasz mnie, prawda?

- Robienie ludziom dowcipów nie jest moim ulubionym zajęciem.

- Możesz ją wpuścić. Nie! Poczekaj chwilę. Muszę włożyć buty.

- Czyżby przyszedł pan dzisiaj do pracy w butach?

- W wolnej chwili powinnaś popracować nad problemem sarkazmu, Ethel. To bardzo nieprofesjonalne zachowanie...

Ethel, nie przejmując się zupełnie, zrobiła zgrabny zwrot na swoich gumowych obcasach i wyszła.

Prawdziwy klient. Prawdziwa sprawa. A co, jeśli nie? Lepiej nie robić sobie zbyt wielkich nadziei. Agencja Detektywistyczna Rafferty nie była instytucją przyciągającą szczególnie ekscytujące przypadki. Przekazując biuro Cole'owi, stary pan Rafferty wyraził nadzieję, że syn utrzyma wysoki standard usług. Znaczyło to - żadnych spraw rozwodowych, żadnego śledzenia w przebraniu, żadnych krzykliwych ogłoszeń w prasie. Honoraria na tyle wysokie, żeby zapewnić sobie jedynie bogatych i odpowiedzialnych klientów.

Zgadzając się na warunki ojca, Cole nie miał pojęcia, w co się pakuje. Kiedy się spostrzegł, było już za późno. Agencja Detektywistyczna Rafferty okazała się najsolidniejszym i najnudniejszym biurem tego rodzaju w całym Denver. Cole pracował dla kilku wielkich firm jako konsultant do spraw ochrony. Otrzymywał za to bardzo wysokie wynagrodzenie. I tyle. Większość czasu spędzał w biurze, znudzony do granic, zastanawiając się, w jaki sposób rzucić to wszystko i znaleźć ciekawszą pracę, nie sprawiając ojcu przykrości.

Co gorsza, zdawał sobie sprawę, że nic nie wie o interesujących przypadkach, bo nawet jeśli takie pojawiały się czasem, to Ethel, stojąca wiernie na straży, nie przepuszczała ich do jego sanktuarium. Gdyby nawet udało mu się przekonać ojca, że warto nieco rozluźnić zasady, Ethel nigdy by na to nie pozwoliła. Mógł więc tylko czekać na jej odejście na zasłużoną emeryturę.

Westchnął i zawiązał krawat. Jeśli tej kobiecie udało się przejść przez sito zastawione przez Ethel, nie miała mu nic ciekawego do zaproponowania. Prawdopodobnie była to następna dama z towarzystwa, podejrzewająca pokojówkę o kradzież rodowych sreber. W grudniu zmarnował dwa tygodnie na poszukiwania srebrnej chochli, która znalazła się w lombardzie, zastawiona tam przez najmłodszego syna - zadłużonego po uszy karciarza. Śledztwo przyniosło Cole'owi spore honorarium, nie mówiąc o kilku upojnych randkach z nie tak znowu niewinną pokojówką.

Wynikało z tego, że Cole'owi zdarzały się w pracy ekscytujące chwile. Brakowało mu jednak ryzyka. Kochał ryzyko. Zanim przejął rodzinny interes, był policyjnym detektywem w Westview w stanie Ohio. A teraz? Teraz cały swój wysiłek skupiał na tym, żeby jak najdłużej zostać kawalerem. W przeciwnym razie ugrzęźnie w nudnym i przewidywalnym do najdrobniejszego szczegółu małżeństwie, tak jak ugrzązł w nudnej i przewidywalnej pracy.

Skrzypnęły drzwi. Ethel wprowadziła jego przyszłą klientkę. Już na pierwszy rzut oka było jasne, że nie jest to osoba nudna.

Ani przewidywalna.

Miała na sobie długi, czarny prochowiec i czarny beret wciśnięty na szopę gęstych, kruczoczarnych loków. Znad opuszczonych ciemnych okularów słonecznych patrzyła na

niego niezwykłymi fioletowoniebieskimi oczami, najwyraźniej zniesmaczona tym, co zobaczyła.

- A pan to niby kto? - prychnęła.

- A ja to niby Cole Rafferty, chyba że ma pani inne życzenia.

Znowu mam pecha, pomyślała Annie. A już miała nadzieję, że nic gorszego jej nie spotka. Najpierw - ucieczka z Newark. Potem - torebka, skradziona na lotnisku w Denver, razem z pieniędzmi i kartami kredytowymi. A teraz - to!

Nawet przez ciemne okulary widziała, że facet, który siedzi za biurkiem, w niczym nie przypomina nobliwego starszego pana, którego portret wisiał w holu. Przed sobą miała młodszą wersję tamtego. A ona nie życzyła sobie tej wersji. Chciała rozmawiać z kimś dużo starszym. Siwowłosym. Pomarszczonym. Z kimś, kto pogłaska ją po głowie i z ojcowską troską zapewni, że nie warto się martwić.

Na pewno nie życzyła sobie rozmowy z muskularnym typem o brązowym, sennym spojrzeniu. Zawsze, odkąd sięgała pamięcią, zakochiwała się w takich jak on. I zawsze, odkąd sięgała pamięcią, źle się to dla niej kończyło.

- A pani jest...? - Brązowooki lekko uniósł się z fotela.

- Co za parszywy dzień! - westchnęła ciężko. - Chcę tego drugiego.

- Słucham?

- Tamtego ze zdjęcia. - Wskazała podbródkiem drzwi. - Gdzie go mogę znaleźć?

- Tamten ze zdjęcia jest na emeryturze. Obawiam się, że jest pani skazana na mnie. Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska.

- Jestem Annie - wyrzuciła z siebie, ale zaraz tego pożałowała.

Jeszcze chwila, a zdekonspirowałaby się przed tym facetem. Znowu! Zawsze to samo. Dlatego poprzysięgła sobie trzymać się z daleka od wszystkich mężczyzn. Przynajmniej do chwili, w której odkryje, dlaczego zakochuje się wyłącznie w niewłaściwych egzemplarzach.

- Annie? I tyle? - zapytał.

- Annie... Jones.

Nieźle. Powinna jeszcze opanować świerzbienie, które czuła na karku. Tak reagowała na pociągających mężczyzn. Albo na początki kataru.

- Annie Jones - powtórzył z namysłem. - Pani akcent... Jakoś nie umiem go zlokalizować.

Pięknie. Zajęcia z dykcji na nic. Dwieście dolarów wyrzucone w błoto. Wynika z tego, że dziewczyna może opuścić Jersey, ale Jersey nigdy jej nie opuści.

- Wada wymowy - skłamała szybko. - Nie chciałabym o tym rozmawiać.

- Oczywiście - wtrąciła się Ethel, która wciąż stała w drzwiach. - Pan Rafferty nie miał zamiaru pani urazić. Proszę mi wierzyć, że zwykle bywa bardziej uważny.

- Dziękuję, Ethel - przerwał jej sucho. - Możesz wrócić do siebie. Dam sobie radę sam.

Kiedy Annie podniosła głowę, okazało się, że Cole wbija w nią badawcze spojrzenie. Co za oczy! Brązowe jak rozpuszczona czekolada. Dosyć! - nakazała sobie stanowczo. Dosyć, bo cała wyprawa do Kolorado zamieni się w koszmar. Wczoraj zgubiła się w drodze z lotniska do hotelu i umówione spotkanie diabli wzięli. Nie miała pojęcia, jak znaleźć mężczyznę, z którym była umówiona. Nie miała pieniędzy. Nie miała gdzie pójść. Po tym, jak wystawiła do wiatru samego Quinna Vegę, nie mogła wrócić do Newark. Mogła tylko marzyć, że ponad trzy tysiące kilometrów okażą się wystarczającą odległością, żeby uciec od niego i jego ludzi.

Cole nadal na nią patrzył. Jeśli był tak inteligentny jak przystojny, musiała postępować bardzo ostrożnie. Zwłaszcza że zamierzała poczęstować go historyjką całkowicie wyssaną z palca.

- Zgadzam się. Poprowadzę pani sprawę.

- Co?! - zamrugała.

- Skoro pani tu jest, musi też być sprawa. Biorę ją.

Nie tak szybko, pomyślała. To wcale nie jest takie proste.

- Przecież nie wie pan o co chodzi. A jeśli to nie będzie interesujące?

- Jest interesujące. - Pochylił się do niej. - Właściwie trzeba powiedzieć: intrygujące. Ciemne okulary, płaszcz do samej ziemi. Dlaczego? Czy ktoś panią napastuje? Ściga? Siedzi? Proszę pamiętać, że wszystko, co pani powie, zostanie między nami.

Zabrzmiało to szczerze, ale Annie nie miała zamiaru być szczera. Im mniej ten człowiek wie, tym lepiej. Ona sama panuje nad sytuacją.

- Dziękuję panu, panie Rafferty.

- Cole.

- Dziękuję, Cole. Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło. Jesteś szóstym detektywem, z którym dziś rozmawiam.

- Szóstym?! - Znieruchomiał.

- Tak. Byłeś ostatni na liście.

- Wszyscy inni odmówili? Tym bardziej chcę wiedzieć, w co się wpakowałem.

- Sprawa jest prosta, aczkolwiek może wydać ci się trochę dziwna.

- Przepadam za czymś takim.

Skoro tak... Annie zacisnęła palce na okularach i wzięła głęboki oddech.

- Szukam narzeczonego.

Takiej reakcji się nie spodziewała. Ołówek wypadł mu z dłoni i potoczył się po podłodze. Wymruczał pod nosem jakieś przekleństwo. Po dłuższej chwili odezwał się szorstko:

- Przysłał panią mój ojciec, tak?

- Co?

- Wszystko ukartowaliście. Powinienem zgadnąć, widząc, że Ethel macza w tym palce.

- Nie rozumiem, o czym pan mówi.

- Traci pani czas, panno Jones - uśmiechnął się sztucznie. - Mam zamiar jeszcze długo być kawalerem, bo mi z tym dobrze. Nie uwiedzie mnie pani pięknymi oczami, zniewalającym uśmiechem i przebraniem a la Mata Hari. Proszę poszukać narzeczonego gdzie indziej. I proszę powtórzyć tacie, że prawie mu się udało.

- Czy ty nie bierzesz przypadkiem jakichś leków? - zapytała. - Chyba się nie zrozumieliśmy.

- Proszę sobie darować - powstrzymał ją gestem dłoni. - Przykro mi, ale nie jestem zainteresowany. Dziękuję, że pani wpadła.

No tak. Mam pecha, jak zwykle. Zgubiona torebka, zgubiony narzeczony, a teraz to... Jedyny prywatny detektyw, który zechciał ze mną rozmawiać, okazał się świrem. Ciekawe, co złego jeszcze mi się przytrafi? W tej samej chwili kichnęła. Poczuła, że leje się jej z nosa. Nie miała ani centa na lekarstwo. Cole podał jej papierowe chusteczki.

- Nie warto się przejmować - powiedział. - Są inne sposoby złapania narzeczonego. Może warto spróbować czegoś bardziej konwencjonalnego? Proszę skontaktować się z jakimś biurem matrymonialnym.

Skoro złagodniał, od kiedy zaczęła kichać, kichnęła jeszcze raz.

- Och, to nie to. Po prostu chcę znaleźć narzeczonego. Mężczyznę, który mi się oświadczył.

- Oświadczył się?

Zrozumiała, dlaczego w poczekalni nie było nikogo. Jak na prywatnego detektywa nie był specjalnie błyskotliwy.

- Oczywiście, że mi się oświadczył. W bardzo poetycki sposób.

Najwyraźniej potrzebował czasu, żeby dotarł do niego sens jej słów.

- To znaczy - wyjąkał - że nie chce pani wyjść za mnie?

Wprawdzie od razu uznała, że Cole Rafferty jest atrakcyjny - na swój prymitywny, machopodobny sposób. Jedne to lubią, inne nie. Świetnie zbudowany - to na pewno. No i te oczy! Na widok takich oczu pod każdą bez wyjątku kobietą uginają się kolana. Ale od kogoś z tak przerosniętym ego powinno się uciekać, najdalej jak się da.

- Nie - pokręciła energicznie głową. - Skąd ten pomysł?

- Długo trzeba by opowiadać. - Przeczesał palcami włosy, i żeby ukryć zakłopotanie schylił się i podniósł długopis z podłogi. - Powiem tylko, że mój ojciec ostatnio kompletnie zwariował. Nieważne. Proszę opowiedzieć, co mogę dla pani zrobić.

- Znaleźć mojego narzeczonego. Wczoraj wieczorem mieliśmy się spotkać w hotelu Regency, ale samolot się spóźnił, a potem zostałam okradziona...

- Okradziona? - przerwał.

- Tak. Na lotnisku ktoś przywłaszczył sobie moją torbę. Nie miałam pieniędzy na taksówkę i do centrum dojechałam autostopem...

- Autostopem! W nocy? W Denver? - Cole wytrzeszczył na nią oczy.

- Nie miałam innego wyjścia - wzruszyła ramionami.

- Poza tym, ludzie przesadzają, twierdząc, że autostop jest aż tak niebezpieczny.

- Taak? Ciekawe.

- Wiem, co mówię.

No tak. Powinna ugryźć się w język. Cole Rafferty nie może się domyślić, że jest dziennikarką.

- To znaczy - dodała pospiesznie - czytałam niedawno artykuł o autostopie. Bardzo porządnie udokumentowany.

Jasne, że porządnie udokumentowany. Annie napisała go po kilku randkach z facetem, który pięć razy przejechał autostopem całą Amerykę. Niestety, okazało się, że finansował sobie podróż, notorycznie fałszując czeki. Teraz przysyłał jej życzenia urodzinowe z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin