David Morrell - Krwawa Przysięga.pdf

(867 KB) Pobierz
(Microsoft Word - David Morrell - Krwawa Przysi\352ga _m76_.rtf)
KRWAWA PRZYSIĘGA
David Morrell
pamięci ojca,
którego nigdy nie znałem
Dotarli tam, gdzie stary przewoźnik przemierzał swą łodzią rozległe wody. To był
Charon. Ci nieszczęśnicy, których nie przyjął do łodzi, nie zostali należycie
pogrzebani. Ich przeznaczeniem była trwająca setki lat bezkresna wędrówka, w
czasie której nigdy nie mieli znaleźć miejsca na spoczynek.
Edith Hamilton
Część I
Rzędy białych krzyży ciągnęły się bez końca. Ustawione w idealnych szeregach, każdy
krzyż i każdy ich rząd w równych między sobą odstępach. Poziomo, pionowo — linie
ułożone w wyważoną sieć.
Houston poczuł nagle wywołujący drżenie chłód. To tylko wiatr wiejący poprzez wzgórze,
wmawiał sobie bez przekonania. Jego wynajęty citroen zaparkowany był w najwyższym
punkcie okolicy. Oparł się o wóz, spoglądając na wojskowy cmentarz położony o pół mili
niżej. Porywy wiatru szarpały jego włosy i mroziły policzki. Musiał zmrużyć oczy. W
prawym oku kręciła się łza. To tylko wiatr, pomyślał znowu, choć ciągle bez wiary. Tak, to
tylko wiatr.
Krzyże lśniły, jak gdyby każdego ranka oddziały smętnych żołnierzy przechodziły wśród
nich, wycierając kurz i polerując je. Ich jasność dręczyła Houstona, spokojny szyk
wzbudzał niepokój. Trzydzieści siedem lat temu dziesięć tysięcy żołnierzy oddało tu swoje
życie. Zastanawiał się, czy dowodzący nimi generał stał tu, gdzie on stoi teraz oparty o
citroena. Dolina musiała być istnym piekłem: ogień, dym, eksplozje i leje po nich, ciała
rozrźticone po całej tej przerażającej okolicy, chaotyczny grzmot. Zawładnęła nim
wyobraźnia. Wiatr robił swoje sztuczki. Zajęczał przeraźliwie, a Houstonowi wydało się, że
to odgłosy dalekich wystrzałów. Był pewien, że słyszał wysokie zawodzenie, błagalne
lamenty i...
Otrząsnął się. Gdy przetarł łzę, dolina wróciła do poprzedniego wyglądu; doskonała sieć
krzyży na tle bujnej, gęstej trawy, tak ciemnozielonej, że prawie oliwkowoczarnej — las
mogił, w oddali skłębione chmury, zakrywające głęboki błękit nieba, jakiego nigdy nie
widział.
— Będzie burza — powiedziała stojąca obok Janice.
Drżąc z zimna, otuliła się ciasno swym tweedowym, brązowym blezerem. Jej długie,
kasztanowe włosy porywał do tyłu wiatr. Policzki miała zmarznięte i zaczerwienione.
Zielone oczy, tak jak i jego, zmrużone i załzawione, spoglądały błagalnie.
— Czy nie moglibyśmy oglądać tego z samochodu? Zmarzłam. Uśmiechnął się do niej.
— Chyba byłem gdzieś daleko.
— Wykorzystaj każdą chwilę. Czekałeś na to trzydzieści siedem lat, ale, dobry Boże, czy
nie jest ci zimno?
— Włączymy ogrzewanie. Możemy pojechać tam na dół. Odwrócił się i otworzył drzwi,
by wsiąść do citroena. Poprzez
sportowe buty poczuł twardy opór na pedałach. Janice wsunęła się z drugiej strony.
Zamknęli drzwi. Jego policzki były bez czucia. Ręce lodowate. Przygłuszony wiatr
pojękiwał za oknem.
— Czuję... pustkę w żołądku... jakiś niepokój — odezwał się Houston.
— To naturalne. Mogłeś się tego spodziewać. W końcu był twoim ojcem.
— Był.
Houston włączył silnik, wyjechał z „turystycznego punktu widokowego" (tak informował
po francusku znak) i skierował się w dół krętą dwupasmową szosą na spotkanie, którego
oczekiwał przez całe życie.
— To dziwne — powiedział. — Jako dziecko zastanawiałem się, jak to miejsce wygląda.
Wyobrażałem sobie cmentarze takie jak u nas. A to jest... nie wiem.
— Higieniczny, homogenizowany, bezduszny i zapakowany w celofan.
Uśmiechnął się.
— Nigdy nie wyrwiesz się z lat sześćdziesiątych. Kiedy zamykam oczy, widzę cię
przemawiającą na frontowych stopniach siedziby związku studentów. „Spalcie wasze karty
kredytowe! Zajmijcie gmach administracji!"
Janice ukryła twarz.
— Nie byłam taka straszna.
— Jasne, byłaś dobra. Ale muszę powiedzieć ci prawdę. Nie spaliłem mojej karty.
10
— Przecież widziałam.
— Bilet parkingowy.
— Ty cwany...! Wszystko, czego chciałeś, to...
— Znaleźć się w twoich myślach.
— Ty zatwardziały hipokryto.
— Zatwardziały pragmatyku, mówiąc precyzyjnie.
Śmieli się aż do chwili, gdy wyrosły przed nimi rzędy krzyży. Pomyślał, że zachowywali
się tak, jak gdyby pogwizdywali obok przejeżdżającego karawanu.
— Jesteś naprawdę niesamowity — powiedziała.
— Nie ma tu żadnych drzew. Zauważyłaś?
— Zniszczyłyby całą koncepcję. Armia lubi prostotę i ład. Jak na okręcie.
— Tak mówią w marynarce.
— Przestań, wiesz, co mam na myśli. Wojsko zabija, a potem gloryfikuje śmierć.
— Chcesz powiedzieć, że ta wojna była niepotrzebna? To nie był Wietnam.
— Była konieczna, to nie ulega wątpliwości. Jednak stojąc tam wysoko i spoglądając na te
krzyże, nigdy nie dowiemy się, ile cierpień w sobie kryją.
— Nie jestem pewny, czy w ogóle chciałbym wiedzieć. Poczuł, że Janice obserwuje go.
— Przepraszam — powiedziała. — Naprawdę tak nie myślałam.
— Trzydzieści siedem lat. — Pokręcił głową. Ścisnął mocniej kierownicę. — Czy wiesz,
że nigdy nie widziałem jego zdjęcia?
Janice zdziwiła się.
— Co? Żartujesz.
— Mama spaliła wszystkie fotografie. Powiedziała, że nie mogła znieść tych wspomnień.
Później żałowała, że to zrobiła, ale nie było sposobu na ich odtworzenie.
— Musiała go bardzo kochać.
— Wiem tylko, że miała szansę na powtórne małżeństwo, ale tego nie zrobiła. Ciągle
pamiętam — to musiało być wiele lat później — jak popłakiwała sobie przed zaśnięciem.
Budziłem się i słuchałem. Szedłem do niej i pytałem, co się stało. „To wspomnienia, Peter
— mówiła, mając zaczerwienione oczy i pociągając nosem. — To tylko wspomnienia o
twoim ojcu."
11
— Boże.
— Tyle krzyży. Pod którym został pochowany?
Janice położyła rękę na jego kolanie i ścisnęła uspokajając go. Przetrząsnąwszy swoją
torebkę, znalazła paczkę papierosów, zapaliła jednego i podała mu.
Skinął głową zaciągając się głęboko. Amerykański. Z niewielką ilością smoły i nikotyny.
Miał spore kłopoty, by je tutaj znaleźć, i zapłacił cztery razy więcej niż w Stanach. Te
francuskie żagwie, które próbował, wywoływały kaszel. Ponadto miał nadzieję, że
wyjątkowo wysoka cena zmusi go do ograniczenia nałogu.
Citroen wypełnił się dymem. Opuścił szybę i poczuł na sobie powiew wiatru. Dym uleciał
przez okno. Houston wpatrywał się w wysoką i przerośniętą chwastami trawę, pochylającą
się" nisko po obu stronach drogi. Szosa opadała w lewo, wzdłuż wzniesienia. Z tej
perspektywy spoglądał w kierunku rozległych sadów po zachodniej stronie doliny. Wiatr
jednak tak popędził chmury, iż dolinę ogarnął cień. Minął zakręt. Teraz patrzył w prawo, na
wschód. Cmentarz wypełniał całą szybę samochodu — bliski, wyraźny i jaskrawy — białe
krzyże na tle nieoczekiwanego cienia, bezkres.
Houston patrzył na wyłaniający się, coraz wyraźniejszy kamienny mur. Wjechał przez kutą
żelazną bramę i zatrzymał się na parkingu. Wysiedli z citroena. Drżeli na wietrze, stojąc
przed rozłożystym, niskim, białym budynkiem, który przypominał Houstonowi centrum
administracyjne w wielkim mieście, gdzieś w Stanach. Budynek cały ze szkła i metalu.
Bezduszny. Instytucja — pomyślał. Wydawało się, że krzewy są wykonane z plastiku, a
trawnik przypominał jakiś kosmiczny twór.
— To okropne — odezwał się Houston. — To nic nie zmieni. Nic się nie zmieni, mimo że
tu jestem. Do diabła, nawet nie znałem tego człowieka. — Jego głos brzmiał ostro.
— Chcesz się rozejrzeć? Zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie mogę. Nie myślałem o ojcu przez lata, ale jako dziecko obiecałem sobie, że
któregoś dnia ujrzę jego grób. Teraz śmierć matki. Przyjechaliśmy tu, do Francji, abym
przestał o tym myśleć. Jednak nie mogę. Jeśli odwiedzę jego grób, to może zaakceptuję i
jej. A może tylko chcę mu powiedzieć, że jego żona nie żyje.
12
Jan wsunęła swoją rękę w jego dłoń i mocno zacisnęła. Houston poczuł ucisk w gardle.
— Spełnimy twoją obietnicę.
Skinął potakująco głową. Przeszedł pod napisem — AMERYKAŃSKI POMNIK
WOJENNY — a dalej zakrzewionym z obu stron chodnikiem w kierunku szklanych drzwi
wejściowych. Popchnął je do środka. Wewnątrz poczuł duszne powietrze i usłyszał echo
swych kroków, odbite od sztucznego marmuru. Dookoła długiego pomieszczenia zrobiono
wystawę: fotografie i mapy przedstawiające przebieg bitwy; karabiny, hełmy, mundury i
inne drobne przedmioty; modele, dioramy, obrazy, flagi. W pomieszczeniu było wyjątkowo
jasno. Usłyszał syk zamykających się za nim drzwi. Z tyłu wyczuwał obecność Janice.
Swą uwagę skupił na znajdującym się dokładnie naprzeciw kontuarze. Urzędnik o szczupłej
twarzy, wąskich ustach i krótkich włosach, ubrany w ciemny garnitur uniósł się w
oczekiwaniu. Houston podszedł wprost do niego.
— W czym mogę pomóc?
Houston dostrzegł w jego klapie znaczek Amerykańskiego Legionu Urzędników.
— Nie jestem pewien, jak... mój ojciec zginął tutaj — powiedział. — Nie wiem, jak
odnaleźć jego grób. Czy są ułożone alfabetycznie? — Głos Houstona brzmiał tubalnie w
muzealnym echu pomieszczenia.
— Nie, proszę pana. — Urzędnik pochylił się do przodu tak gorliwie zainteresowany, że
przypominał Houstonowi dyrektora zakładu pogrzebowego. — Są ułożeni regimentami i
kompaniami. Gdybym miał jego nazwisko, mógłbym odszukać ten grób.
— Nazywał się Stephen Houston.
— Czy miał drugie imię? Gdyby nazwiska się powtarzały.
— Proszę?
— Mogło być kilku poległych o tym nazwisku.
— Ach tak, rozumiem. Samuel.
Urzędnik, w którego głosie czuć było południowy akcent, spojrzał na niego z
zainteresowaniem.
— Czy pan pochodzi z Teksasu? — wycedził.
— Nie, dlaczego pan tak sądzi?
— Przepraszam pana. To drugie imię. Sam Houston.
13
— Tak, rzeczywiście. Pochodzimy jednak z Indiany.
— Czy mógłby pan chwilę poczekać. — Urzędnik pochylił się nad konsolą znajdującą się
poniżej kontuaru.
Houston spojrzał na Jan. Jasne, fluoryzujące światła brzęczały nieprzyjemnie. W skroniach
czuł pulsowanie.
— Zapaliłbym jeszcze jednego papierosa — powiedział.
Poza nim palce stukały w klawiaturę konsoli. Jan szperała w swojej torebce. Wtem Houston
usłyszał zdziwiony teksański głos.
— To było Stephen Samuel Houston, proszę pana?
— Tak. — Wziął papierosa od Jan. Zapalił go i odwrócił się do urzędnika. Nie lubił takich
spojrzeń, jakie zobaczył. Serce mu przyśpieszyło. — O co chodzi?
— Gdyby mógł pan przeliterować, proszę pana.
— Hou
— Nie, nazwisko znam. Pierwsze imię, proszę pana. Ja piszę je przez „ph" w środku.
Czasami zamiast tego występuje „v".
— Pisze je pan właściwie. — Żołądek Houstona płonął.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin