Brendan Mary - Dama i uwodziciel.pdf

(745 KB) Pobierz
Mary Brendan
Mary Brendan
Dama i
uwodziciel
Rozdział pierwszy
- Elizabeth! - krzyknęła Edwina Sampson, stając w przestronnym holu swojej
eleganckiej miejskiej rezydencji.
Lady Elizabeth Rowe zerknęła w stronę, z której dobiegał podniesiony głos i
zobaczyła swoją babkę, która z wyrazem obrzydzenia na twarzy, zaciskając palcami
nos, szybkim krokiem podążała w jej kierunku.
Od razu zrozumiała, o co chodzi, i z zakłopotaniem popatrzyła na podejrzanie
poplamioną dolną krawędź swojej spódnicy. Przepraszająco wzruszyła ramionami i
westchnęła. Oczywiście mogło to być błoto, przez które przeszła w drodze z powozu
pastora Clemence'a do domu. Ale prawdę mówiąc, tak samo jak Edwina,
podejrzewała, że był to raczej brud z rynsztoka w Wapping, gdzie pomagała
pastorowi prowadzić niedzielną szkółkę.
- Jak ty wyglądasz! - krzyknęła Edwina Sampson, załamując pulchne ręce
skrzące się od klejnotów. - Zawsze wiem, kiedy wracasz do domu. Czuję to po
zapachu!
- Przestań, babciu. Są gorsze rzeczy niż odrobina łajna - powiedziała spokojnie
Elizabeth. - Znam nieszczęśników, którzy całe życie spędzają w gnoju.
- Przyzwoici, ciężko pracujący ludzie nie żyją w gnoju! - najeżyła się Edwina i
krzyknęła na stojącego nieruchomo wysokiego mężczyznę, by zamknął drzwi.
- Rusz się! Całe ciepło ucieka na zewnątrz! Wiesz, ile kosztuje worek węgla?
Harry Pettifer, który do tej pory bez słowa kontemplował smugę brudu, jaką
zostawiła na nieskazitelnie czystej marmurowej posadzce holu spódnica Elizabeth,
popatrzył na panią Sampson.
- Wiem, i to dokładnie, proszę pani, bo dopiero co regulowałem rachunek za
opał.
- Starasz się być bezczelny, Pettifer?
- Nigdy nie jestem bezczelny, proszę pani - odparł kamerdyner i z
nieprzeniknionym wyrazem twarzy oddalił się godnym krokiem. Mijając Elizabeth,
mrugnął do niej porozumiewawczo, a ona ledwo powstrzymała uśmiech.
Elizabeth wiedziała, że Harry Pettifer służy u rodziny Sampsonów od ponad
trzydziestu lat, a odkąd sama zamieszkała u babki, w spokojnej i cichej części
Marylebone słyszała niejedną, dużo zabawniejszą niż ta, wymianę zdań, do jakiej
dochodziło między niziutką, sześćdziesięcioletnią Edwina a jej posągowym
kamerdynerem.
Zsuwając z nóg zabrudzone pantofle, Elizabeth zauważyła, że kilka osób ze
służby z dużym zainteresowaniem przygląda się całemu zamieszaniu.
- Szczotka i szmata. Do holu. Natychmiast. - Pettifer strzelił szczupłymi,
długimi palcami, z władczą miną wydając służbie instrukcje.
- Za to, co mu płacę, mogłabym wynająć dwóch lokajów albo zapłacić
2
666493483.001.png
rzeźnikowi za cały rok.
- Nie masz racji, babciu. Myślę, że pensja Pettifera nie pokryłaby nawet
twojego rachunku u cukiernika. - Elizabeth uśmiechnęła się, znacząco zerkając na
obfite kształty babki, której słabość do słodyczy, a szczególnie do marcepanu była
powszechnie znana.
Na ustach kamerdynera pojawił się cień uśmiechu, co nie pozwoliło Edwinie
pozostawić słów wnuczki bez odpowiedzi.
- Lubię słodycze - przyznała - i nie widzę powodu, dla którego miałabym sobie
ich odmawiać. Całe życie ciężko pracowałam, więc chociaż na starość coś mi się
należy.
- Dobrze wiesz, że potrzebujemy Pettifera bardziej niż on nas. Słyszałam, że
pani Penney znów go namawia, by przyjął posadę w jej domu w Brighton - ostrzegła
babkę Elizabeth.
- Naprawdę? Skąd to wiesz? - Edwina zacisnęła wargi. Elizabeth zdjęła czepek
i machinalnie poprawiła jasne włosy.
- Chętnie poplotkuję o popularności, jaką cieszy się nasz kamerdyner, ale
pozwól, że najpierw się odświeżę. A na wypadek, gdyby tym razem naprawdę chciał
nas zostawić, powiedz mu coś miłego, zanim zejdę do salonu. - Elizabeth uśmiechnęła
się i, unosząc zabrudzoną spódnicę, co odsłoniło zgrabne kostki nóg, pobiegła
schodami na górę.
Po chwili była już w swojej pachnącej lawendą przebieralni, gdzie czekała na
nią Josie. Młodziutka pokojówka, marszcząc mały zadarty nosek, szybko pomogła
swojej pani pozbyć się skromnej sukni, którą wkładała na wizyty w niedzielnej
szkółce.
Babcia ma rację, że najtrudniej jest znieść odór, pomyślała Elizabeth, myjąc
twarz w pachnącej wodzie z płatkami kwiatów. Nawet przebrana i umyta nadal czuła
w nozdrzach smród slumsów.
Już ponad rok pomagała w niedzielnej szkółce przy Barrow Road i nie
zauważyła, by choć raz powietrze było tam czystsze i mniej śmierdzące. Bez względu
na porę roku odór niemytych ludzkich ciał, zapach gnoju, smoły i bliskość portu
pozostawały niezmienne. Jedynie muchy czasami znikały, podobnie jak i uczniowie.
Co jakiś czas na twardej ławce, na której siadały dzieci, pojawiało się puste
miejsce, a kiedy Elizabeth pytała, gdzie podziewa się nieobecny, na ogół słyszała, że
w pracy, choć bywało i tak, że dziecko umierało.
Niedzielne spotkania odbywały się w pustym kącie hurtowni, który właściciel
udostępniał nieszczęsnym, małym istotom, by choć raz w tygodniu mogły oderwać się
od nędzy i okropności swojej egzystencji i posłuchać Pisma Świętego. Wychudzone
dzieciaki walczyły o miejsce na ławce z zaciekłością równą tej, z jaką zdobywały
pożywienie i pracę. Ci, dla których zabrakło miejsca musieli zadowolić się zimną,
kamienną podłogą.
Siedząc przy toaletce na miękkim pluszowym taborecie, Elizabeth przyglądała
się w lustrze swoim zaróżowionym od spaceru policzkom i blond lokom,
spływającym po obu stronach owalnej twarzy i szczupłej szyi.
Wapping nie było miejscem, gdzie ktoś mógł mieć ochotę zatrzymać się na
pogawędkę. Nie robił tego nawet szanowany przez tamtejszą społeczność duchowny.
A mimo to Elizabeth i pastor Clemence co niedziela zapuszczali się w labirynt
wąskich uliczek, by dotrzeć do Barrow Road. Bez względu na porę roku slumsy
3
zawsze wyglądały tak samo odpychająco i smutno. Na sznurach suszyły się szare
szmaty, rachityczne dzieci grzebały w śmieciach, a kobiety o pustych oczach stały
grupkami przy wejściach do obskurnych ruder.
Oparła się wygodnie o krzesło i zamykając oczy, skupiła się na przyjemności,
jaką sprawiały jej płynne, delikatne ruchy szczotki we wprawnych rękach Josie.
Wróciła myślami do dzieci ze slumsów. Naprawdę chciała im pomóc, ale czy te
krótkie chwile oderwania od życia, jakie dawała im w niedziele, były wystarczające?
Ciekawe, o czym naprawdę myślały, trąc wiecznie zakatarzone nosy i wpatrując się w
nią szklistym wzrokiem? Może o tym, że są głodne? Albo o obowiązkach, do których
muszą wrócić, kiedy skończy się niedzielna szkółka? Może wiecznie głodnym i źle
traktowanym dzieciom słuchanie opowieści o dobrym pasterzu wydawało się
nonsensowne?
Przypomniały się jej słowa pastora Clemence'a, który powiedział jej kiedyś, że
umrze szczęśliwy, jeśli dzięki swojej pracy zdołają uchronić od domu uciech albo od
harówki w kieracie choćby jedno dziecko. Wyłożył jej wtedy całą swoją filozofię, a
ona zrozumiała, że cotygodniowa wizyta w cuchnących slumsach nie jest
wygórowaną ceną za uratowanie nawet tylko jednej duszyczki. W uniesieniu
zadeklarowała wtedy swoją pomoc, a kiedy pastor ujął jej dłoń, pozwoliła mu cieszyć
się tym dotykiem przez kilka długich sekund.
- Dużo lepiej. Teraz pachniesz i wyglądasz jak moja Lizzie - pochwaliła
Edwina, kiedy Elizabeth ubrana w różową suknię z krepy pojawiła się w salonie.
Upięte na czubku głowy jasne loki dodawały jej wzrostu, dzięki czemu wydawała się
wyższa niż niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów, które mierzyła.
- Skoro już mówimy o zapachu, babciu... Czyżbyś znowu paliła? - Elizabeth
zmarszczyła zgrabny nosek. - Śmierdzi tu jak w pokoju, gdzie panowie grają w karty -
dodała, wachlując się drobną dłonią.
- Skąd ty w ogóle wiesz o istnieniu takich miejsc? Czyżbyś ostatnio w jakimś
była? - odparła babka, dyskretnie wsuwając nogą niedopałek pod krzesło.
- Umiem rozpoznać zapach dymu tytoniowego. Dobrze wiesz, jak bardzo ojciec
i jego przyjaciele potrafili nadymić, kiedy w błękitnym salonie Thorneycroft grali w
faraona.
- A już myślałam, że zaczęłaś spędzać czas z prawdziwym mężczyzną zamiast z
tym pastorem o ziemistej twarzy, który ciągle za tobą kuśtyka.
- Hugh jest przyzwoitym człowiekiem i prawdziwym dżentelmenem. To dobry
przyjaciel i za to go cenię - odparła lady Elizabeth Rowe, rzucając babce
ostrzegawcze spojrzenie.
Edwina zbyła słowa wnuczki jednym ruchem pulchnej dłoni i sięgnęła do
srebrnej misy po kawałeczek marcepanu. Żując z przyjemnością, przyglądała się
badawczo Elizabeth.
- Oświadczył ci się? - zapytała w końcu.
Elizabeth usiadła z gracją w fotelu na wprost babki i wyciągnęła dłonie w
stronę płonącego na kominku ognia.
- Nie i nie zrobi tego - odparła. - Dobrze wie, że moja sympatia do niego jest...
innego rodzaju.
- Dzięki Bogu! - mruknęła pod nosem Edwina i dodała: - Ciągle się boję, że
4
pewnego dnia wrócisz z tanim pierścioneczkiem na palcu i oświadczysz, że
przeprowadzasz się na przedmieścia, na jakąś plebanię o przeciekającym dachu. Nie
sądź jednak, że przestałam myśleć o wydaniu cię za mąż, choć dawno minął właściwy
po temu czas. Niedługo skończysz dwadzieścia dziewięć lat i nie możesz w
nieskończoność mieszkać ze mną. Jestem stara i niedużo mi już życia zostało. Zanim
jednak umrę, chcę wiedzieć, że masz zapewnioną przyszłość.
- Jesteś zdrowa i masz przed sobą jeszcze wiele lat. Poza tym dobrze wiesz, że
nigdy nie wyjdę za mąż - oświadczyła Elizabeth i szybko zmieniła temat. - Chcesz
usłyszeć, skąd wiem o zakusach pani Penney na Pettifera?
- Nie uda ci się mnie tak łatwo zagadać, moja panno. Mówiłam poważnie. Mam
już sześćdziesiąt lat i często mnie tu boli. - Edwina pokazała miejsce poniżej żeber. -
To może być poważna choroba, kto wie, czy nie śmiertelna?
- To zwykła niestrawność i na pewno zniknie, jeśli przestaniesz jeść... choć
przez godzinę dziennie. - Elizabeth uśmiechnęła się i od razu odmłodniała.
- Jesteś piękną kobietą i potrzebny ci mąż. Nie możesz pozwolić, by tragedia
sprzed dziesięciu lat przekreśliła całe twoje życie. To już przeszłość. Ludzie o tym
zapomnieli.
- Ale ja nie zapomniałam! I nie mam zamiaru wychodzić za mąż... szczególnie
za dżentelmena z towarzystwa. Jeśli już miałabym kogoś poślubić, to wybrałabym
mężczyznę troskliwego i łagodnego jak Hugh. Oczywiście byłabyś wściekła z takiego
mezaliansu, bo ja jestem przecież córką markiza, a biedny Hugh pochodzi ledwie z
zubożałego duchowieństwa. W tej sytuacji lepiej zmieńmy temat.
Edwina, teatralnym gestem dłoni wyrażając rozpacz, sięgnęła do srebrnej misy,
aby poszukać ukojenia w ulubionych słodyczach.
- Powiedz, czego ta kocica, Alice Penney chce od Pettifera? - zapytała tonem
męczennicy i ciężko westchnęła.
- Pettifer jest przystojnym mężczyzną. Myślę, że jej się podoba.
- Też coś! To staruszek. Jest rok starszy ode mnie - parsknęła Edwina z ustami
pełnymi marcepanu.
- Ale nadal jest przystojny. Jeśli wierzyć słowom Sophie, niejedna z
przyjaciółek pani Penney chętnie widziałaby go
wśród swojej służby. Słyszałam, że założyły się o to, która zdoła ci go
sprzątnąć sprzed nosa. Zwyciężczyni zgarnie pewno niemałą sumkę.
- Założyły się? O to, która ukradnie mi kamerdynera? Pettifer jest u mnie ponad
trzydzieści łat, i tak zostanie. Jeśli odejdzie, nigdy, przenigdy... nie dam mu referencji.
- Wątpię, by były mu niezbędne. - Elizabeth się zaśmiała. - Pani Penney z
radością przyjmie go i bez nich.
Edwina odrzuciła z twarzy poprzetykane siwizną loki i ze złością zacisnęła
usta. W jej błękitnych oczach pojawił się błysk. Kochała dobre jedzenie i kochała
wyzwania. Już ona pokaże tym paniusiom na co się porwały!
Harry Pettifer był postawnym mężczyzną, a w jego żyłach płynęła szlachecka
krew. Niestety, jego ojciec, sir Roger Pettifer przez swoje zamiłowanie do hazardu
wpędził rodzinę w nędzę. Gdyby nie to, Harry nie musiałby się poniżyć i przyjąć
posady kamerdynera u swojego przyjaciela.
Nieżyjący już mąż Edwiny i Harry Pettifer byli przyjaciółmi, mimo że w
pewnym okresie Harry bywał karcony przez rodzinę za utrzymywanie stosunków z
kimś tak pospolitym, jak pan Daniel Sampson, który dorobił się fortuny na handlu.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin