1991 WordP - Kosmiczne miasta w epoce kamiennej.rtf

(322 KB) Pobierz

Erich von Däniken

 

KOSMICZNE MIASTA W EPOCE KAMIENNEJ

 

1991

 

Wstęp: Anioł Ziemia ET, o ile był to naprawdę on, zjawił się bezszelestnie. Dziś powiedziałbym pewnie, że jak widmo, jak duch. A może była to nieuchwytna zjawa. Nie mogłem w to uwierzyć, serce waliło mi jak młotem, jakbym setkę przebiegł w piętnaście sekund. (Ha! Nie jestem już przecież młodzikiem!) Właściwie nie miał w sobie nic nieziemskiego, pomijając brak paznokci i owłosienia na rękach. Zmieszany patrzyłem mu w twarz, na której również nie było ani śladu zarostu. Był piękny. Tak uroczy, że mógł uchodzić za dziewczynę - ale brakowało mu biustu. Jego zęby lśniły w uśmiechu jak diamenty! Jak go opisać? Czy ktoś stał twarzą w twarz z aniołem? A poza tym czy anioły są rodzaju żeńskiego, czv nijakiego? Odpowiedź padła, nim zdążyłem się zastanowić: - Gabriel był rodzaju męskiego - uśmiechnął się bezczelnie. - Michał i pozostali posłańcy tak samo. A niech tam! Anioł rodzaju męskiego. Ale teraz naprawdę zadałem sobie pytanie, czy to sen, czy jawa. Przywułałem na pomoc całą siłę woli i wyciągnąłem do niego rękę nad biurkiem. - Nieeh będzie pochwalony wydusiłem pośpiesznie, bo nie wpadłem na nic lepszego. Skinął głową. Z jego rysów biły jednocześnie ufność i smutek, serdeczność i gorycz - ale poza tym z tej anielskiej twarzy nie dawało się wyczytać nic więcej. W każdym razie nie był tu chyba duch, bo dłoń uścisnał mi dość energicznie - ale nie był też człowiekiem. Pewnie, że się bałem, ale moje vis-a-vis zneutralizowało mój strach swoją wewnętrzną siłą. W którąkolwiek stronę biegły moje myśli, ono już je znało. Nagle, w krótkiej chwili spokoju, wpadłem na idiotyczny pomysł, żeby się przedstawić. - Erich von Däniken - skinąłem głową. - Ziemia - odkłonił się uprzejmie. - Co proszę? Powtórzył spokojnie, jak gdyby mogło to okiełznać zamęt, panują-

 


cy w moich szarych komórkach: - Ziemia! Planeta! Cząstka Wszechświata! Nadal trzymał moją dłoń. Nagle poczułem, jak moja ręka zanurza się w głębiach oceanu. Grzbietem zgiętych palców dotknąłem delikatnie dna morskiego. Znajdowały się tam wzgórza, góry i jedwabiście miękkie równiny. To zadziwiające - moja ręka robiła się coraz dłuższa. Leciutko, bez najmniejszego oporu, przebiłem się przez skorupę Ziemi. Na ułamek sekundy przyszedł mi na myśl obraz "Człowiek, który przechodził przez mury". W tym filmie Heinz Ruhmann mógł przechodzić przez ściany metrowej grubości. Ot, tak sobie. A ja wsuwałem rękę pod podmorskie łańcuchy gór. Ot, tak sobie. Delikatnie, prawie jak chirurg przykładający skalpel do skóry pacjenta, przebiłem palcem płaszcz Ziemi. Nagle przeszył mnie straszliwy ból, poczułem, że tysiąc igieł przebija mi ciało aż do kości. Odruchowo chciałem cofnąć rękę, ale ona tkwiła jak w imadle. Anioł siedzący vis-a-vis uśmiechnął się, ścisnął moją dłoń, oblewaną właśnie przez strumień lawy rozpalonej do białości. Nie musiał wyjaśniać przyczyny bólu: była to podziemna eksplozja bomby jądrowej. Potem ból ustąpił, moja ręka wydłużała się nadal - teraz sięgała już chyba na dwa kilometry w głąb Ziemi. Czubkami palców czułem płynny metal. Zadziwiające, nie powinienem już mieć ani dłoni, ani ramienia: wrzący metal to przecież nie ciepła kaszka z mlekiem. Potem niewidzialna siła poczęła wykręcać mi stawy. Ręka poruszała się jak warząchew we wrzącej zupie. - Mam zmienić swoje legowisko? - zażartował łagodnie, a dla mnie stało się nagle jasne, co miał na myśli: przesunięcie, skok biegunów. - Na Boga! Nie! Bardzo proszę! A potem poczułem opór. Dłoń trafiła jakby na gumę, na coś, czego nie mogłem przeniknąć. Byłem już chyba blisko jądra Ziemi. Panowało tam ciśnienie kilku milionów atmosfer - ale ja tego nie czułem. Moja kończyna chwytna była już chyba tylko wspomnieniem mojej prawdziwej ręki - ręką astralną, jak powiedzieliby niektórzy. Bezradnie spojrzałem na anioła. Uśmiechnął się, wydawało się zresztą, że uśmiecha się stale. - Dlaczego nie mogę sięgnąć dalej? Czym jest wypełnione wnętrze Ziemi? Plazmą? Gazem w stanie stałym? Idiotyczna sytuacja. Siedzę przy swoim biurku w swoich czterech ścianach, moja prawa ręka sięga skraju jądra Ziemi, naprzeciw mnie uśmiecha się jakaś zjawa, wyglądająca jak Pan Bóg junior. Na moich oczach jego głowa przeobraża się w kulę ziemską, ciało znika. Błękitna Planeta zaczyna wirować mi przed oczyma jak hologram. Zdumiony widzę, że nasz glob robi się przezroczysty. Na powierzchnię wypływa gigantyezna plątanina, sieć grubszych i cieńszych linii,

 


krzyżujących się i przebiegających we wszystkich kierunkach. Na punktach przecięcia coś wiruje - jakby widzialny gaz, unoszący się w atmosferę. Właśnie tam stoją potężne monolity. Sieć jest trójwymiarowa. Z powierzchni - jak gałęzie, konary i pień prastarego dębu - grube powrozy-korzenie przenikają przez płaszcz Ziemi. Po całym układzie przebiegają ładunki energetyczne. Rozgałęzienia korzeni tkwią głęboko - rozchodzą się niczym cienkie struny delikatnych włókien nerwowych. Jądro Ziemi lśni jaskrawym, rozmigotanym światłem. To dziwne, ale wydaje mi się, że jest ono istotą świadomą. Jak w zwolnionym tempie, przyjmując postać energii, w jądrze krystalizują się myśli, delikatnymi odgałęzieniami biegną do pnia, wspinają się przez niezliczone przecięcia, przebijają powierzchnię Ziemi i błyskawicom podobne lecą w Kosmos. Gdzieś we Wszechświecie lśni odległa mgławica, potem zakrzywia się w zorzę polarną, zamienia się w lej, w spiralę, i już w formie wiązki elektronów pędzi ku Ziemi. Prosto w mroczną otchłań megalitycznego grobu. Cóż za wspaniały i przemożny spektakl! Anioł Ziemia przyjąwszy ludzką postać znów siedzi uśmiechnięty naprzeciw, jakby nic się nie stało, i życzliwie trzyma mnie za rękę. Promienieje,jest najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem. Zrozumiałem w końcu nawet wyraz jego twarzy, wyrażający jednocześnie pogodę i lęk, miłość, nieskończoną mądrość i gorycz. Oto jaśnieją przede mną miliardy lat, a jednocześnie beztroska młodość. W jedno stapiają się ból i radość. Wtej niepowtarzalnej chwili ujrzałem całą planetę jako istotę jedyną w swoim rodzaju, uwikłaną w niezwykle skomplikowany system wzajemnych uwarunkowań. Istotę przyjmującą energię i posłannictwa - a następnie odpowiadającą na jedno i drugie. Czy komuś tak wrażliwemu moźna sprawiać ból? Anioł Ziemia posiadał świadomość w wymiarze niedostępnym dla ludzi, a świadomość ta wymie niała informacje nie tylko z istotami żyjącymi na Ziemi, lecz również z przedstawicielami nieznanych inteligencji z otchłani Wszechświata. Nadeszło dla nas posłanie: "Kochajcie mnie, Dzieci Ziemi!" I. Symfonia w kamieniu

 

Różnica między Bogiem a historykami polega głównie na tym, że Bóg nie może zmieniać przeszłości.

Samuel Butler (1835-1902)

 


Jest 21 grudnia 3153 r. prz. Chr. Miejsce: 53°41' szerokości północnej, 6°28' długości zachodniej. Godzina 9:43 rano. Rozpalona tarcza słoneczna powoli wspina się na skraj wzgórza -jakby bała się opuścić swoje nocne leże. W dole, nad rzeczką, wiszą welony mgły. Trochę wyżej, na sztucznie usypanej terasie, wznosi się kamienny krąg złożony z 97 potężnych monolitów. Odcinek od południowowschodniej strony kręgu do jego centrum zajmuje grób korytarzowy. Jak żołnierze stoją tam 43 wielkie kamienie - szerokość między szeregami wynosi 1 m. U końca kamiennej parady, 18,9 m dalej, otwiera się przejście do budowli wzniesionej na planie krzyża i opatrzonej wielotonową kopułą. Z tyłu, w odległości 24 m od wąskiego wejścia, widać kultowe symbole wyryte na kamieniach - spirale, trójkąty, zygzaki. W pomieszczeniu, w którym panują nieprzeniknione ciemności, czekają kapłani. Są pewni swego. Wkrótce się stanie. Przed wejściem przykucnęło ze stu brodatych mężczyzn. Są umyci, włosy mają natarte tłuszczem, a za pas zatknęli iglaste gałązki. Czekają. Ich wzrok wędruje między wschodzącym słońcem a wejściem do grobu. Dziś będzie im wreszcie wolno przeżyć cud, na który w niewysłowionym trudzie harowali przez całe dziesięciolecia. Bóg słońca uczyni wielki zaszczyt ich zmarłemu królowi. Świetlna linia dotyka krawędzi wzgórza, szczyty monolitów zaczynają lśnić delikatną poświatą. Godzina 9:58. Nad monolitami znajdującymi się przy wejściu do komór grobowych pojawia się jaskrawy punkt świetlny. Języki ognia zamieniają się w oślepiającą orgię światła, potem jeden promień z górnych płyt rzuca na ziemię ostro odcinającą się linię świetlną. Kapłani patrzą w ekstazie na zdumiewające widowisko. Wąż świetlny wydłuża się, pełznie wąskim przejściem w stronę kultowych znaków na tylnej ścianie. Potem pasmo światła przeistacza się w świetlny wachlarz zalewający całą budowlę złotym lśnieniem. Mniej więcej po siedemnastu minutach wachlarz zaczyna się zwężać. Jakby na pożegnanie świetlne palce muskają ciemność - w końcu promieniste czułki wycofują się z komory grobowej. Rzeczywistość dnia wczorajszego i pojutrza Opisany przeze mnie świetlny cud zdarzył się naprawdę 21 grudnia 3153 roku przed Chr. I od tego dnia powtarza się co roku w przesilenie zimowe - od 5143 lat. Owiany mgłą tajemnicy grób korytarzowy to New Grange. Znajduje się 51 km na północny zachód od Dublina i około 15 km na zachód od miasteczka Drogheda. Właśnie tam, w County of Meath, w zakolu rzeki Boyne, w tej okolicy pełnej zieleni, pierwotni mieszkańcy Irlandii zbudowali wiele grobów korytarzowych i megalitycznych kręgów kamiennych. Wszystkie

 


budowle są zorientowane astronomicznie. New Grange to wspaniały pomnik przeszłości, techniczny cud z epoki kamiennej. Nie jest to jeden z tych grobowców, w których chowano powszechnie szanowane osobistości, nie jest to też zwykły grób, obłożony kamieniami, żeby zwierzęta nie mogły dotrzeć do zwłok. New Grange to arcydzieło geodezji, astronomiczne pouczenie, a zarazem fenomen ówczesnych metod transportu. Powstały w czasach, kiedy wedle archeologów nie było starożytnego Egiptu, kiedy nie wzniesiono jeszcze ani jednej piramidy, kiedy nie istniały starożytne miasta: Ur, Babilon i Knossos. Przypuszczalnie nie planowano jeszcze nawet budowy potężnego kręgu kamiennego Stonehenge, kiedy nieznani astronomowie wznosili już grób korytarzowy New Grange. Tylko grób? Przez tysiące lat nikt nie zwracał uwagi na okrągłe wzgórze nad rzeczką Boyne. Dopiero pewnego dnia 1699 roku robotnik Edward Lhwyd zaklął szpetnie, natknąwszy się przy budowie wytyczonej tamtędy drogi na blok skalny, którego nijak nie można było usunąć. Kiedy głaz prawie odkopano, wściekły robotnik zauważył na nim dwie wyryte spirale i kilka prostokątów. W tym momencie stało się dla niego jasne: "Znów jakiś cholerny grób!" Wiadomość dotarła do najbliższego szynku. Tak odkryto New Grange. Prawdziwe prace wykopaliskowe i konserwacyjne rozpoczęły się dopiero z początkiem lat sześćdziesiątych naszego stulecia. W 1969 roku kierujący pracami badawczymi prof. Michael J. O'Kelly z Cork University odkrył prostokątny otwór, znajdujący się nad oboma monolitami wejściowymi. Otwór miał wprawdzie tylko 20 cm szerokości, ale to wystarczyło, aby uczonemu zaczęło coś świtać. Musiał tojednak sprawdżić empirycznie. W przesilenie zimowe 1969 roku - i w rok później - O'Kelly zajmował miejsce w najdalszej części pomieszczenia. Oto jego relacja: "Dokładnie o 9:45 nad horyzontem pojawiła się krawędź tarczy słonecznej, a o 9:58 pierwszy promień wpadający przez niewielki otwór pokazał się pod dachem wejścia. Promień biegł wzdłuż pasażu aż do komory grobowej. Wreszcie dotarł do niszy, do krawędzi kamiennego bloku z misą wyżłobioną ludzkimi rękoma. Kiedy promień zamienił się w siedemnastocentymetrową świetlną wstęgę i rozlał po podłodze komory, grób rozświetliły refleksy tak ostre, że wyraźne stały się różne detale zarówno.komór bocznych, jak i kopułowatego dachu. O 10:04 pasmo światła zaczęło się zwężać - dokładnie o 10:04 promień nagle zgasł. A więc przez 21 minut, o wschodzie słońca w najkrótszy dzień roku, promienie wpadają wprost do komory grobowej New Grange. Nie wejściem, lecz

 


specjalnie zaprojektowaną wąską szparą nad wejściem do pasażu." Prof. O'Kelly jest naukowcem ostrożnym, nie odpowiedział więc od razu jednoznacznie na pytanie, czy świetlny spektakl jest sprawą przypadku, czy nie. Tymczasem z problemem uporali się inni badacze. Dwaj irlandzcy naukowcy, Tom Ray i Tim O'Brian ze School of Cosmic Physics przybyli 21 grudnia 1988 roku do komory grobowej z przyrządami pomiarowymi. Dokładnie cztery i pół minuty po wschodzie słońca pierwszy jego promień pojawił się w prostokątnym otworze nad wejściem. Po chwili świetlna kreska zaczęła się powiększać tworząc pasmo o szerokości 34 cm, które jednak napotykając na swej drodze lekko nachylony monolit zwężało się do 26 cm. Promień nie dochodził do tylnej ściany grobu pokrytej mistycznymi znakami, lecz padał dwa metry bliżej - na podłogę. Wprawdzie komorę i kopułę nadal spowijało migotliwe światło, ale spektakl nie był doskonały. Zaszła jakaś zmiana. Naukowcy użyli komputera. Z biegiem tysiącleci oś Ziemi wykonuje powolny ruch, precesję. To dlatego dziś słońce nie wschodzi w tym samym miejscu co przed pięciu tysiącami lat. W pierwszym okresie po wzniesieniu budowli - co wykazały obliczenia komputerowe - promienie słońca dokładne jak igła kompasu wpadały do grobu i rozpoczynały na jego tylnej ścianie, 24 metry od wejścia, świetlne przedstawienie. Jeśli uwzględnić zmiany nachylenia osi ziemskiej, łatwo będzie można zrozumieć dzisiejszy przebieg zjawiska. Wędrówkę promienia zakłóca też lekko przechylony monolit. Samo zjawisko jednak na pewno nie jest sprawą przypadku. Zmiana położenia jednego choćby monolitu w układzie zepsułaby wszystko. Gdyby otwór nad wejściem był węższy o centymetr albo przesunięty o milimetr, to światło nie dotarłoby przez korytarz i komorę do tylnej ściany. Dalej: gdyby korytarz zbudowany z monolitów był krótszy lub dłuższy, to albo światło nie padałoby na tylną ścianę, albo nie rozświetlałoby mistycznych znaków. Ale to jeszcze nic. Olbrzymia struktura New Grange nie stoi na równym gruncie, ciąg wschód-zachód nie jest poziomy, wznosi się ukośnie. Najwyższym punktem podłogi jest ostatni monolit przejścia. Ten wznios był zaplanowany. Nie zapominajmy, że najważniejszym miejscem dla przebiegu promieni w dniu 21 grudnia nie jest wejście do grobu, lecz niewielki szybik. Jedynie jego usytuowanie, uwzględniające również położenie przeciwległego wzgórza, umożliwiało wejście wiązki promieni do grobu. Tam światło trafiało jak promień lasera w krawędź kamiennego bloku z misą. Reszta była magiczną symfonią, powodowaną przez efekt lustrzany. Promienie rozbiegały się wachlarzowato w kilku kierunkach, zawsze trafiając na kultowe symbole oraz - oczywiście odbijały się w kierunku szybu w dachu kopuły. Kopuła nad grobem jest cudem samym w sobie. Fachowcy

 


określająją mianem "fałszywej kopuły". Monolity - u dołu cięższe, u góry lżejsze - układano jedne na drugich tak, że każdy następny był nieco wysunięty w stosunku do poprzedniego. W ten sposób nad centrum grobu powstał zwężający się ku górze szyb sześciometrowej długości. Na samym końcu tego komina znajduje się monolityczne zamknięcie, które można w razie potrzeby odsuwać. Coś, co urzeczywistnia świetlny cud dzięki światłu słonecznemu, musi również działać - oczywiście ze znacznie słabszym skutkiem - dzięki światłu gwiazd. Jaka gwiazda stoi w noc X w zenicie nad kopułą? Naukowcy nie zadali tego pytania. Chciałbymje tu zadać, bo jako "włóczęga między różnymi dziedzinami nauki" znam budowle paralelne do New Grange. Zmiana scenerii Na olbrzymiej mapie Meksyku Xochicalco nie wygląda nawet jak ślad po szpilce. Xochicalco, miejscowość leżąca 1500 m n.p.m., jest pozostałością tajemniczej kultury Majów. W przypadku Xochicalco pewne jest tylko, że w IX w. po Chr. istniała tam twierdza. Ale to jeszcze nic, bo o stulecia czy tysiąclecia wcześniej w Xochicalco znajdowało się zadziwiające obserwatorium. Dotychczas odsłonięto zaledwie drobną cząstkę tego kompleksu. Jest tam piramida główna, ochrzczona imieniem "La Malinche", pałac oraz boisko do obrzędowej gry w piłkę. Wszystkie odkopane budowle są zorientowane w kierunku północ-południe. Dwie piramidy stoją naprzeciw siebie jak lustrzane odbicia - w dzień zrównania dnia z nocą słońce pojawia się dokładnie nad linią łączącą ich środki. Właściwe obserwatorium w Xochicalco znajduje się pod ziemią. Wskałach wykuto szyby, w "suficie" zrobiono otwory nakierowane na określone gwiazdy. Od środka kopulastego sufitu prowadzi na powierzchnię sześciokątny szyb. 21 czerwca, w dzień przesilenia letniego, słońce staje nad szybem i rozpoczyna się czarodziejskie widowisko: Pomijając słaby poblask padający kolistą plamą na podłogę, w skalnym pomieszczeniu jest ciemno choć oko wykol. Ze zbliżaniem się południa do pomieszczenia wkraczają Indianie trzymający zapalone świece. Amuledy i pojemniki z wodą, które przynieśli, stawiają pod sześciokątnym szybem. Wszystko zaczyna się dokładnie o 12:30. Słońce stoi nad szybem w zenicie, promienie prześlizgują się wzdłuż ścian otworu, struga światła rozszerza się, a w końcu wpada całą szerokością szybu. Kaskady światła wystrzelają z podłogi na wszystkie strony niczym promienie lasera. Cud trwa około 20 minut. Pomieszczenie lśni przez ten czas niczym kryształ. Gdy blask słabnie, Indianie biorą amulety i pojemniki z wodą i wynoszą je bez słowa na

 


zewnątrz. Pytania bez odpowiedzi Co wspólnego ma meksykańskie Xochicalco z irlandzkim New Grange oraz - później to wykażę - z mnóstwem innych prehistorycznych monolitycznych budowli? W obu przypadkach ludzie stworzyli zespoły mogące służyć różnym celom. Mogły to być: a) groby; b) kalendarze; c) obserwatoria; d) pomieszczenia k¦ltowe w dni przesilenia zimowego i letniego; e) punkty namiarowe; f) jednostki miary; g) kapsuły czasowe przeznaczone dla przyszłości. Na pewno dla chłodnego i ciemnego pomieszczenia można by znaleźć też inne, znacznie bardziej banalne i codzienne zastosowania, tyle że wkład pracy w budowę byłby wówczas niewspółmierny do korzyści. New Grange i Xochicalco to pomniki, to astronomiczne zegary przeznaczone dla wieczności. Kto zażądał takiego cudu? Kto wymyślił ekscentryczne gry światła w Xochicalco i New Grange? Kto wyliczył kąt szybów, przez które w najkrótszy i w najdłuższy dzień roku wpada słońce? Kto zlecił tak gigantyczną budowę w czasach, kiedy nie znano dźwigów, a nawet wielokrążków? W czasach, w których ludzie epoki kamiennej mieli przecież dość zajęcia przy zdobywaniu żywności dla swojej rodziny czy swojego plemienia? Wprawdzie budowle w New Grange i Xochicalco nie powstały w tym samym okresie, dzielą je tysiące lat, lecz zarówno w Irlandii, jak i w Meksyku wznoszono je w epoce określanej powszechnie przez archeologów mianem epoki kamiennej - w epoce, w której nie znano metalu. W Xochicalco świątynie i obserwatoria były poświęcone latającemu wężowi, tajemniczemu bogu, który miał obdarzyć ludy Mezoameryki wiedzą astronomiczną i matematyczną. Na podstawie przekazu sądzi się, że budowniczowie New Grange wznieśli swój monument ku chwale celtyckiego boga o imieniu An Dagda Mor. To tylko legenda, ale pasowałaby do całości. W końcu An Dagda Mor był bogiem słońca i światła. W New Grange znaleziono jego symbol, tarczę słoneczną nad dziwnym statkiem z wciągniętymi żaglami. Fachowcy, stojący twardo na gruncie obecnej rzeczywistości, widzą w New Grange grób olbrzyma albo księcia. Jest wprawdzie mimo wszystko trochę zbyt okazały - ma 15 m wysokości, 95 m średnicy, a składa się nań 400 monolitów - ale kto by się tym

 


przejmował? Olbrzymi i książęta spoczywają zwykle w gigantycznych grobowcach. Niepokoi tylko, że w New Grange nie znaleziono ani kości olbrzyma, ani księcia, tylko resztki jakichś kosteczek i trochę popiołu. Nie ma też tego wszystkiego, co nierozłącznie wiązało się z gigantami i książętami. Ani biżuterii, ani zbytkownych skór, ani książęcej broni i srebra. Skąpi mieszkańcy New Grange nie włożyli swojemu zmarłemu szefowi do grobu nawet kilku kamieni szlachetnych. No tak, a na dobitkę zapomnieli o sarkofagu czy choćby wyżłobionym kamieniu na ciało. Co za nieokrzesana banda! Logiczne? Niektóre stwierdzenia znajdują w pustych głowach duży oddźwięk. Podobniejest w pustych grobowcach. Dlaczego New Grange ma być grobem? Ta idea straszy w literaturze fachowej jako "stwierdzony fakt" i nie da sięjej już chyba wykorzenić. Lecz cóż to za fakty? W New Grange znaleziono kości ludzkie i zwierzęce - ergo budowlę wzniesiono jako grobowiec. Faktem jest również, że każde takie miejsce, każdą dziurę można wykorzystać na grób, nawet jeśli pierwotnie służyły innym celom. W konsekwencji idea New Grange mogła odpowiadać całkiem innym wyobrażeniom, nawet jeżeli - znacznie później - pojawiły się tam kości. Spokój zmarłych był święty dla wszystkich ludów - tylko czemu zwłoki pod kopułą New Grange corocznie oślepiało i niepokoiło słońce? Gdyby New Grange było od samego początku pomyślane jako grób, to między zmarłym a centralnym ciałem niebieskim lub Wszechświatem musiał istnieć jakiś szczególny związek. Jaki? Żaden lud nie wznosił budowli kultowej o symbolicznej sile New Grange ot tak sobie - tylko dla zabicia czasu. Trzeba było obserwacji prowadzonych co najmniej przez czas życia jednego pokolenia, aby dla warunków geograficznych New Grange obliczyć dzień, godzinę i minutę przesilenia zimowego. Trzeba było sporządzić dokładne plany - może modele - przyszłej budowli, wyznaczyć skrupulatnie każdy kąt w pochyłym terenie - bo każdy monolit musiał się przecież znaleźć na swoim miejscu. A kamienie kultowe z wyrytymi na nich geometrycznymi motywami trzeba było oczywiście postawić przed ostatecznym zamknięciem grobowca. Tak, a przed rozpoczęciem budowy należało splantować wzgórze pod odpowiednim kątem, "dowieźć" piasek i żwir oraz mieć pod ręką ogromne głazy z szarego granitu i sjenitu. Główny projektant przedstawił swoje plany i obliczenia ochrą na skórach reniferów, rozłożył na ziemi kąty oraz linki miernicze. A przy tym trzymał się skrupulatnie stosowanej wówczas powszechnie w Europie jednostki miary - megalitycznego jarda odkrytego w naszych czasach przez prof. Alexandra Thoma. Jard ten ma 82,9 cm a stosowano go bez

 


wyjątku przy wznoszeniu wszystkich megalitycznych budowli - od New Grange i Stonehenge po Bretanię. Może w epoce kamiennej czytywano czasopismo "Współczesna architektura megalityczna"? "Można wyjść od jakiegoś punktu widzenia, ale nie można na nim spocząć" - mawiał Erich Kastner. Wyjdę więc od mojego punktu widzenia! Skoro New Grange (i inne struktury tego rodzaju) zaprojektowano jako grobowiec, to pochowany tu zmarły musiał mieć wprost nadludzki wpływ na współczesnych. Dlaczego? Ponieważ kiedy rodzi się dziecko, nie sposób przewidzieć, czy wyrośnie z niego bohater albo superman. A wznoszenie budowli grobowej, poprzedzone nadto sporządzeniem koniecznych obliczeń, pomiarów, modeli i dowiezieniem budulca, musiało trwać przez jedno (ówczesne!) pokolenie. Ergo - budowę grobowca dla przyszłego potomka musiał zapoczątkować już jego ojciec czy dziadek. Wznoszenie czegoś takiego dla siebie miałoby sens tylko wtedy, gdyby inwestor mógł całkowicie polegać na potomnych. Na ile pewne są obietnice spadkobierców? Na przykład w starożytnym Egipcie każdy faraon śpieszył się, aby za swojego życia skończyć budowę piramidy. Nie można było liczyć na niczyje zapewnienia, spadkobiercy zbyt często zmieniali przeznaczenie komór grobowych budowli, przystosowując je i wykorzystując do własnych celów. Jeśli w dziesięć lat po śmierci zmarły nadal trwał w pamięci ludu, musiał być osobistością wybijającą się ponad przeciętność. Ale osoby powszechnie szanowane lub znienawidzone mają przecież imiona, które wszyscy znają. Gdzież więc podziały się imiona, gdzie twarze nadludzi z New Grange? A jeśli to tyrani rozkazali, aby po ich śmierci zbudowano grobowiec? Przypadki takie jak Cheops są znane na całym świecie. Tyrani są zawsze próżni - ale próżności nie da się w żadnym razie pogodzić z anonimowością. Gdzie ślady przepysznego pogrzebu z New Grange? Gdzie pozostałości po broni, po ulubionych przedmiotach zmarłego, po jego sukniach? Nie ma nic - poza paroma spiralami, prostokątami i piramidalnymi trójkątami wyrytymi na głazach. Pełna anonimowość. Przyrząd do pomiaru czasu postawiony na wieczne czasy Ale istnieje drogowskaz tak ogromny i wyraźny, że musi rzucić nam się w oczy nawet po tysiącleciach - jest nim sama budowla. New Grange dowodzi, że przed ponad 5000 lat żyli ludzie, którzy naprawdę dobrze znali się na mechanice nieba, bardzo dobrze na obliczeniach kątów, na rysunkach, planach, ewentualnie na mode-

 


lach - a w każdym razie zaskakująco dobrze na transporcie wielkich ciężarów i na budowaniu. Same dziwy, których nijak nie daje się wpasować w tępą epokę kamienną, a tym mniej w ewolucję technologii. Jak wiadomo, zawsze coś wynika z czegoś, żadna zatem wiedza astronomiczno-technologiczna nie wzięła się z niczego, musiała mieć fazę początkową. Osoba pochowana w grobie korytarzowym New Grange - jeśli istotnie jest to miejsce pochówku - wywodziła się zapewne spośród wykształconych astronomów. Inaczej nie byłoby najmniejszego powodu dla tak precyzyjnego ukierunkowania budowli na punkt przesilenia zimowego. A jeśli nawet odrzucimy przypuszczenie, że jest to grób, to i tak faktem pozostanie zorientowanie astronomiczne. Już słyszę zarzut, że megalityczne budowle zorientowane astronomicznie spełniały jedną najważniejszą funkcję: kalendarza. Jest to zarzut tak błahy, że wzdragam się pisać o nim znowu. Do czego więc służyło New Grange? Czy sama miejscowość, jej pozycja geograficzna, była "miejscem świętym"? Możliwe, lecz wtedy musiałoby być takich punktów wiele. Megalityczne budowle zalewają świat! Poza tym "święty punkt" wcale nie wyjaśnia astronomiczno-technicznego know-how. Pewne jest tylko to, że w mglistych mrokach prehistoru ktoś umieścił w tej okolicy precyzyjny astronomiczny zegar, pomnik, który nawet po pięciu (lub więcej) tysiącach lat nadal przekazuje swoje przesłanie. Jakie przesłanie? Kim byli owi filozofowie czasu, uczeni, którzy potrafili wpływać zarówno na swoją epokę, jak i na daleką przyszłość? Po co robili to, co robili? Co nimi powodowało? Jaki był motyw ich postępowania?

 

II. Słońce w cieniu Doświadczenie to nazwa, którą każdy określa głupstwa, jakie zrobił w życiu. Oscar Wilde (1856-1900) Historia powstawania rodzaju ludzkiego to naprawdę małpi gaj. Kryminał z tysiącami otwartych kwestii i tysiącami pseudologicznych wyjaśnień. Nie chcę powtarzać, o czym przed piętnastu laty pisałem w Dowodach [5], lecz po raz któryś muszę przypomnieć o paru drobiazgach, wskazując je palcem na mapie wczesnego stadium ewolucji. Zbyt pocieszne są przeskoki od małpy do fachow-

 


ców epoki megalitycznej. Zbyt oczywiste sprzeczności, na chybcika wmiatane pod dywan. Geolodzy i paleontolodzy uporządkowali przeszłość. Historię Ziemi opatrzyli takimi nazwami jak kambr, ordowik, dewon czy karbon. Są to ery liczące sobie po wiele milionów lat. A ponieważ są tak długie, trzeba było je podzielić na okresy krótsze. Jednym z nich jest plejstocen w wielkim czwartorzędzie. Było to mniej więcej między 2 000 000 a 10 000 lat, klimat Ziemi ulegał wtedy silnym wahaniom. Po okresach lodowcowych przychodziły interglacjały i odwrotnie - oczywiście bez udziału człowieka, była to bowiem wówczas dopiero małpopodobna istota wegetująca na drzewach czy zamieszkująca jaskinie. Na ziemi istniało wiele gatunków zwierząt, po których do dziś pozostały tylko resztki kości albo skamieliny. Nikt nie może z pewnością oświadczyć, dlaczego te kochane bydlątka wymarły. Pewnejestjedynie, że nie było wtedy ani ludzi, ani smrodu spalin. Inteligentny głupek Mniej więcej przed 75 tys. lat na terenach między dzisiejszym Dusseldorfem a Wuppertalem żyła inteligentna, dwunożna istota, którą nauka nazwała "neandertalczykiem". W podręcznikach szkolnych napisano, że neandertalczyka odkrył w roku 1856 nauczyciel szkoły realnej w Elberfeld - Johann Carl Fuhlrott - ale to nie do końca prawda. Dwóch robotników usuwało glinę z niewielkiej groty koło Mettmann w Neandertalu, gdy nagle przy kolejnym uderzeniu oskarda zobaczyli kości. Pomyśleli sobie, że to szkielet niedźwiedzia. Neandertalczyk narodził się dopiero wówczas, gdy właściciele kamieniołomu do oględzin kości wezwali pana Fuhlrotta. Jesienią 1856 roku wiele gazet pisało o znalezisku, a pan Fuhlrott wpadł niespodziewanie w tarapaty. Charles Darwin ( 1809-1882) nie opublikował jeszcze swojej książki O powstawaniu gatunków, nauka pozostawała pod wpływem biblijnej relacji o stworzeniu, a czołowy francuski uczony Georges Cuvier (1769-1832) dopiero co oświadczył dogmatycznie: "L'homme fossile n'existe pas!" (Człowiek kopalny nie istnieje!). Pan Fuhlrott był człowiekiem bojowym. Wygłaszał odczyty przed naukowymi gremiami, pisał artykuły i korespondował z uczonymi. Potem pojawiło się epokowe dzieło Darwina i świat nauki się zbuntował. Z neandertalczykiem rozprawiano się, aż pierze leciało. Najsławniejszy wówczas w Niemczech patolog, prof. Rudolf Virchow (1821-1902), zaklasyfikował znalezisko z Neandertalu jako "rachitycznego idiotę", jego zaś kolega, Carl Mayer, stwierdził na podstawie czaszki, że to "mongołowaty Kozak". "Idiota" przeobraził się wkrótce w uznanego przez naukę Homo neandertalensis sapiens [6], ale zdawało się, że zaraz znowu rozpłynie się w powietrzu. Przed około 40 tys. lat pojawił się mianowicie inny typ, człowiek z Cro-Magnon, co spowodowało -

 


abrakadabra! - że neandertalczyk zniknął. (My, ludzie współcześni, należymy do gatunku Cro-Magnon, który zalicza się z kolei do gatunku Homo sapiens sapiens.) Kwestią sporną pozostaje, dlaczego neandertalczyk zszedł ze sceny. Może sparzył się z typem z CroMagnon? W każdym razie potomstwo z takiego związku było możliwe - przynajmniej ze względu na powinowaetwa genetyczne. Cóż jednak dziwnego było w neandertalczyku? Dlaczego tyle się o nim mówi, skoro zniknął bez śladu? Jego mózg miał objętość 1750 cm3. Dla prymitywnego, okrytego skórami kanibala, który zjadał podobno mózgi osobników swojego gatunku, było to o wiele za dużo. Objętość mózgu człowieka współczesnego waha się między 1200 a 1800 cm3. Można stąd wnosić, że od tamtego czasu nie staliśmy się wcale mądrzejsi lub - odwrotnie - że pojemność naszego mózgu nie jest większa niż przed 75 tys. lat. Biorąc pod uwagę ciężar mózgu, neandertalczyk mógłby wznosić w swojej epoce imponujące budowle. Zaniedbał się oczywiście - nawet potomkowie człowieka z Cro-Magnon przez następne 35 tys. lat nie stworzyli ani jednego arcydzieła architektury. Żył, ale niczego się nie nauczył Nasi krewni z owej zamierzchłej epoki pozostawili nam w spadku jedynie proste ozdoby, strzały, ostrza oszczepów oraz mnóstwo kamiennych narzędzi. Wydaje się przy tym, że istniały prawdziwe "fabryki narzędzi" i coś w rodzaju "dystrybucji", bo tysiące krzemiennych narzędzi znaleziono w okolicach, gdzie krzemień nie występuje. "Rekiny przemysłu epoki kamiennej" już wtedy musiały kierować niezłymi frmami obróbki krzemienia. Jak na przykład w bawarskim okręgu Kelheim, gdzie odkryto kopalnię krzemienia, mającą setki szybów. Kopalnie krzemienia nie bardzo pasują do obrazu epoki kamiennej, mącą nasze prostoduszne wyobrażenie o ówczesnych ludziach. Jedną z takich kopalń udostępniono zwiedzającym. Znajduje się ona w pobliżu holenderskiej miejscowości Rijckholt między Akwizgranem a Maastricht. Holender Joseph Hamel natknął się tam na liczne szyby kopalniane, wypełnione wapiennym gruzem. W latach dwudziestych w szybach myszkowali mnisi z klasztoru dominikanów z Rijckholt. "Urobek" - tysiąc dwieście krzemiennych siekierek. Dokładne badanie tajemniczej kopalni przeprowadziła w latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych Rejonowa Grupa Limburg Holenderskiego Towarzystwa Geologicznego. Do 1972 roku holenderski zespół udostępnił chodnik poprzeczny o długości

 


150 m. Zespół, złożony w większości z idealistów, odkrył na obszarze 3 000 m2 co najmniej 66 szybów. Cała kopalnia zajmuje 25 ha. Na tej powierzchni powinno się więc znajdować ok. 5 000 szybów. Na podstawie ilości i wielkości sztolni można obliczyć, że w epoce kamiennej wydobyto stamtąd około 41 250 m3 brył krzemienia. Był to surowiec na około 153 mln siekierek! Pracowici badacze z Holenderskiego Towarzystwa Geologicznego znaleźli w szybach ponad 15 tys. narzędzi. Także na tej podstawie można obliczyć, że na całym obszarze kopalni musi się ich jeszcze znajdować około 2,5 mln. Zakładając, że kopalnię użytkowano przez 500 lat, to przez te wszystkie lata wytwarzano tam dziennie 1 500 siekierek. Kawałek węgla drzewnego znaleziony w jednym z szybów datowano na 3150 r. przed Chr. ( +/- 60 lat). Marny dowód na wiek kopalni, bo ta drobina mogła wpaść do szybu wiele lat później. Kto organizował - przed ponad 5 000 lat! - budowę sztolni? Jakie stosowano narzędzia? Przy wydobyciu metra sześciennego wapienia niszczyło się około pięciu kamiennych siekier. Jak stemplowano stropy chodników? Jakiego używano oświetlenia? W kopalni nie znaleziono śladów pochodni czy innych kopcących źródeł światła. Bryły krzemienia o średnicy do jednego metra znajdują się przede wszystkim.w pokładach wapienia z okresu kredy (ok. 80 mln lat temu). Wiadomo już, że myśliwi epoki kamiennej robili z krzemienia narzędzia -jest to bowiem zjednej strony materiał kruchy i daje się łatwo obrabiać, z drugiej strony jednak twardy jak stal. Samorzutne wydobywanie się krzemiennych brył z pokładów wapienia odbywa się przez tysiąclecia w procesie erozji tego ostatniego. Kto poinstruował facetów z epoki kamiennej, że w głębi ziemi, pod warstwą piasku, żwiru i wapienia jest krzemień? Jak zorganizowano dystrybucję milionów krzemiennych narzędzi w inne rejony? Jaki rodzaj handlu uprawiano? Trudno sobie wyobrazić, żeby górnicy z epoki kamiennej ryli w ziemi za darmo. Wydaje sig, że coś umknęło naszej uwadze. "Rodzina Krzemień" była zorganizowana! Przez dziesiątki tysięcy lat - przenieśmy to na nasze wyobrażenia czasu - z inteligencją naszych przodków nic się nie działo. Bytowali w lasach i w jaskiniach, czerpali wodę z tego samego wodopoju co zwierzęta, harpunami łowili ryby i polowali na jelenie, mamuty, niedźwiedzie, dzikie konie i inne zwierzęta. Ci, których nie stresował akurat problem zdobycia pożywienia, rzeźbili w muszlach, kościach, szukalijagód albo upiększali swojejaskinie i obozowiska abstrakcyjnymi rytami naskalnymi... aż, właśnie... aż - hokus-pokus - pofałdowała im się nagle kora mózgowa i wynaleźli astronomię oraz architekturę megalityczną. Co różniło człowieka od małpy? Przez dziesiątki tysięcy lat - a jeżeli weźmiemy pod uwagę neandertalczyka potrafiącego myśleć, to nawet przez pełne 70 tys. lat - nasi bracia nie wymyślili nic nowego. Tysiąc lat stanowi okres dość dhzgi, dziesięć tysięcy to

 


cała epoka. Dla gatunku inteligentnego, mówiącego, wędrownego i wymieniającego doświadczenia tysiące lat to wieczność. Pseudoargumenty Chociaż nic nie wiadomo dokładnie, antropologia uznaje proces ewolucji człowieka od małpy do Homo sapiens sapiens za pewnik. To naprawdę smutne, jakie pseudoargumenty stosuje się w podręcznikach, żeby zatkać luki w naszej wiedzy. Czytam, że praludzie żyli w hordach i dzięki temu rozwinęli zespół zachowań inteligentnych i społecznych. Groza! Wiele gatunków zwierząt, nie tylko małpy, żyło i żyje w hordach, lecz poza pewną hierarchią i umiejętnością utrzymania porządku w stadzie nie rozwinęły inteligentnych zachowań. Mówi się, że człowiek jest inteligentny, bo dopasował się lepiej niż inne małpy. Do ezego, proszę, Homo sapiens sapiens dopasował się lepiej? To żaden argument. Dlaczego nie "dopasowały" się inne naczelne - goryle, szympansy i orangutany? Zgodnie z prawami ewolucji nawet te zabawne stworzenia musiałyby "z konieczności" rozwinąć inteligencję. Ewolucji nie można w zależności od potrzeb stosować do wybranego (przez kogo wybranego?) gatunku. Fakt, że jesteśmy inteligentni, dowodzi - w porównaniu z istotami nieinteligentnymi - tylko tego, że nawet my nie powinniśmy być inteligentni. Istnieją poza tym gatunki nieporównanie starsze od naczelnych. Wykazano, że na przykład skorpiony czy karaluchy żyły już 500 mln lat temu. Jeśli przeżyły, to musiały się "dostosować" o wiele lepiej od nieporównanie młodszego Homo sapiens. Gdzież są przedmioty artystyczne stworzone przez skorpiony, gdzie ich miejsca wiecznego spoczynku? Dowiaduję się, że człowiek nie ma sierści, bo zaczął okrywać się futrami zwierząt. Chyba ktoś tu robi ze mnie balona. Przecież człowiekowi pierwotnemu sierść nie wypadła dlatego, że zawijał się w futra! Podobno człowiek zszedł z drzewa ze względu na klimat. Tam do diabła! Ludzie to mają pomysły! Jak gdyby jakiś gatunek małp przewidział, że będzie kiedyś niezbędny dla człowieka w teorii ewolucji, i zszedł z drzew - lecz choć działo się to w jednym i tym samym klimacie, kolegów bujających się wśród konarów zostawił. Zachowania społeczne naszych praprzodków były bardzo słabo rozwinięte. Bzdura! To wcale nie tak, bo - jak piszą w mądrych książkach - było tam jeszcze coś. Człowiek pierwotny stanął na tylnych nogach ze strachu przed silniejszymi zwierzętami i w celu łatwiejszego zdobywania pokarmu. To naprawdę zabawne! Małpie naśladownictwo jest przysłowiowe. Dlaczego więc inne małpy nie naśladowały

 


tego sprytnego zachowania? Mniej bały się dzikich zwierząt? A jeśli już taka logika zmusza do stosowania inteligencji, to przecież żyrafy, które widzą i czują każdego wroga na parę kilometrów, już od dawna powinny się były oddawać jakiejś rozwiniętej żyrafiej religu. Argumentuje się nawet, że naczelne naszej rodziny zaczęły jeść mięso, żeby odżywiać się łatwiej i lepiej. "Nasza" małpia rodzina miała tym samym zdobyć znaczną przewagę nad innymi małpami. O Boże! Od kiedy "łatwiej" upolować gazelę niż zerwać owoc z drzewa? Poza tym dzikie koty i ryby drapieżne od milionów lat żrą tylko mięso, razem z mózgami swoich ofiar. Czy stały się przez to inteligentne? Na wszystkie mleczne drogi Wszechświata! Jeżeli przyjmiemy takie i sto innych podobnych motywacjijako powód, żejakiś gatunek staje się inteligentny, to na naszej planecie musiałoby się roić od inteligentnych form życia - szczególnie takich, które mogłyby rzucić na wagę znacznie więcej lat niż te marne milioniki, jakie my mamy do dyspozycji. Hokus-pokus-marokus Prosto do królestwa czarów prowadzą twierdzenia, że organizmy żywe wykształciły określone narządy, bo ich potrzebowały. To, co po wielu próbach udaje się naszemu genetykowi w niezłym laboratorium, według modlitewnika ewolucji przebiega non stop? Dla przeprowadzenia genetycznej zmiany, dla przemieszczenia jednego nukleotydu, konieczna jest mutacja. Takie mutacje mogą przebiegać samorzutnie - na przykład pod wpływem promieni jonizujących lub związków chemicznych działających na DNA (kwas dezoksyrybonukleinowy). Ale samo pragnienie zaistnienia mutacji nie wystarczy do wymiany jednego nukleotydu na drugi czy nawet zastąpienia jednej sekwencji cząstek podstawowych przez inną. Czy będzie sprzecznością stwierdzenie: jeżeli najprostsze formy życia, np. wielokomórkowce, nie miały i nie mają mózgu, to gdzie powstają ich życzenia czy nawet rozkazy, aby chęć mutacji zamienić w czyn? O ile formy pozbawione mózgu nie mogą nawet marzyć o wyrażeniu chęci takiej zamiany, o tyle w przypadku istot nim dysponujących chęć taka jest zupełnie zrozumiała - lecz mimo to długo jeszcze nie da się jej do końca wyjaśnić. Człowiek pierwotny zaczął nagle żreć mięso, więc wykształcił mocniejsze zęby, które mu szybko rosły. Czy zatem człowiek pierwotny posiadał zdolności parapsychologiczne albo umiejętności transcendentne - pozwalające mu za pomocą mózgu kierować procesami mutacji? A tego wymaga ta logika, od której włos się jeży na głowie - z drugiej strony tylko cud może tak nagle zmienić kod genetyczny, czyli kolejność podstawowych cząstek

 


DNA. Proszę mi łaskawie wytłumaczyć, w jaki sposób chęć zmiany lub wszechmocne środowisko może doprowadzić do zamierzonej mutacji. Nie mniej zagadkowe jest dla mnie permanentne twierdzenie, że w trakcie tysięcy lat ewolucji samorzutnie wykształcają się narządy niezbędne istotom żywym. Myśl tę wypowiedział już przed 170 laty Jean Baptiste Lamarck (1744-1829), twórca lamarkizmu. W epoce technologii genetycznej teorię tę należałoby dawno zarzucić, ajednak się tego nie robi. Czytam, że przyroda w cudowny sposób troszczy się o nasze potrzeby. A więc cudowna przyroda zawiodła na całej linii. Mimo stałych, przypadkowych ingerencji w strukturę DNA, wywierających na "naszą linię" przede wszystkim rzekomo pozytywne rezultaty. Człowiekowi dała mózg o wiele za duży, jak na jego potrzeby. Swój najdoskonalszy produkt opatrzyła marnym organem wzroku, pozwalającym patrzeć tylko do przodu. W swoich mniej rozwiniętych wyrobach, na przykład w insektach, montuje oczy o ogromnym kącie widzenia - ślimakowi wprawiła nawet aparaturę pozwalającą wysuwać organ wzroku i patrzeć we wszystkich kierunkach. Najdoskonalszy produkt natury, Homo sapiens, ma bardzo wiele wad. Konsekwencja Przy tych wszystkich zarzutach jest dla mnie całkiem jasne, że staliśmy się takimi, jakimi jesteśmy, i że "nasza linia" nie potrzebuje wysuwanych oczu, żeby zajść jeszcze dalej. Nie należy jednak postępować tak, jakby wszystkie cuda można było wyjaśnić mutacją, selekcją naturalną, milionami lat i niemal nieprzerwanym łańcuchem przypadków. Kiedyś instytucje kościelne blokowały postęp nauki. Na podobny hamulec naciskają dziś przedstawiciele różnych ideologu. Dawniej wierzono w religie i ich twórców - dziś wedle tej samej recepty wierzy się w ideologie i ich twórców. Wciąż tylko się wierzy. Wtej ogromnej wspólnocie wiernych naukowcy nie zaryzykują nawet słówkiem. Kto wskoczy na ring i będzie samotnie walczyć przeciw uznanym autorytetom? Mógłbym całkiem nieźle żyć sobie z teorią ewolucji, gdyby nie propagowała wniosków ostatecznych, dążących do jednotorowości w myśleniu. Religie minionych stuleci wyniosły człowieka do godności "korony stworzenia" - myślenie kategoriami ewolucji robi z niego "szczyt ewolucji". W obu przypadkachjesteśmy "najwięksi". To bardzo pochlebiające, ale zamyka horyzonty nowych rozwiązań. Jak myśliwy-zbieracz przeobraził się w wykształconego technika kultury megalitycznej? Przez długotrwałe, ustawiczne dopasowywanie? Przez podnoszenie możliwości intelektualnych i ukierunkowaną

 


naukę? Zgoda - jest to doktryna popularna, lecz zarazem wyraz umysłowego lenistwa opartego na niechęci do nauki. Adieu, stara teorio! Ewolucja nigdy nie była procesem ustawicznej, powolnej zmiany i dopasowywania. Przeobrażenia następowały falami, skokowo. "W istocie różne gatunki pojawiały się nagle - nie zaś spokojnie i niezauważenie. Całość następowała na sygnał fanfar." Człowieka, który to napisał, nie można określić mianem fantasty. Specjaliści nie pomówią go też o dyletanctwo. Sir Fred Hoyle jest profesorem fzyki teoretycznej, założycielem Instytutu Astronomii Teoretycznej w Cambridge i członkiem amerykańskiej Academy of Science. W swoich dwóch książkach [7, 8], które powinny się stać lekturą obowiązkową każdego antropologa, sprowadza adabsurdum dotychczasowe założenia teorii ewolucji. Dowód Hoyle'a jest nie do obalenia - a więc się go przemilcza. Rozumiem, że przed outsiderem staje ściana pysznego i obłudnego milczenia - sam doznałem tego w trakcie pracy. Zawstydzające jest jednak, że wielcy naukowcy sięgają po podobne środki wobec siebie nawzajem. Fred Hoyle wykazuje, że Ziemia "nie jest biologicznym centrum Wszechświata, lecz tylko jakby punktem zbornym". Geny, cegiełki życia przeobrażające wszystko i odpowiedzialne za samorzutne i niezrozumiałe mutacje przybyły i przybywają z Kosmosu. Naprawdę nowatorska idea! Jasne, że nie podoba się nikomu, kto uważa się za szczyt ewolucji albo za koronę stworzenia. Straszna myśl: Nie jesteśmy najwięksi? Czy to geny z Kosmosu miałyby spowodować i powodować - również w naszej epoce - skoki mutacyjne? Oburzenie dowodem Freda Hoyle'a jest zrozumiałe. A przy tym nawet w kręgu ludzi nauki już od dobrych dwudziestu lat przewidywano, że w końcu pojawi się argumentacja nie do odparcia. Wystarczyło zajrzeć do jednej z tak inteligentnych książek prof. dr. Wildera-Smitha, albo - niech i tak będzie! - przekartkować nowsze dzieło laureata Nagrody Nobla, Francisa Cricka. (Oraz literaturę dodatkową!) A jeśli ktoś stwierdzi, że to wyjątki i przedstawiają tylko teorię, ten niech w pierwszej bibliotece uniwersyteckiej sięgnie do na wskroś nowatorskiej książki Brunona Vollmerta 'Cząsteczka i życie'. Profesor Vollmert był bądź co bądź profesorem zwyczajnym chemii substancji znakrocząsteczkowych oraz dyrektorem Instytutu Polimerów Uniwersytetu Karlsruhe. Naprawdę nie jest ignorantem? To właśnie specjaliści w tej dziedzinie najlepiej znają się na powstawaniu takich makrocząsteczek jak DNA.

 


Ideologia kontra nauka Votlmert stwierdza jasno i wyraźnie, iż chemik zajmujący się p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin