Abramow Aleksander - 01.Jeźdźcy znikąd.rtf

(456 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA

Aleksander i Siergiej Abramow

 

 

 

 

 

 

Jeźdźcy z nikąd

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

Różowe obłoki


KATASTROFA

Śnieg był miękki, puszysty, zupełnie nie przypominał chropawego jak szmergiel krystalicznego firnu polarnych pustaci. Antarktyczne lato, miły łagodny mrozek, który nawet nie szczypie w uszy, stwarzały atmosferę turystycznej przejażdżki. Tam gdzie w zimie nawet płozy samolotu nie mogły się oderwać od przechłodzonych kryształków śniegu, nasza trzydziestopięciotonowa amfibia sunęła jak osobowy samochód po autostradzie. Wano prowadził wóz po mistrzowsku, nie hamował nawet na widok podejrzanych lodowych nawisów.

- Bez brawury, Wano - zawołał z kabiny nawigacyjnej Ziernow. - Mogą być szczeliny.

- Gdzie, kochanie? - zapytał z powątpiewaniem Wano, wpatrując się przez okulary słoneczne w strumień oślepiającego światła wlewający się do kabiny przez przedni iluminator. - Czy to jest droga? To bulwar Rustawelego a nie droga. Macie jakieś wątpliwości? Nigdy nie byliście w Tbilisi? W takim razie wszystko jest jasne.

Wygramoliłem się z kabiny radiooperatora i usiadłem na strapontenie obok Wano. Nie wiedzieć czemu odwróciłem się i spojrzałem na stolik w salonie, przy którym przeprowadzał jakieś meteorologiczne obliczenia Tolek Diaczuk. Nie powinienem był się oglądać.

- Jesteśmy świadkami narodzin nowego kierowcy-amatora - zachichotał Tolek. - Wano, kinetyk za chwilę cię poprosi, żebyś mu oddał kierownicę.

- A wiesz przynajmniej, co to znaczy kinetyk? - odgryzłem się.

- Ja tylko naukowo uogólniłem twoje specjalności kinooperatora i kinomechanika.

- Idiota. Kinetyka to nauka o ruchu.

- W takim razie muszę poprawić błąd terminologiczny.

A ponieważ nic na to nie odpowiedziałem, dodał zaraz.

- Twoja próżność cię zgubi, Jurek. Dwa zawody to dla niego już za mało.

Każdy z nas, uczestników wyprawy, łączył co najmniej dwa, a niekiedy nawet trzy zawody. Ziernow, który w zasadzie był glacjologiem, mógł w razie czego zastąpić geofizyka i sejsmologa. Tolek pełnił obowiązki meteorologa, lekarza i kucharza. Wano był mechanikiem samochodowym i kierowcą specjalnie skonstruowanej dla Dalekiej Północy gigantycznej amfibii śnieżnej, a poza tym potrafił zreperować wszystko, poczynając od zerwanej gąsienicy, a kończąc na przepalonej maszynce elektrycznej. Pod moją zaś opieką oprócz kamery filmowej i projektora znajdowała się również kabina radiooperatora. Ale do Wano ciągnęła mnie nie próżność, nie chęć zwiększenia liczby moich specjalizacji, tylko miłość do jego “Charkowianki”.

Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy z pokładu samolotu, wydała mi się czerwonym smokiem z bajek dzieciństwa, oglądana zaś z bliska, rozparta na wysuniętych do przodu gąsienicowych łapach szerokich co najmniej na metr, z wielkimi kwadratowymi ślepiami iluminatorów wydała mi się tworem z innej planety. Umiałem prowadzić samochód, a nawet dużą ciężarówkę i Wano pozwolił mi już wypróbować amfibię na jeziorze lodowca koło Mirnego, wczoraj jednak, kiedy już wyruszyliśmy na wyprawę - dzień był chłodny i wietrzny - nie zaryzykował. Ale dzisiejszy poranek tak kusił, powietrze było kryształowo przejrzyste.

- Puść mnie do kierownicy, Wano - poprosiłem, zaciskając zęby i usiłując nie obejrzeć się tym razem. - Na pół godzinki.

Wano już wstawał, ale powstrzymał go okrzyk Ziernowa:

- Żadnych eksperymentów z prowadzeniem. Odpowiadacie za każde uszkodzenie pojazdu, Czocheli. A wy, Anochin, włóżcie szkła.

Natychmiast wykonałem polecenie - Ziernow jako kierownik był wymagający i stanowczy, a patrzenie na miriady iskier zapalanych przez zimne słońce na śnieżnej równinie nie osłoniętymi ochronnymi okularami oczyma nie było bezpieczne. Śnieżna równina ciemniała dopiero pod horyzontem, zlewała siłę tam z rozmytą ultramaryną nieba, bliżej zaś powietrze wydawało się być jarzące białe.

- Spójrzcie lepiej w boczmy iluminator, Anochin - ciągnął Ziernow. - Czy nic was nie niepokoi?

O jakieś pięćdziesiąt metrów na lewo wznosiła się zupełnie pianowa ściana lodowa. Błyszcząca i tęczująca jak smuga diamentowego pyłu ciemniała u dołu, tam gdzie zleżały rozwarstwiony śnieg przekształcał się już w zmętniały chropowaty firn. A jeszcze niżej widać było warstwę lodu, jakby odciętą nożem olbrzyma, błękitniejącą w słońcu niczym niebo odbite w lustrze. Ściana ciągnęła się w nieskończoność, bez najmniejszej przerwy, aż zniknęła gdzieś tam w śnieżnej dali. Można było pomyśleć, że potężne wielkoludy z bajki wydźwignęły ją tu, ową, nie wiadomo czego broniącą i nie wiadomo komu zagrażającą twierdzę.

- Lodowy płaskowyż, Borysie Arkadiewiczu. Może to szelfowy lodowiec?

- Bywalec - uśmiechnął się Ziernow, robiąc aluzję do drugiej już mojej wizyty na Biegunie Południowym. - Czy wiecie, co to jest szelf? Nie wiecie? Szelf to platforma cokołu kontynentalnego. Lodowiec szelfowy schodzi w ocean. A to nie jest czoło lodowca, a my nie płyniemy po oceanie. - Zamilkł na chwilę, potem dorzucił, zamyślony: - Stańcie, Wano. Obejrzymy to z bliska. To ciekawy fenomen. A wy się ubierzcie, towarzysze. Żebyście się nie ważyli wychodząc w swetrach.

Z bliska ściana okazała się jeszcze piękniejsza - nieprawdopodobny blok zamarzniętego nieba odcięty aż po horyzont. Ziernow milczał. Może przytłoczył go ogrom, a może niezrozumiałość tego, co widzieli. Długo wpatrywał się w śnieżny szlak śniegowy u szczytu ściany, potem nie wiedzieć czemu popatrzył pod nogi, deptał śnieg, rozgarniał go nogą. Nic nie rozumiejąc śledziliśmy jego ruchy.

- Zwróćcie uwagę na śnieg pod nogami - powiedział nagle Ziernow.

Zaczęliśmy deptać śnieg za jego przykładem i pod cieniutką warstwą odkryliśmy twardą powierzchnię lodu.

- Ślizgawka - powiedział Diaczuk. - Idealna płaszczyzna, jakby sam Euklides robił lodowisko. Ale Ziernow nie zareagował na żart.

- Stoimy na lodzie - ciągnął zamyślony. - Pokrywa śnieżna ma najwyżej dwa centymetry grubości. A spójrzcie, ile go jest na ścianie. Całe metry. Czemu? Takie same wiatry, takie same warunki, a zupełnie odmienny rezultat. Macie jakąś koncepcję?

Nikt nie odpowiedział. Ziernow po prostu głośno myślał.

- Struktura lodu na pierwszy rzut oka jest taka sama. Powierzchnia lodu także. Wrażenie sztucznego wygładzenia. A gdyby zmieść spod nóg tę centymetrową warstwę śniegu, ukazałaby się identyczna nienaturalna płaszczyzna. Ale to przecież nonsens.

- Wszystko w państwie Królowej Śniegów jest nonsensowne - stwierdziłem.

- Dlaczego Królowej a nie Króla? - zapytał Wano.

- Wyjaśnij mu to, Tolek - powiedziałem - jesteś przecież specjalistą od map. Gdzie się znajdujemy? Obok Ziemi Królowej Mary. A co jest tam dalej? Ziemia Królowej Maud. A z tamtej stromy? Ziemia Królowej Wiktorii.

- Po prostu Wiktorii - poprawił mnie Tolek.

- To była królowa Anglii, erudyto z Instytutu Prognoz.

Ziernow nie słuchał nas.

- Czy jesteśmy mniej więcej w tym rejonie? - zapytał nagle.

- To znaczy w jakim?

- W tym, w którym Amerykanie obserwowali różowe obłoki?

- O wiele dalej na zachód - uściślił Diaczuk. - Sprawdzałem to na mapie.

- Powiedziałem: ,,mniej więcej”. Różowe obłoki na ogół znajdują siłę w ruchu.

- Dzikie kaczki także - zachichotał Tolek.

- Nie wierzycie, Diaczuk?

 

 

- Nie wierzę. To po prostu śmieszne - nie kłębiaste, nie pierzaste. Zresztą teraz nie ma ich w ogóle. - Popatrzył na bezchmurne niebo. - A może to obłoki warstwicowe? Są podobne do nadtopionych od góry soczewek. A zaróżawia je słońce. No nie - gęste, ciemnoróżowe jak kisiel malinowy. Znacznie niżej niż chmury kłębiaste, wyglądają jak wydęte przez wiatr worki albo jak sterówce, którymi nikt nie kieruje. Bzdury!

Chodziło o tajemnicze różowe obłoki, o których Amerykanie nadali z zimowiska Mac Murdoch komunikat przez radio. Obłoki te podobne do różowych sterowców przeszły nad wyspą Rossa, widziano je w rejonie szelfowego lodowca Shackletona i nad Ziemią Adeli, a jakiś amerykański lotnik napotkał je o trzysta kilometrów od Mirnego. Amerykański radiooperator w rozmowie z Kolą Samojłowem, który przyjmował ten komunikat, dodał od siebie: “Sam widziałem te cholerne obłoki. Pędzą po niebie jak świnki Disneya!”.

W mesie w Mirnym różowe obłoki nie cieszyły się powodzeniem. Częściej można było usłyszeć sceptyczne uwagi niż komentarze świadczące o poważniejszym zainteresowaniu. “Król wisusów” Zora Bruk z “klubu wesołych pomysłów” nacierał na flegmatycznego sejsmologa, weterana Antarktydy:

- Słyszeliście o latających talerzach?

- A bo co?

- A o bankiecie w Mac Murdoch?

- A bo co?

- Odprowadzaliście korespondenta “Life’u”, kiedy leciał do Nowego Jorku?

- A bo co?

- Bo nic. Tylko że za nim poleciały do redakcji różowe kaczki.

- Wiesz co? Całuj psa w nos!

Zora uśmiechał się, wyszukiwał następną ofiarę. Mnie oszczędził, nie uważał się widocznie za dostatecznie uzbrojonego do potyczki ze mną. Jadłem obiad z glacjologiem Ziernowem, który był ode mnie starszy zaledwie o osiem lat, ale mógł już pisać przed swoim nazwiskiem “prof.”. Cokolwiek by się o tym mówiło, każdy chciałby mieć stopień doktorski w trzydziestym szóstym roku życia, chociaż mnie, humaniście z zamiłowania, glacjologia nie wydawała się być tak bardzo ważną dla postępu ludzkości nauką. Kiedyś wyraziłem ten pogląd w rozmowie z Ziernowem.

Odpowiedział mi:

- A wiecie, ile jest na Ziemi lodu i śniegu? Na samej tylko Antarktydzie powierzchnia pancerza lodowego w zimie sięga dwudziestu dwóch milionów kilometrów kwadratowych, a w Arktyce jedenastu milionów plus Grenlandia i wybrzeża Oceanu Lodowatego. A dodajcie jeszcze do tego wszystkie szczyty górskie z wiecznym śniegiem i lodowce, nie licząc już zamarzających w zimie rzek. Ile to będzie razem? Mniej więcej jedna trzecia powierzchni wszystkich lądów. Kontynent lodowy jest dwakroć większy niż Afryka. To nie jest takie nieważne dla ludzkości.

Jak to się mówi - wzięły mnie te lody. Przełknąłem także serdeczne życzenia, żebym się czegoś nauczył w czasie mego pobytu na Antarktydzie. Ale od tego czasu Ziernow obdarzał mnie swoją łaskawą uwagą, a w dniu, kiedy nadszedł komunikat o różowych obłokach, spotkawszy mnie na obiedzie od razu zaproponował:

- Chcecie odbyć małą przejażdżkę w głąb kontynentu? Ze trzysta kilometrów?

- W jakim celu?

- Zamierzamy sprawdzić, jak to jest z tym amerykańskim zjawiskiem. Wszyscy uważają to za mało prawdopodobne. Będziecie robili kolorowe zdjęcia, obłoki są przecież różowe.

- Wielkie rzeczy - powiedziałem - najbanalniejszy efekt optyczny.

- Nie wiem. Nie mogę kategorycznie temu zaprzeczyć. W komunikacie podkreśla się, że ich kolor nie zależy podobno od oświetlenia. Oczywista można przyjąć, że jest tam jakaś domieszka aerosolu pochodzenia ziemskiego, albo, przypuśćmy, pochodzący z meteorytów pył z kosmosu. Zresztą interesuje mnie coś innego.

- Co?

- Stan lodów w tym rejonie.

Nie zapytałem wtedy, dlaczego interesuje go stan lodów w tym rejonie, ale przypomniałem sobie o tym, kiedy Ziernow rozmyślał na głos przed tajemniczą ścianą lodową. Najwyraźniej łączył ze sobą te dwie rzeczy.

W amfibii przysiadłem się do roboczego stolika Diaczuka.

- Dziwna ściana, dziwnie ścięta - powiedziałem. - Piłą ją ktoś spiłował czy jak? Ale co tu mają do rzeczy oblekli?

- Czemu łączysz z tym obłoki? - zdziwił się Tolek.

- To nie ja je łączę. Dlaczego Ziernow, zastanawiając się nad lodowcem, nagle napomknął o obłokach?

- Nie bądź za mądry. To rzeczywiście dziwny lodowiec, ale obłoki nic tu nie mają do rzeczy. Przecież nie są produktem lodowca.

- A gdyby tak było?

- Gdyby ciocia miała wąsy... Pomóż mi lepiej przygotować śniadanie. Jak myślisz - omlet z proszku czy konserwy?

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Nastąpił wstrząs i upadliśmy na podłogę. “Spadamy w przepaść, czy po prostu amfibia się obsunęła?” W tejże chwili straszliwe czołowe uderzenie odrzuciło nas do tyłu. Poleciałem na przeciwległą ścianę. Coś zimnego i ciężkiego zwaliło mi się na głowę, straciłem przytomność.


SOBOWTÓRY

Ocknąłem się, ale niezupełnie, leżałem bowiem bez ruchu, nie mając siły otworzyć oczu. Pracowała tylko świadomość, a może raczej podświadomość - mętne, nieokreślone wrażenia przebiegały mi przez mózg, a równie nieokreślona i równie mętna myśl usiłowała je uściślić. Byłem chyba w stanie nieważkości, wydawało mi się, że płynę czy też wiszę nie w powietrzu nawet i nie w próżni, lecz w jakimś ciepławym bezbarwnym koloidzie, gęstym i niewyczuwalnym, a zarazem wypełniającym mnie bez reszty. Ów koloid przenikał przez pory skóry, przenikał do oczu i ust, wypełniał żołądek i płuca, mieszał się z krwią, a może nawet zmienił jej krążenie w moim ciele. Miałem dziwne, wszelako uparcie nie opuszczające mnie uczucie, że ktoś niewidzialny uważnie patrzy przez moje ciało, przygląda się ciekawie każdej komórce i każdemu nerwowi, zaziera do każdego zakątka mózgu. Nie odczuwałem ani strachu, ani bólu, spałem i nie spałem zarazem, śnił mi się bezsensowny, bezkształtny sen, a jednocześnie wiedziałem, że nie jest to sen.

Kiedy odzyskałem świadomość, dookoła było tak samo jasno i cicho. Z trudem uniosłem powieki, towarzyszył temu dotkliwy kłujący ból w skroniach. Tuż przed moimi oczyma wystrzelał w górę gładki, rdzawy, jak gdyby wypolerowany pień drzewa. Eukaliptus czy palma? A może maszt okrętowy, którego wierzchołka nie widziałem - nie byłem w stanie podnieść głowy. Namacałem coś twardego i zimnego, chyba kamień. Popchnąłem ten kamień, bezszelestnie odtoczył się w trawę. Moje oczy szukały zieleni trawnika w podmoskiewskim parku, ale trawnik ten nie wiedzieć czemu miał barwę ochry. Zaś z góry, z okna albo z nieba napływało tak oślepiająco białe światło, że pamięć podsunęła mi natychmiast zarówno obraz nieskończonej białej pustyni, jak i błękitny odblask ściany lodowej. Od razu wszystko sobie przypomniałem.

Pokonując ból uniosłem się i usiadłem, rozglądałem się dokoła, poznawałem wszystko. Brunatny trawnik to było linoleum, rudawy pień był nogą stołu, a kamień w zasięgu mojej ręki okazał się moją własną kamerą filmową. Z pewnością właśnie ta kamera uderzyła mnie w głowę, kiedy amfibia zaczęła spadać. Ale gdzie jest w takim razie Diaczuk? Zawołałem go, nie odpowiedział. Nie odpowiedzieli także na moje wołanie ani Ziernow, ani Czocheli. W ciszy nie przypominającej bynajmniej ciszy pokoju, w którym mieszkasz lub pracujesz, czytelniku - w którym zawsze kapie skądś woda, skrzypi podłoga, tyka zegarek albo brzęczy mucha, co przypadkowo wleciała z ulicy - słychać było tylko mój głos. Przyłożyłem rękę z zegarkiem do ucha - zegarek szedł. Było dwadzieścia po dwunastej.

Jakoś tam wstałem i przytrzymując się ściany podszedłem do kabiny nawigatora. Była pusta, ze stołu zniknęły nawet rękawiczki i lornetka, a z oparcia krzesła podbita futrem kurtka Ziernowa. Nie było także dziennika, który Ziernow prowadził podczas wyprawy. Wano zaginął, zniknęły także i jego rękawice i kurtka. Wyjrzałem przez iluminator czołowy, szkło ochronne iluminatora było stłuczone i wgięte do wewnątrz. A za iluminatorem bielał gładki iskrzący śnieg, jakby nie zdarzyła się żadna katastrofa.

Ale pamięć nie oszukiwała mnie, ból głowy także mnie nie oszukiwał. W lustrze pokładowym zobaczyłem moją twarz z zaschniętą na czole krwią. Byłem ranny, ale kość została nienaruszona, rękojeść kamery zdarła tylko skórę. A więc coś się jednak zdarzyło. A może moi towarzysze znajdują się gdzieś nie opodal, na śniegu? Poszedłem do suszarni, obejrzałem zaciski na narty - nart nie było. Nie było także duralowych sanek. Zniknęły wszystkie kurtki, wszystkie czapki, została tylko moja kurtka i moja czapka. Otworzyłem drzwi, zeskoczyłem na lód - lód przebłyskiwał błękitnawo spod zwiewanego przez wiatr sypkiego śniegu. Ziernow miał rację, kiedy mówił o niezwykłości tak cienkiej pokrywy śnieżnej w głębi polarnego kontynentu.

Rozejrzałem się. Obok naszej “Charkowianki” stała jej siostra, równie wielka i piękna, równie przyprószona śniegiem. Dogoniła nas zapewne jadąc z Mirnego, a może spotkała nas w drodze powrotnej do Mirnego. Z pewnością udzieliła nam pomocy. Nasza amfibia wpadła bowiem rzeczywiście do szczeliny, w odległości dziesięciu metrów zobaczyłem ślad tego upadku - czarny otwór studzienny w maskującej szczelinę lodową firnowej skorupie. Chłopcy z tamtej amfibii musieli zauważyć naszą kraksę (na szczęście uwięźliśmy zapewne gdzieś w górnych partiach rozpadliny) i wyciągnęli na górę i nas, i nasz nieszczęsny pojazd.

- Hej! Jest tam kto? - zawołałem obchodząc tamtą amfibię od przodu.

Nikt nie ukazał się w żadnym z czterech iluminatorów, nie rozległ się żaden głos. Przyjrzałem się amfibii uważniej i zamarłem - amfibia - bliźniak miała identycznie jak nasza stłuczone i wgięte do wewnątrz szkło ochronne iluminatora czołowego. Spojrzałem na lewą gąsienicę - nasz transporter miał znak szczególny, jedno z kolczastych ogniw gąsienicy przyspawane na nowo, wyraźnie odróżniało się od pozostałych. Takie samo ogniwo miała i ta amfibia. Stały przede mną nie bliźniaki z tej samej serii fabrycznej, ale sobowtóry, dokładne repliki w każdym szczególe. I otwierając drzwi ,,Charkowianki” sobowtóra zadrżałem w przeczuciu czegoś niedobrego.

Przeczucie mnie nie zawiodło. Pomost był pusty, nie znalazłem ani nart, ani sanek, tylko na haku wisiała samotnie moja skórzana kurtka na futrze. Właśnie moja kurtka. Takie samo zacerowane rozdarcie na lewym rękawie, tak samo powycierane futro na mankietach, dwie dobrze mi znane ciemne tłuste plamy na ramieniu - kiedyś dotknąłem ramienia dłonią umazaną w oleju maszynowym. Szybko wszedłem do kabiny i oparłem się o ścianę, żeby nie upaść - wydało mi się, że moje serce przestaje bić.

Na podłodze koło stołu... leżałem ja! Miałem na sobie ten sam brązowy sweter, te same watowane spodnie, moja twarz tak samo dotykała nogi stołu i tak samo przyschła krew na czole, dłoń tak samo dotykała kamery filmowej. Mojej kamery filmowej.

Być może, że to był sen, być może, że się jeszcze nie obudziłem i jakimś dodatkowym wzrokiem widziałem siebie samego leżącego na podłodze? Rąbnąłem pięścią w stół - zabolało. Oczywiście, obudziłem się, to nie sen. W takim razie zwariowałem. Ale wiedziałem z przeczytanych książek i artykułów, że wariaci nigdy nie zdają sobie sprawy z tego, że ogarnął ich obłęd. W takim razie, co to jest? Halucynacja? Miraż? Dotknąłem ściany. Bynajmniej nie była widmowa. A więc nie byłem zjawą i ja, ten ja, który leżałem na podłodze u moich stóp. Bzdura, nonsens. Przypomniałem sobie swoje własne słowa o tajemnicach Królowej Śniegów. A może Królowa Śniegów jednak istnieje, może zdarzają się cuda, widmowe sobowtóry, a nauka to jedynie próba uspokojenia samego siebie?

Cóż zatem powinienem zrobić? Uciekać na złamanie karku, zamknąć się w mojej amfibii i czekać nie wiadomo na co, dopóki nie zwariuję ostatecznie? Przypomniałem sobie czyjeś powiedzenie: ,,jeżeli to, co widzisz, sprzeczne jest z prawami przyrody, to wiedz, że jesteś winien ty, a nie przyroda - to ty się mylisz”. Strach minął, zostało niezrozumienie i gniew i nie próbując nawet zachować ostrożności, potrąciłem nogą leżącego. Jęknął, otworzył oczy. Potem uniósł się na łokciu, zupełnie tak samo jak przedtem ja, i usiadł, rozglądając się dokoła nieprzytomnie.

- A gdzie jest reszta? - zapytał.

Nie poznałem tego głosu, należał do mnie i nie do mnie zarazem, ściślej był to mój głos, ale w zapisie magnetofonowym. Ale do jakiego stopnia ta zjawa była identyczna ze mną, skoro ocknąwszy się myślała o tym samym, o czym myślałem ja.

- Gdzie oni są? - powtórzył i zawołał: - Tolek! Diaczuk!

Podobnie jak i mnie nikt mu nie odpowiedział.

- Co się stało? - zapytał.

- Nie wiem - odpowiedziałem.

- Zdawało mi się, że amfibia zwaliła się do szczeliny lodowej. Poczuliśmy wstrząs, potem uderzenie, na pewno o ścianę lodową. Upadłem... Potem... Ale dokąd oni wszyscy poszli?

Nie poznawał mnie.

- Wano! - zawołał wstając;

I znowu odpowiedziała mu cisza. Wszystko, co się działo przed kwadransem, powtarzało się teraz w przedziwny sposób. Chwiejąc się podszedł do kabiny nawigacyjnej, obmacał puste siedzenie kierowcy, przeszedł do suszami, nie znalazł tam, jak i ja, nart ani sanek, potem przypomniał sobie o mnie i zawrócił.

- A wy skąd jesteście? - zapytał przyglądając mi się i nagle odskoczył, zasłonił twarz dłonią. - To niemożliwe! Śnię czy co?

- Ja też tak myślałem... z początku - powiedziałem. Już się nie bałem.

Przysiadł na perlonowej kanapce.

- Wy... ty... przepraszam... o, do diabła... jesteś do mnie podobny jak moje własne odbicie w lustrze. Nie jesteś zjawą?

- Nie. Możesz mnie dotknąć, przekonasz się.

- Kim w takim razie jesteś?

- Jurij Pietrowicz Anochin. Kinooperator i radiotelegrafista ekspedycji - powiedziałem dobitnie.

Zerwał się.

- Nie! To ja jestem Jurij Pietrowicz Anochin, operator i radiotelegrafista wyprawy! - krzyknął i znowu usiadł.

Milczeliśmy teraz obaj przyglądając się sobie nawzajem - jeden spokojniejszy, bo widział już i wiedział odrobinę więcej, drugi z obłędem w oczach, powtarzający z pewnością wszystkie moje myśli, które przemknęły przez moją głowę, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem.

W ciszy kabiny miarowo oddychali dwaj jednakowi mężczyźni.


RÓŻOWY OBŁOK

Nie pamiętam, jak długo to trwało. Wreszcie on przemówił pierwszy:

- Nic nie rozumiem.

- Ja także.

- Człowiek nie może się przecież rozdwoić.

- I mnie się tak wydawało.

Zamyślił się.

- A może jednak Królowa Śniegów istnieje?

- Powtarzasz się - powiedziałem. - Ja o tym pomyślałem już wcześniej. A nauka to tylko bzdury i próby uspokojenia samego siebie.

Roześmiał się, zmieszany, jak gdyby przywołał go do porządku starszy towarzysz. Rzeczywiście byłem starszy od niego. I natychmiast skorygowałem nasze wzajemne stosunki.

- No, dość tych żartów. To jakieś psychofizyczne złudzenie. Nie mogę się jeszcze zorientować, jakie mianowicie. Ale złudzenie. Wiesz co? Chodźmy do kabiny Ziernowa.

Zrozumiał mnie w pół słowa - był przecież moim odbiciem. Jednocześnie obaj pomyśleliśmy o tym samym - czy mikroskop wyszedł cało z awarii? Okazało się, że ocalał, stał na swoim miejscu w szafce. Nie potłukły się także szkiełka do preparatów. Mój sobowtór wyjął je niezwłocznie z pudełeczka. Porównaliśmy nasze dłonie - nawet odciski i zadry skóry mieliśmy identyczne.

- Zaraz sprawdzimy - powiedziałem.

Każdy z nas nakłuł sobie palec, rozmazał krew na szkiełku i porównaliśmy oba preparaty pod mikroskopem. Krew również obaj mieliśmy identyczną.

- Ten sam materiał - uśmiechnął się - moja kopio.

- To ty jesteś kopią.

- O nie, ty.

- Poczekaj - powstrzymałem go - a kto cię zaprosił do wzięcia udziału w wyprawie?

- Ziernow. A któż by?

- A po co?

- Wypytujesz mnie, żeby potem powiedzieć to samo?

- Po co? Sam ci mogę podpowiedzieć. Chodziło o różowe obłoki, prawda?

Zmrużył oczy coś sobie przypominając i zapytał chytrze:

- A do jakiej szkoły chodziłeś?

- Skończyłem instytut.

- Ale ja pytam o szkołę. O numer szkoły. Czyżbyś zapomniał?

- To ty zapomniałeś. Ja chodziłem do siedemset dziewiątej.

- Powiedzmy. A kto tam u nas siedział na ostatniej ławce z lewej strony?

- Dlaczego mnie egzaminujesz?

- Taka mała kontrola... Więc nie pamiętasz Lenki? Nawiasem mówiąc Lenka wyszła potem za mąż.

- Za Fibicha - powiedziałem.

Westchnął.

- A więc i życiorys mamy ten sam.

- Mimo wszystko jestem przekonany, że jesteś kopią, widmem i przywidzeniem - rozgniewałem się ostatecznie. - Kto się pierwszy ocknął? Ja. Kto pierwszy zobaczył, że są dwie “Charkowianki”? Też ja.

- Jak to dwie? - zapytał.

Zachichotałem triumfująco. Mój priorytet został potwierdzony w sposób niepodważalny.

- Tak to, że obok stoi druga. Prawdziwa. Możesz ją sobie obejrzeć.

Przywarł do bocznego iluminatora, obejrzał się, spojrzał na mnie niepewnie, potem w milczeniu włożył kopię mojej kurtki i wyszedł na lód. Tak samo przyspawane ogniwo gąsienicy, tak samo wgniecione szkło iluminatora sprawiły, że się zasępił. Ostrożnie zajrzał na pomost, poszedł do kabiny nawigacyjnej, wrócił do stolika, na którym leżała moja kamera filmowa. Dotknął kamery.

- Bliźniaczka - powiedział posępnie.

- Jak widzisz. I ja i ona urodziliśmy się wcześniej.

- Ty tylko ocknąłeś się wcześniej - nachmurzył się - a który z nas jest właśc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin