Dailey Janet - Napiętnowana.doc

(1481 KB) Pobierz
Janet Dailey

Janet Dailey

 

Napiętnowana

 

Wysoki przybysz podniósł maskę pikapa. Ze środka buchnęło jeszcze więcej pary. Jeśli obcy nawet zauważył toczącego się ku niemu Hoague'a, któremu trzęsły się tłuste podbródki, to nie dał tego po sobie poznać. Od niechcenia rozejrzał się dookoła.

Złośliwy wietrzyk powiał z porośniętej bylicą równiny, porwał pustą puszkę po piwie i potoczył ją z brzękiem po głównej ulicy miasta. Nieznajomy popatrzył na to i mruknął na tyle głośno, że Hoague zdołał usłyszeć jego słowa:

- A tak, tocząc się, koło fortuny przytoczyło nam zemstę.*

Hoague zmarszczył czoło i przekrzywił głowę: nie miał pojęcia, o co chodzi.

- Co takiego?

Nieznajomy odwrócił się i obrzucił Hoague'a leniwym, sennym spojrzeniem, maskującym twardy wyraz stalowoniebieskich oczu.

- Cytowałem tylko Szekspira - wyjaśnił, bagatelizująco wzruszając ramionami.

- Szekspira? - chrząknął Hoague i przyjrzał się uważniej nieznajomemu. -Czy nie należysz przypadkiem do tych kowbojów-wierszokletów?

Obcy przekroczył już zapewne trzydziestkę; miał wąskie biodra i szerokie bary urodzonego jeźdźca. Na grzbiecie nosa widniał ślad złamania, a na prawej skroni bielała niewielka blizna. Włosy przybysza były płowe jak futro górskiego kota; wyglądał zresztą równie niebezpiecznie jak ten drapieżnik - dopóki nie uśmiechnął się leniwie. Hoague Miller nieco się odprężył.

- Chyba nie - odparł obcy i pochylił się, by zajrzeć pod maskę pikapa.

- Myślałem, żeś jeden z nich... znasz Szekspira i w ogóle. - Hoague wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł pot spływający mu po twarzy. - Cała banda tych końskich wierszokletów zbiera się co roku w styczniu w Elko i czytają swoje rymowanki. Ludziska schodzą się z daleka, żeby ich posłuchać.

- Coś o tym słyszałem. - Obcy owinął dłoń zrolowaną chustką i zdjął pokrowiec chłodnicy, a potem skorzystał z brudnego dzbanka z zielonego plastiku, stojącego koło pompy benzynowej, i nalał do chłodnicy wody. Natychmiast rozległ się syk i wzbił się nowy kłąb pary.

Hoague Miller zajrzał pod maskę.

- Wygląda na to, że pękł przewód chłodnicy.

- A jakże - obcy skinął głową. - Jak długo potrwa naprawa?

- No cóż... - Hoague w zadumie podrapał się po brodzie. - Wóz musi ostygnąć jakąś godzinkę, aja mam jeszcze dwóch wcześniejszych klientów. Powiedziałbym, że zajmie to ze dwie, trzy godziny.

Czekał, jak zareaguje na tę wieść obcy i czy uda się sprawę jeszcze trochę odwlec. Hoague Miller nie przyjmował do wiadomości, że istnieje coś takiego jak pośpiech.

- Nie pali się - oświadczył nieznajomy i znów rozejrzał się po okolicy. Wzdłuż głównej ulicy zaparkowano może pół tuzina samochodów, ale na bocznych uliczkach nie dostrzegł ani jednego. Nie było żadnego ruchu. Ani na lekarstwo.

Przybysz przeniósł wzrok na pustkowie wokół miasta. To był ów legendarny Dziki Zachód, pełen dostojeństwa, które nie od razu rzucało się w oczy, zatrwa-

' Szekspir, Wieczór Trzech Króli, akt V, sc. 1, przekł. Leona Ulricha.

żający swoim ogromem, kraina rozległych, falistych równin porosłych bylicą i poprzecinanych licznymi arroyo - wyschłymi korytami strumieni, odgrodzona zębatym jak piła pasmem gór.

Wzrok obcego poszybował na południowy zachód nad całymi milami falującej bylicy i spękanej ziemi. Granitowe zbocza, nie zadrzewione i urwiste, majaczyły za zasłoną rozprażonego powietrza, przelewającego się jak płynne szkło. Nad rozciągniętą pośrodku równiną kłębiła się posępna chmura pyłu, jak dym z płonących traw. Był to jedyny ślad życia na przestrzeni wielu mil. Obcy wpatrywał się przez kilka sekund w tuman kurzu, potem spojrzał znów na swojego pikapa.

- Gdzie można tu coś przekąsić?

- W lokalu „Lucky Starr", to parę kroków stąd, przy tej samej ulicy. - Ho-ague wskazał piętrowy narożny budynek. - Piwo mają tam zimne, żarcie gorące, a kawę mocną.

- Brzmi całkiem zachęcająco. - Skinąwszy mu głową na pożegnanie obcy odszedł we wskazanym kierunku, przecinając na ukos ulicę.

Nad głową nie było ani jednej chmurki, która złagodziłaby nieco ostry błękit nieba i bezlitosny, rozżarzony do białości blask słońca. Przybysz zmrużył oczy i nasunął niżej na czoło rondo słomkowego kapelusza.

Wyblakły szyld nad narożnym budynkiem głosił, że znajduje się tu hotel i kasyno „Lucky Starr". Druga, mniejsza tabliczka oznajmiała: „Otwarte całą dobę". Staroświecka, wykładana drewnem ścieżka otaczała budynek z dwóch stron; ocieniał ją okap dachu.

Najwyżej półtora metra dzieliło przybysza od upragnionego wypoczynku w cieniu. Pot spływał mu po szyi, a wilgotna koszula kleiła się do ciała, gdy dotarł wreszcie do ścieżki. Przystanął i jeszcze raz obrzucił wzrokiem miasto. Gdzieś w pobliżu hałaśliwie działała klimatyzacja; grzechotała i huczała zmagając się z potężnym upałem. Przenikliwa woń spalonej słońcem ziemi i alkalicznego pyłu unosiła siew powietrzu.

Stary, żółty pies rozwalił się na skraju drogi, posapując w słonecznym żarze. Uniósł się na chwilę na przednie łapy, a potem znów opadł - stanie na słońcu było zbyt męczące, a zwierzę zanadto wyczerpane lub zbyt leniwe, by poszukać cienia.

Po przeciwnej stronie ulicy z domu, w którym mieściła się poczta i sklep spożywczy, wyszła kobieta. Przybysz natychmiast zwrócił na nią uwagę.

Zatrzymała się i spojrzała najpierw w jedną, potem w drugą stronę, niecierpliwie wzruszając ramionami. Była długonoga i smukła. Miała na sobie męską białą koszulę rozpiętą przy szyi i spłowiałe spodnie z drelichu, mocno opinające krągłe biodra. Kapelusz o płaskim rondzie wbiła głęboko na głowę. Włosy kobiety miały kolor luksusowej szwajcarskiej czekolady; związała je na karku, a lśniący koński ogon opadał do połowy pleców. Kobieta uderzała się po nodze trzymanym w dłoni pejczem.

Gest ten zdradzał niepokój i wzburzenie, i niezłomną dumę. Obserwujący kobietę przybysz poczuł lekkie podniecenie i natychmiast je stłumił. Gdy skierował się w stronę bocznego wejścia do kasyna, nieznajoma skręciła w przeciwną stronę.

7

W drzwiach „Lucky Starr" nad głową obcego zaszumiało chłodne powietrze. Powitał go kwaśny odór zastarzałego dymu tytoniowego i rozlanego alkoholu. Przybysz zatrzymał się przez chwilę na progu i powiódł wzrokiem po mrocznym wnętrzu.

Z lewej strony zobaczył schody prowadzące na podest, potem zaś ostro skręcające w stronę górnego piętra. Obok nich stał stary, drewniany stół recepcjonisty, poczerniały przez dziesiątki lat od tłuszczu i kurzu. Łukowate wejście po prawej wiodło do sali klubowej i kasyna. Obcy ruszył w tym właśnie kierunku.

Szyby frontowych okien zamalowano zieloną farbą, by powstrzymać ostre słońce. Pod oknami stał rząd grających szaf, który zapewniał dodatkową osłonę. W najbliższym kącie sali na niewielkim podwyższeniu stłoczono perkusj ę, aparaturę nagłaśniającą i stojaki do mikrofonów. Część podłogi obok podium pełniła funkcję niedużego parkietu do tańca. W najodleglejszym kącie pokoju stało kilka stołów do gry w blackjacka* i w pokera oraz ruletka. Pośrodku sali ustawiono kilka podniszczonych stołów barowych i krzeseł.

Niegdyś z pewnością imponujący mahoniowy bar zajmował całą ścianę tej obszernej sali. Kobieta w obcisłych białych legginsach i jedwabnej turkusowej bluzce siedziała na stołku barowym, licząc banknoty w szufladzie kasy. Miała włosy do ramion; ich miękki, złocisty odcień był dziełem sztuki, a nie natury. Gdy nieznajomy wszedł, kobieta odwróciła się ku niemu, a jej migdałowe oczy zmierzyły go bez pośpiechu od stóp do głów.

- Podejdź bliżej i odpręż się, kowboju. Jak widzisz, masz cały lokal dla siebie. - Jej głos, niski i lekko ochrypły, przypominał mruczenie kota. Pasował do egzotycznych, też odrobinę kocich rysów: wydatnych kości policzkowych i lekko spiczastej brody.

- Dzięki. - Przybysz dotknął palcem kapelusza i skierował się w stronę baru. Kobieta skinęła głową i zawołała:

- Uwaga, Roy! Masz klienta od frontu!

Pomiędzy półkami za barem wisiał portret w ozdobnej złotej ramie. Przedstawiał chmurną blondynkę w obcisłej złotej sukni śpiewającą do mikrofonu. Była to kobieta siedząca teraz na barowym stołku, tyle że młodsza i delikatniejsza.

- To ja, Starr Davis - potwierdził zachrypnięty głos. Wzrok obcego powędrował w stronę oryginału. - Sportretowano mnie, gdy byłam jeszcze piosenkarką i występowałam w klubach w Reno i Tahoe.

- To raczej daleko stąd, nie tylko w milach - zauważył przybysz i uśmiechnął się cierpko.

Starr odpowiedziała podobnym uśmiechem.

- Trafiłeś w dziesiątkę, kowboju. - Złożyła plik banknotów i schowała je do koperty. - Ale to już przebrzmiała historia. Zostałam sama z małym dzieckiem. Tatusia ani śladu. W showbiznesie raczej trudno o stabilną pozycję. Rozejrzałam się więc za czymś innym i znalazłam właśnie to. - Złote bransoletki na ramieniu Starr zabrzęczały, gdy okrągłym ruchem ręki wskazała swoje królestwo. - Kupiłam to za psie pieniądze.

' Blackjack - „dwadzieścia jeden" czyli „oczko" (przyp. tłum.).

Wzrok przybysza przesunął się po pustych stolikach i wrócił do właścicielki lokalu.

- Pies był raczej zdechły.

Zaśmiała się gardłowo, bynajmniej nie urażona.

- Kiedyś chodziły słuchy, że tędy ma przebiegać szosa prosto na północ do Oregonu. Ale okazało się, że to zwykłe plotki. - Starr odwróciła się i znów zawołała: - Roy!

Przy wtórze piosenki Waylona Jenningsa, rozczulającego się nad kobietkami

0 złotym sercu, wszedł przez drzwi na końcu baru wyniszczony, chudy jak szkielet mężczyzna. Wraz z nim przeniknęła do sali woń smażeniny i inne kuchenne zapachy. Drzwi poruszyły się kilkakrotnie wahadłowym ruchem, wreszcie znieruchomiały.

Chudzielec wśliznął się za mahoniowy bar i zagadnął obcego z absolutnym brakiem zainteresowania:

- Podać coś do picia?

- Galon wody i kubek kawy.

Roy postawił na kontuarze dzbanek wody, w którym pływały samotnie trzy kostki lodu, a zaraz po nim porysowanąi zapoconą szklankę i kubek mocnej czarnej kawy. Przyglądał się w milczeniu przybyszowi, który wypił duszkiem szklankę wody i zaraz nalał sobie następną.

- Pewnie chciałbyś także coś zjeść? - mruknął Roy.

- A co macie?

W odpowiedzi barman rzucił z trzaskiem na bar zafoliowane menu.

- Tu pisze, że mamy przez cały dzień pełny zestaw dań, ale to bujda. Wyłączyłem grilla trzy godziny temu i nie mam zamiaru znów go uruchamiać.

Przybysz zdecydował się na stek z kostką, z wszystkimi dodatkami. Roy potwierdził zamówienie chrząknięciem i zniknął w kuchni. Drzwi znów zawachlo-wały.

- Ten Roy to prawdziwy promyk słońca, nie? - zauważył obcy z lekkim uśmiechem.

- Ściąga mi klientów z całej okolicy. - Pełne wargi Starr Davis rozchylił porozumiewawczy uśmiech, gdy zsunęła się ze stołka, chwyciła szufladę z pieniędzmi

1 zaniosła ją do kasy po drugiej stronie baru.

Przybysz wypił drugą szklankę wody, jeszcze raz ją napełnił i zaniósł wraz z kawą do stolika. Odsunął nogą krzesło, usiadł na nim, zdjął kapelusz i powiesił na oparciu.

Drzwi od kuchni znów się otworzyły i ukazał się w nich Roy. Ramieniem przytrzymywał kolekcję butelek. Podszedł prosto do stolika nieznajomego.

Sztućce zagrzechotały rzucone na poplamiony blat stolika; tuż za nimi wylądowały solniczka i pieprzniczka, butelka tabasco, keczupu i sosu do steków. Uwolniwszy się od swojego brzemienia Roy podszedł do szaf grających, ustawionych rzędem na tle zamalowanych na zielono frontowych okien. Przystanął obok szyby, z której złuszczyła siew rogu farba, i wyjrzał na ulicę.

Starr Davis za barem nalała sobie kawy i zerknęła przez ramię na obcego.

- Jesteś w mieście od niedawna, prawda?

- Dopiero co przyjechałem - przytaknął nieznajomy i potarł oczy swędzące z niewyspania.

- Od razu zgadłam. - Gdy Starr wyszła zza baru, obcy podsunął jej drugie krzesło zachęcając, by się do niego przysiadła. - Zawsze miałam dobrą pamięć do twarzy. Zapamiętałabym i twoją, gdybyś tu przedtem zajrzał.

Nie była to twarz, którą kobieta mogłaby zapomnieć. Przybysz nie miał bynajmniej klasycznych rysów, ale był w nim jakiś niespożyty, zawadiacki urok, który zjednywał kobiety i nieraz łamał im serca.

Koło czterdziestki Starr nie miała już żadnych złudzeń co do życia i mężczyzn. Dobrze wbito jej do głowy, że trzeba chwytać co się da - i tak właśnie postępowała. A jednak patrząc na tego mężczyznę nagle pożałowała, że nie spotkali się piętnaście lat wcześniej. Pojęła, że obcy mógłby stanowić dla niej zagrożenie.

- Skąd przybywasz? - rzuciła mu spojrzenie znad kubka kawy. Wzruszył ramionami.

- Z całego świata. Włóczyłem się dosłownie wszędzie. Roy spod okna odwrócił się w ich stronę.

- Jego pikap ma teksańskąrejestrację.

Obcy nie zareagował, a Roy wrócił do kuchni. Starr odczekała chwilkę, a potem spytała:

- Co cię sprowadza do takiej zakazanej dziury jak Friendly?

- Pękł mi przewód chłodnicy. - Obcy nie bawił się w szczegółowe wyjaśnienia. Roy wychynął z kuchni niosąc ociekające tłuszczem domowe frytki i stek z kością tak wielki, że zwisał z brzegów talerza. - Miasteczko wydaje się raczej senne.

-1 wszystko wskazuje na to, że nic się tu nie zmieni. - Roy energicznie podsunął przybyszowi jedzenie pod nos. Ze steku kapał krwisty sos. Mięso było niezbyt wysmażone, dokładnie według życzenia klienta.

- Jeśli w Friendly tli się odrobina żyda., to chyba tylko w naszym lokalu -oświadczyła Starr. - W piątkowe i sobotnie wieczory bawią się tu aż miło. Zaangażowaliśmy czteroosobowy zespół muzyczny, który tu występuje. Ludzie mogą u nas potańczyć, popić, pograć w karty - co kto woli. Zostań we Friendly na dzień czy dwa, to sam się przekonasz.

- Śpiewasz razem z zespołem? - spytał między jednym a drugim kęsem.

- Nieraz mi się zdarza wziąć mikrofon do ręki.

- Wobec tego może i zostanę. - Uśmiechnął się, a jego oczy prześliznęły się z aprobatą po postaci rozmówczyni.

Starr bynajmniej to nie uraziło. Według niej każdemu prawdziwemu chłopu, jeśli widzi wszystko, czym babka może się pochwalić, musi przejść przez głowę parę zdrożnych myśli, choćby całkiem przelotnie. Samce po prostu tak reagowały - wszystko jedno, wolne czy zaobrączkowane. Kobieca natura Starr także zareagowała na spojrzenie przybysza, choć nie było to wcale rozsądne.

- Czy w pobliżu mieszka wielu ranczerów? - spytał nieznajomy.

10

- Największe jest ranczo Diamond D, i to chyba w całym stanie. Myślisz o pracy?

-Narazie myślę wyłącznie o steku... no, może jeszcze o gorącym prysznicu. No i pospałbym troszkę, miesiąc chyba by wystarczył. - Usta obcego wygięły się w uśmiechu, w oczach zabłysły wesołe iskierki.

Gdy kroił mięso, mankiet przy lewym rękawie jego koszuli zadarł się ukazując czerwonawą, świeżą bliznę. Na jej widok Starr zauważyła:

- Całkiem niedawno oberwałeś. Jak to się stało?

Obcy zerknął na rękę i bezwiednie zacisnął mocniej w garści nóż, j akby chciał sprawdzić, czy palce są całkiem sprawne.

- Spadłem z dzikiego konia jakiś miesiąc temu i złamałem sobie nadgarstek. Całe szczęście, że chirurg, który się tym zajął, miał dużą wprawę w układaniu puzzli.

- Pewnie sobie trochę po tym poleżałeś.

- Trochę - przytaknął i jadł dalej.

Gdy przybysz skończył posiłek, Roy zjawił się z kawą i nalał mu jej do kubka. Obcy odchylił się z krzesłem do tyłu i zapalił długie, cienkie cygaro. Kiedy uporał się z nim do połowy, z ulicy dobiegł stłumiony hałas - stukanie i dudnienie, które powoli, lecz nieustannie przybierało na sile. Obcy postawił znów krzesło wszystkimi czterema nogami na ziemi i podniósł głowę, uważnie nadsłuchując.

Starr odnosiła właśnie do kuchni brudny talerz i sztućce.

- Roy, zobacz, co się tam dzieje - rzuciła przez ramię. Roy podszedł do szyby z obłupaną farbą i wyjrzał na ulicę.

- Pędzą bydło z Diamond D - oznajmił. - Teraz całe to cholerne miasto będzie cuchnęło gównem przynajmniej przez tydzień.

Obcy wstał.

- Chyba się temu przyjrzę. - Nie wyjmując cygara z ust sięgnął do kieszeni po zwitek banknotów. Odliczył tyle, ile się należało za posiłek, rzucił pieniądze na stół, chwycił kapelusz i ruszył bez pośpiechu ku drzwiom.

Na zewnątrz zaatakował go najpierw upał, a zaraz potem chmura dławiącego pyłu spod kopyt ryczącego, niespokojnego bydła. Potok spędzonych z pastwisk krów rwał środkiem miasta. Obcy stanął na skraju wykładanego drewnem przejścia dla pieszych i wsparty ramieniem o słup obserwował ten przemarsz.

Kowboj, jadący przed stadem na dereszu ze strzałką na czole, zajął pozycję na skrzyżowaniu dróg w pobliżu hotelu. Dwaj inni jeźdźcy ustawili się po przeciwnej stronie. Jednym z nich był niezgrabny wyrostek, najwyżej czternastoletni; składał się niemal wyłącznie z chudych, zbyt długich rąk i nóg. Uwagę nieznajomego przyciągnął jednak towarzyszący chłopcu wysoki, barczysty mężczyzna na stalowosiwym koniu. Biła od niego jakaś nieuchwytna moc. Widać było, że to on kieruje ranczem - jeśli nie jako właściciel, to przynajmniej nadzorca. W ręku trzymał bat tak długi, że koniec wlókł się po ziemi.

Tuman kurzu jeszcze zgęstniał, a stukot kopyt przybrał na sile, gdy główna część stada wtargnęła do miasta popędzana przez następnych jeźdźców; wywijali zwojami powrozów, by utrzymać rytmiczny trucht bydła. Nie tylko obcy przyglą-

11

dał się tej scenie; spora grupka gapiów zrezygnowała z jakiego takiego chłodu panującego we wnętrzu domów, by nacieszyć oczy widowiskiem. Ludzie po przeciwnej stronie ulicy byli prawie niewidoczni poprzez gęstą chmurę kurzu unoszącą się nad stadem; jednak wysoką brunetkę idącą w jego kierunku przybysz widział całkiem wyraźnie. Rozpoznał smukłą, pięknie zbudowaną kobietę, na którą już wcześniej zwrócił uwagę.

Szła zręcznym, tanecznym krokiem, lekko kołysząc się w biodrach w sposób bardzo miły dla oka. Dotarła do przeciwległego rogu i przystanęła tam z odwróconą głową; j ej uwagę przyciągnęło coś - a może ktoś? - na drugim końcu stada. Przybysz spojrzał również w tamtym kierunku. Wydawało mu się, że kobieta patrzy prosto na jadącego na siwku potężnego mężczyznę, w którym domyślił się właściciela rancza Diamond D.

Przez moment w oczach kobiety i w jej postawie dostrzegł coś wyzywającego, niemal buntowniczego. Teraz zeszła z krawężnika i skręciła w boczną drogę, kierując się w stronę niewielkiego domu oszalowanego drewnem, oddzielonego od kasyna tylko wąską alejką.

Nagły dźwięk, ostry i donośny, rozległ się na tyłach stada. Obcy obejrzał się w tamtym kierunku. Dał się słyszeć następny głośny trzask: ramię mężczyzny jadącego na siwku poruszyło się, a bicz w jego ręku przemówił.

Potok żywej wołowiny wygiął się pośrodku, cofając przed świszczącym biczem. W pełnej napięcia chwili obcy zauważył, że znajdujący się dotąd w pobliżu kowboj na dereszu opuścił swoje stanowisko. Piaszczysta droga wiodąca na północ stała teraz otworem.

Ponieważ z tyłu napierali jeźdźcy, a z boku ta część bydła, która skręciła po wystrzale z bicza, kilkanaście krów skręciło w otwartą drogę i natychmiast puściło się po niej pędem. Reszta bydła poszła w ich ślady.

Kobieta znajdowała się w odległości najwyżej dziesięciu stóp od stada, mniej więcej w połowie ulicy; szła wolnym krokiem, zwrócona tyłem do miasta. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że pędzi ku niej rozszalałe bydło.

- Uważaj! - wrzasnął obcy.

Brunetka obejrzała się, a on w tej samej chwili zrobił krok ku niej, ale drogę zablokowały mu brunatne cielska. W żaden sposób nie zdołałby dotrzeć do kobiety na własnych nogach.

Chciała w pierwszej chwili schronić się w narożnym budynku, ale pojęła, że nie zdąży tam dotrzeć. Zatrzymała się więc i zwróciła twarzą do pędzącego na nią bydła - wysoka, smukła i wyprostowana. Uniosła lewąrękąpejcz i zręcznie zdzieliła nim po nosie najbliższą krowę. Zwierzę cofnęło się, powstała maleńka wolna przestrzeń. Wywijając pejczem niby tnącym mieczem kobieta sprawiła, że bydło w pędzie rozstępowało się przed nią. Stworzyła sobie w ten sposób mikroskopijną oazę chwilowego bezpieczeństwa. Nieznajomy chętnie nagrodziłby oklaskami jej zimną krew, gdyby miał na to czas.

Czas jednak działał na szkodę dzielnej kobiety. W każdej sekundzie napór bydła mógł ją zmiażdżyć. Obcy doskonale zdawał sobie z tego sprawę, nawet jeśli kobieta nie była tego w pełni świadoma.

12

Rozejrzał się za jakąś pomocą. Najbliżej niego znajdował się kowboj na dereszu; był jednak zwrócony plecami do kobiety i nie uświadamiał sobie jej straszliwego położenia. Obcy błyskawicznie zeskoczył z ganku i pochwycił cugle. Nim kowboj zdążył zaprotestować, nieznajomy złapał go za koszulę i zwalił z konia na ziemię. Uczepił się kuli siodła, wskoczył na nie, zawrócił twardego w pysku deresza i skierował go w stronę kobiety. Wściekły, że nie ma w tej chwili ostróg, wbił obcasy w brzuch konia i zaczął przedzierać się przez żywy potok.

Na sekundę stracił brunetkę z oczu. Potem znów ujrzał ją w tumanach pyłu po swojej prawej ręce; nadal dzielnie broniła swojej malejącej wysepki bezpieczeństwa.

Deresz nie potrzebował specjalnej zachęty, by rzucić się w kierunku wolnej przestrzeni, którą kobieta wyczarowała wokół siebie. Nieznajomy wychylił się z siodła, objął brunetkę ramieniem w pasie i uniósł w górę, nie zważając na jej głośne protesty.

Natychmiast zamierzyła się nań pejczem.

- Puszczaj, bydlaku!

Starając się zapanować nad stającym dęba dereszem nieznajomy rzucił swojej brance tylko jedno spojrzenie; zdążył jednak zobaczyć błysk wściekłości w jej ciemnych oczach, zanim uchylił się od tnącego pejcza.

- Złap się mocno, do cholery! - wrzasnął.

Kobieta na sekundę znieruchomiała, a potem instynktownie usłuchała. Obcy wciągnął ją całkiem na siodło. Deresz opadł z powrotem na cztery nogi i potknął się tak mocno, że o mało nie zwalił się na kolana. Nieznajomy szarpnął z całej siły wodze i skrzywił się, gdy nagły ból przeszył mu lewy nadgarstek i ramię. Nie zważając na to skierował konia na skraj drogi.

Mijało ich coraz mniej rozpędzonych krów. Na skrzyżowaniu stał jeździec i zawracał resztę stada. Dwóch kowbojów przemknęło obok nich; spinając konie ostrogami usiłowali dopędzić uciekające bydło.

Zadowolony, że niebezpieczeństwo minęło, obcy postawił brunetkę na ziemi; sam zsunął się z siodła i ujął konia za cugle. Obejrzał się na kobietę i stwierdził, że nie jest tak wysoka, jak mu się początkowo wydawało. To złudzenie wynikało chyba ze sposobu, w jaki unosiła głowę, prężyła ramiona i po żołniersku prostowała plecy.

Stała odwrócona do niego; kapelusz spadł jej z głowy i wisiał teraz na plecach, podtrzymywany cienkim rzemykiem wokół szyi. Gruba warstwa kurzu pokrywała ubranie i skórę kobiety, ale wyglądało na to, że nie odniosła żadnych obrażeń.

- Wszystko w porządku? - spytał.

Gwałtownie odwróciła się ku niemu, w jej oczach płonęła furia.

- Jak śmiesz udawać, że cię to obchodzi?! Stado z rozmysłem skierowano na mnie! Ktoś strzelił z bicza, z pewnością nie po to, by je powstrzymać! Jeśli to nowy sposób zastraszenia mnie, to nic z tego! Słyszysz?! Nic z tego!

Cała się trzęsła - czy to z gniewu, czy z przeżytego dopiero co szoku, obcy nie wiedział. Twarz jej jednak nawet w ataku wściekłości była piękna i pełna życia. Kobieta miała w sobie coś szlachetnego; rysy jej cechowała wrodzona god-

13

ność i jakaś siła, której nieznajomy nie potrafił bliżej określić. Przyglądał się jej bacznie, zdając sobie sprawę, że nagłe pożądanie przeniknęło gorącym strumieniem przez jego ciało, jak mocny i wyborny trunek.

- Serce tygrysie pod skórą kobiecą! - wymruczał bardzo odpowiedni do sytuacji cytat z Henryka VI*.

- Co takiego?! - Zmarszczyła brwi i z trudem otrząsnęła się ze zmieszania, w które wprawiły ją nieoczekiwane słowa. - Wsiądź lepiej na konia i zawiadom DeParda, że mu się nie udało.

Brwi nieznajomego uniosły się ze zdumieniem.

- A któż to taki?

Kobieta osłupiała. Spojrzała niepewnie na deresza z piętnem Diamond D na zadzie, a potem znów na nieznajomego. Spytała ostrożnie:

- Nie pracujesz dla DeParda?

- To on jest właścicielem tego konia? Nie pytałem o szczegóły, gdy go sobie pożyczałem. - Odwracając się owinął cugle wokół szyi deresza i klepnął go po zadzie; koń odbiegł kłusem.

- Chyba jesteś tu od niedawna. - Przyjrzała mu się uważnie, mrużąc oczy.

- Wylądowałem w miasteczku jakąś godzinę temu. Zauważył, że głęboko odetchnęła, a potem skinęła głową.

-Teraz już wszystko jasne. - Spojrzała w bok i nagle zesztywniała na widok trzech jeźdźców, którzy zatrzymali się obok. Przewodził im najwidoczniej barczysty mężczyzna na siwym koniu.

Po jego prawej ręce jechał młody chłopak; na dziecinnej twarzy osiadł kurz, w którym pot żłobił białe ścieżki. Chłopak spojrzał spode łba na brunetkę, usiłując przybrać taki sam butny i odpychający wyraz twarzy jak wysoki mężczyzna, który najwyraźniej był dla niego wzorem.

Trzeci jeździec miał na lewym policzku wielkie szkarłatne znamię. Siedział na koniu ze swobodą człowieka, który całe życie spędził w siodle. Nie był tak wysoki jak barczysty olbrzym, ale sprawiał wrażenie zwinnego, silnego i chytrego. Jego uwagę przyciągał przede wszystkim obcy przybysz; jeździec mierzył go wzrokiem, a w jego przymrużonych oczach czaiła się podejrzliwość, ostrożność i niechęć.

Nad całą grupą dominował jednak niewątpliwie człowiek na siwku. Siedział mocno w siodle, szeroko rozparty; jego muskularna pierś i byczy kark sprawiały równie imponujące wrażenie jak szerokie bary. Przekroczył już wiek średni -spod ronda kapelusza widać było siwe włosy. Od razu można było w nim poznać właściciela olbrzymiego stada, człowieka sprawującego władzę, którego rozkazów nikt nie kwestionował. Miał grubo ciosane rysy i gęste siwiejące wąsy.

W jego oczach błysnęła nienawiść, której obiektem była najwyraźniej brunetka.

- Masz cholerne szczęście! - syknął, a każde słowo ociekało jadem.

- Wkurzyło cię to, DePard? - odparowała wyzywająco. - Jeśli chcesz się mnie pozbyć, musisz wymyślić coś lepszego niż poszczucie mnie kilkoma zziajanymi, wymęczonymi krowami!

* Szekspir, Henryk VI, część 3, akt I, sc. 4, przekł. Macieja Słomczyńskiego.

14

Drugi jeździec rzucił się ku niej.

- Ty wyszczekana dziwko!...

W chwili gdy obcy postąpił do przodu, zamierzając dać mu nauczkę, DePard uniósł dłoń i prawie szeptem powiedział coś, co uciszyło od razu jego kompana; niechętnie ściągnął wodze i cofnął się o kilka kroków. Jego zielone oczy błysnęły w stronę nieznajomego, jakby chciał lepiej utrwalić go sobie w pamięci.

- Dobrze robisz, DePard, że trzymasz Sheehana krótko przy pysku - zauważyła brunetka.

- Zamknij się! - warknął DePard, a potem obrzucił gniewnym spojrzeniem obcego. - To ty odebrałeś Jenkinsowi konia?

- W tamtej chwili nie widziałem innego wyjścia. -Nieznajomy zsunął kapelusz na tył głowy i spojrzał na wysokiego jeźdźca z rozmyślną obojętnością.

- Jesteś tu chyba od niedawna.

- Czy to takie ważne? - Kąciki jego ust uniosły się z lekkim rozbawieniem. -Niespecjalnie. Po prostu nie wiesz, w co wtykasz nos.

- Mam wrażenie, że w twoje brudne interesy. - Tym razem obcy nie uśmiechnął się. W jego oczach było jedynie zimne, twarde wyzwanie.

Ta nieoczekiwana riposta zaskoczyła DeParda; na moment zaniemówił z wrażenia. Dzieciak poderwał się w jego obronie:

- Lepiej licz się pan ze słowami! To sam Duke DePard! Należy do niego ranczo Diamond D i połowa tego miasta!

- O, naprawdę? - wycedził obcy, któremu to jakoś nie zaimponowało. - Nie wiem, jak wygląda ranczo, ale miasto z grubsza obejrzałem i chyba nie ma się czym specjalnie chwalić.

- Więc bierz nogi za pas i zmiataj stąd! - zagrzmiał ostrzegawczo DePard i spiął siwka ostrogami. Ściągnął tak mocno wodze, że wałach okręcił się wokół własnej osi. Cała trójka ruszyła w kierunku głównej części stada.

Obcy patrzył za nimi przez chwilę. Kiedy się odwrócił, zauważył, że brunetka nie spuszcza z niego oczu. Przyglądała mu się z nowym zainteresowaniem.

- Właśnie zdobyłeś sobie wroga - ostrzegła go. - DePard ci tego nie zapomni. On ma dobrą pamięć, możesz mi wierzyć.

- Ja też.

Lekka zmarszczka pojawiła się na jej gładkim czole.

- Kim ty właściwie jesteś?

- Nazywam się Kincade - powiedział po sekundzie wahania.

- Szukasz może pracy?

Uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową. -Nie całkiem się jeszcze spłukałem. Spojrzała na niego z żalem i skinęła głową.

- Jak już będziesz bez grosza, zajrzyj na Spur Ranch. Leży trzydzieści mil na północ od Friendly.

- A o kogo mam pytać? - Kincade nagle zapragnął poznać imię tej kobiety i zachować je w pamięci, podobnie jak jej twarz. Może dlatego, że uratował jej życie, może dlatego, że zaimponowała mu jej odwaga... a może dlatego, że przy-

15

pomniał sobie właśnie, jak trzymał ją w ramionach. Była taka lekka - równocześnie niezłomna i krucha.

Przyglądając się jej, Kincade odniósł wrażenie, że kobieta czyta w jego myślach. Odrzucił to nieprawdopodobne przypuszczenie. Na pewno wiedziała, że jest piękna; świadczyła o tym jej pewność siebie. Nieraz czuła na sobie zgłodniały męski wzrok - i o tym też świadczyło jej zachowanie - a on był po prostu mężczyzną, jak inni, i ogarniały go te same, stare jak świat żądze.

Na twarzy kobiety pojawił się błysk zniecierpliwienia.

- Możesz pytać o szefa.

- Czyli o twojego męża? - Nie dostrzegł na jej palcu obrączki, ale to nie dowodziło, że jest wolna.

- Nie mam męża.

Kobiety prowadzące samodzielnie ranczo nie były rzadkością, ale większość z nich obejmowała tę funkcję po śmierci małżonka. Kincade założył więc z góry, że brunetka jest wdową, i powiedział:

- Bardzo mi przykro.

- A mnie nie. - Odpowiedź była zdecydowana i nie budząca wątpliwości. Kobieta nie dodała już ani słowa, odwróciła się i odeszła kierując się znowu w stronę domu stojącego tuż obok kasyna.

Kincade patrzał za nią przez chwilę. Rozbudziła w nim ciekawość, której sobie wcale nie życzył. Odwrócił się i spostrzegł Starr Davis przy bocznym wejściu do „Lucky Starr". Ich spojrzenia spotkały się. We wzroku Starr było lekkie rozbawienie i wyraźny cynizm. Kincade odniósł wrażenie, że blondynka stała tam już od dłuższego czasu. Bez pośpiechu podszedł do niej.

- To nie było rozsądne posunięcie - zauważyła Starr, ale w spojrzeniu, którym go obrzuciła, krył się błysk podziwu.

- Już się zorientowałem. - Skinął głową i spojrzał w kierunku, w którym oddaliła się brunetka. - Kto to taki?

Starr rozejrzała się po ulicy i zdążyła dostrzec kobietę wchodzącą do sklepu szewca i rymarza.

- Ktoś, kto przynosi pecha, i to potężnego. Przekona się o tym każdy na tyle głupi, by stanąć po jej stronie i zadrzeć z DePardem.

- Dlaczego? Co ona mu zawiniła?

Wargi Starr wykrzywiły siew kocim uśmiechu.

- Zabiła mu brata.

- Co takiego? - Przeszył ją spojrzeniem, a czoło przecięła mu zmarszczka. -Jakiś wypadek?

- Żaden wypadek. Zrobiła to świadomie. DePard jest przeświadczony, że zamordowała go z zimną krwią. Ona oczywiście zapewniała, że działała w samoobronie.

- A jak było naprawdę?

Starr roześmiała się niskim, gardłowym śmiechem.

- Nie wyglądasz mi na głupca, więc rozejrzyj się uważnie: to miasto istnieje wyłącznie z łaski DeParda. Znasz starą zasadę „Klient ma zawsze rację"? Wierz

16

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin