Joseph Smith Fletcher - Morderstwo w Rides Park.rtf

(374 KB) Pobierz

Joseph Smith Fletcher

 

 

 

Morderstwo w Rides Park

Przełożył: Jan S. Zaus

 


Rozdział I - Kim jest ten człowiek?

 

Przybyłem tu dokładnie w  pierwszym dniu marca 1920 roku.  Tego dnia mój opiekun, który  wychowywał mnie od dziecka i  który zarządzał moim majątkiem,  wypłacił mi sumę sześciu tysięcy  funtów, które stanowiły cały mój  majątek. Sześć tysięcy funtów,  złożone na pięć procent, dawało  dochód zaledwie trzystu funtów  rocznie; musiałem zatem zrobić  coś, aby tę sumę uzupełnić.  Pytanie brzmiało: jak to zrobić?  Nigdy nie miałem inklinacji do  służby we flocie ani w armii,  nie mówiąc już o stanie  duchownym, nie miałem również  możliwości zaangażowania się w  teatrze, nie mogłem pracować  jako lekarz lub adwokat. Nie  miałem powołania do żadnego z  tych zawodów. Musiałem jednak  coś zrobić. Pierwszą moją  czynnością po przejęciu  własności było kupienie  najnowszego wydania “Timesa”. Tam, w kolumnie pod nagłówkiem  “Osobiste”, przeczytałem  następujące, ciekawe i  intrygujące ogłoszenie:

“Ogłaszający pragnie poznać  młodego mężczyznę, dobrze  ułożonego, wykształconego i z  zamiłowaniem do książek, który  by zechciał zamieszkać na wsi i  lubił podróże. Kandydat powinien  posiadać umiejętność gry w  bilard i w wista (preferansa lub  brydża) i zadowoliłby się  wynagrodzeniem pięciuset funtów  rocznie. W odpowiedzi proszę  załączyć fotografię z opisem i  dwa nienaganne polecenia.  Adresować: Skrytka pocztowa  X.Y.C. 3748 “Times”, E.C. 4”.

Czytając powyższe ogłoszenie  jadłem lunch w restauracji  Holborn. Gdy skończyłem posiłek,  postanowiłem przygotować  odpowiedź na tę, jak mi się  wydawało, interesującą  propozycję. Jej autor mógł  należeć do ludzi, jakich właśnie  teraz poszukiwałem.

W pewnym stopniu posiadałem  zamiłowanie do książek, sam  miałem dość dobrze wyposażoną  bibliotekę. Nawet wolałem życie  na wsi, dawało ono wiele uroków  niedostępnych w mieście. Nie  miałem żadnych obiekcji co do  podróżowania (nawet poza granice  Anglii), przeciwnie - lubiłem te  rzeczy! Miałem doskonałą rękę do  bilarda, który oczywiście  uprawiałem amatorsko. Wreszcie  wychowany byłem w domu, gdzie -  aczkolwiek nie lubiano  nowoczesnego brydża - grano w  wista, tego króla wszystkich  gier w karty.

Wygląd mój również zdawał  się spełniać wymagania.  Fotografia, którą mogłem  zaprezentować, dokładnie to  potwierdzała.

Co do referencji - bardzo  dobre.

Biorąc to wszystko pod uwagę,  tym bardziej, że propozycja  wydawała się korzystna,  wystosowałem do nieznajomego  list, który miał mu przekazać  “Times”.

Przez dwa tygodnie nie  dostałem żadnej odpowiedzi.  Zwątpiłem już w skuteczność  mojej oferty, gdy wreszcie  pewnego ranka otrzymałem  następującą wiadomość:

“Rides Park, Havering-st.  Michael

Surrey, 15 marca 1920 r.

Pan Christopher Nicholas  przesyła pozdrowienia dla pana  Ronalda Camberwella i potwierdza  odbiór jego listu z dnia 1 marca  1920. Pan Nicholas będzie bardzo  zobowiązany, jeżeli pan  Camberwell zechce odwiedzić go  jutro, 16 marca, w hotelu  Claridge, o godzinie czwartej po  południu. Jeżeli termin ten nie  odpowiadałby panu Camberwellowi,  proszony jest o podanie takiego  czasu i miejsca, jakie będą dla  Niego dogodne.”

Wyznaczone przez pana  Nicholasa termin i miejsce  spotkania odpowiadały mi  całkowicie. Pięć minut przed  czwartą zjawiłem się w hotelu  Claridge i zameldowałem swoje  przybycie. Sądziłem, że pan  Nicholas przyjechał do stolicy,  aby spotkać się z całym zastępem  podobnych do mnie kandydatów.  Przypuszczałem, że będę tylko  jednym z wielu. Gdy wprowadzono  mnie do apartamentu, stanąłem  natychmiast przed panem  Nicholasem.

W pokoju zastałem dwie osoby,  a ponieważ odegrają one w tym  opowiadaniu ważną rolę, postaram  się więc krótko opisać moje  wrażenie. Pierwszą był wysoki i  szczupły mężczyzna. Szacowałem  go na sześćdziesiąt,  sześćdziesiąt pięć lat (jak się  później okazało, miał mniej!).  Rzadkie włosy, potargana broda i  wąs poczynały już siwieć.  Zgarbiona sylwetka i bladość  policzków nasunęły mi myśl, że  jest to człowiek schorowany.  Ubrany był bardzo elegancko.  Jedyna tylko rzecz wskazywała,  że mam do czynienia z  przedstawicielem naszej nieco  staromodnej klasy posiadaczy  ziemskich: był to doskonałej  jakości niebieski krawat  zawiązany w gruby węzeł.  Mężczyzna ten patrzył dookoła  dziwnie niespokojnym wzrokiem,  widać było wyraźnie, że albo  teraz miał jakieś zmartwienie,  albo nie mógł przyjść jeszcze do  siebie po minionym. W każdym  razie wydawał się sympatyczny,  miał łagodny wyraz twarzy, a  sposób w jaki mnie przywitał,  był bardzo serdeczny. Niemal  ojcowski! Oto co przede wszystkim rzuciło mi się w oczy.

Drugą osobą, która znajdowała  się w pokoju, była młoda  kobieta, w wieku mniej więcej  dwudziestu trzech lat. Była to  dziwna osoba. Jak na kobietę  zbyt męska i sądziłem, że ta  silna, dobrze zbudowana postać  ukrywa pod rozwiniętymi  mięśniami niepoślednią siłę.  Talia zbyt gruba, ręce jak u  mężczyzny, twarz raczej brzydka.  Kwadratowa szczęka, niekształtny  nos, rudawe włosy, para  ponurych, przenikliwych oczu -  te szczegóły odbierały raczej  uroku, a niekorzystnego wrażenia  dopełniało skrojone po męsku  ubranie. W chwili, gdy  wchodziłem do pokoju, mówiła coś  o życiu na wsi.

- Moja siostrzenica, panna  Starr - przedstawił Christopher  Nicholas. - Panna Rhoda Starr.

Skierowałem ukłon w stronę  panny Starr, która, jak mi się  wydawało, dopiero teraz mnie  zauważyła. Pan Nicholas wskazał  mi krzesło pomiędzy nim a  siostrzenicą i kontynuował  rozmowę z panną Starr.  Zachowywał się tak, jakbym  siedział z nimi od początku.  Mimo woli stwierdziłem, że  siostrzenica pana Nicholasa  prowadziła dyskusję oszczędnie,  ale błyskotliwie i nigdy nie  mówiła, jeśli się jej nie  sprowokowało. Jej wuj przeciwnie  był rozmowny i w ciągu  następnych kilku minut  rozumieliśmy się bardzo dobrze.  Ja, w każdym razie, doskonale  wiedziałem, czego ode mnie  oczekiwał.

Pan Nicholas postawił  wszystko jasno: chciał mieć u  siebie młodego mężczyznę, który  mógłby z nim grać w bilard lub  wista, który podróżowałby z nim,  uczestniczył w życiu codziennym,  dzieląc z nim radości i kłopoty  - tak, jakby był jego synem.  Mówił mi to, ponieważ wydałem mu  się człowiekiem sympatycznym i  odpowiednim do objęcia tego  rodzaju stanowiska.

- O jednej rzeczy jeszcze  dotąd nie wspomniałem - rzekł  wreszcie. - Ma pan zamiłowanie  do książek? Otóż więc, czy  potrafiłby pan skatalogować moją  bibliotekę? Widzi pan, gdy  wprowadziłem się do Rides Park  kilka lat temu, mieszkała tam  moja ciotka, panna Nicholas.  Zastałem tam wtedy wspaniałą  bibliotekę złożoną z XVII i  XVIII wiecznych dzieł -  prawdziwie bezcenną kolekcję,  jak mi powiedziano. Bardzo mi  zależy na sklasyfikowaniu tych  zbiorów. Mam nadzieję, że  podejmie się pan tej pracy. -  Następnie dodał wyjaśniająco: -  Oczywiście będzie pan miał na to  sporo czasu. Nie ma potrzeby się  spieszyć.

Chętnie przystałem na tę i  inne propozycje, gdyż od chwili  gdy go ujrzałem, pan Nicholas  wzbudził moją sympatię. Było w  nim coś, co pociągało i  jednocześnie zaciekawiało.

Na koniec uzgodniliśmy, że  przyjadę do Rides Park w  następny poniedziałek.

- Myślę, że będzie nam się  dobrze pracowało - rzekł ze  zwykłym uśmiechem i potrząsnął  moją dłoń na pożegnanie - i być  może polubi pan Rides. To  naprawdę piękne i cudownie  położone miejsce.

Ujrzawszy Rides przyznałem mu  całkowitą rację. Leżało w  przepięknej dolinie, w  najbardziej uroczym zakątku  Surrey, pomiędzy wioską a małym  miasteczkiem Havering-st.  Michael. Jedną milę od  miasteczka, trzy mile od wioski.

Dom, piękny stary budynek z  epoki georgiańskiej, * teraz  zmodernizowany i wyposażony we  wszystkie nowoczesne urządzenia,  stał pośród parku liczącego  kilkaset akrów, bogatego w  drzewa i upiększonego meandrami  małej rzeczki, która spływając z  pobliskich wzgórz dążyła na  południe. Sam dom otoczony był  pięknym ogrodem. Wszystko  przemawiało za tym, że jego  właściciel ma zarówno dobry  smak, jak i... pieniądze!

Okres 1714-1860 (przyp.  tłum.).

Jeśli posiadłość pana  Nicholasa prezentowała się już  na pierwszy rzut oka w ten  sposób, to perspektywa  zamieszkania w niej i pracy  wydawała się raczej ponętna. W  Rides Park nie spotkałem się  później z niczym, co byłoby zbyt  wulgarne, czy zbyt ostentacyjne.  Znalazłem tam wszystko to, co  było potrzebne do prowadzenia  kulturalnego trybu życia. Pan  Nicholas zatrudniał dużą ilość  służby, miał do dyspozycji kilka  samochodów, a w stajni trzymał  wyborowe wierzchowce. Biorąc pod  uwagę, że było nas tylko troje w  “Rodzinie”, to służba była zbyt  liczna! Mężczyźni, kobiety oraz  chłopcy, razem około szesnastu,  osiemnastu osób, które stanowiły  służbę domową. Osobną grupą była  służba zatrudniona poza domem:  od szoferów, stangretów,  koniuszych, chłopców stajennych  na ogrodnikach kończąc. Wszystko  to było dla mnie bardzo  skomplikowane, gdyż w ciągu  miesiąca, który minął od mego  przybycia do Rides, a który  zapoczątkował nowy, sensacyjny  rozdział w moim życiu,  przebywałem jedynie w  towarzystwie pana Nicholasa,  który nie przyjmował żadnych  gości. Nabrałem przekonania,  które potwierdził przydzielony  mi specjalnie lokaj, że nigdy  ich nie przyjmował. Jedynymi  ludźmi przewijającymi się przez  pokoje, nie licząc domowników,  była dyskretna i doskonale  wyszkolona służba. O dwojgu z  nich muszę tu wspomnieć bliżej:  Hoiler, główny lokaj i pani  Hands, zarządczyni domu. Pani  Hands była postawną, podobną do  grenadiera kobietą. Chociaż  niezmiennie traktowała mnie z  wielką grzecznością i respektem,  wiedziałem z całą pewnością, że  uważa mnie za nieodpowiednie dla  siebie towarzystwo. W podobnym,  ale nieco odmiennym stylu był  Hoiler. Spokojny, starannie  ubrany, mniej więcej  pięćdziesięcioletni mężczyzna.  Bardzo dokładny w pracy i  cieszący się wielkim zaufaniem  swego pana. Tych dwoje, Hoiler i  pani Hands prowadziło całe  gospodarstwo tak, jakby  zarządzali wykwintnym  pensjonatem, w którym pan  Nicholas i panna Starr, oni sami  i ja graliśmy rolę głównych i  jedynych gości. Wszystko tak się  zgadzało, jak w dobrze  naoliwionej precyzyjnej  maszynie.

Zaznajomiwszy się ze  zwyczajami pana Nicholasa,  zadomowiłem się całkowicie. Na  ogół prowadził życie dość  spokojne i usystematyzowane.  Jeśli dzień był pogodny, rano  pan Nicholas i panna Starr  udawali się na konną  przejażdżkę. Po powrocie pan  domu szedł do ogrodu lub  biblioteki i przebywał tam do  lunchu. Po lunchu lubił  zdrzemnąć się do godziny  trzeciej, aby później wraz z  siostrzenicą wyjechać raz  jeszcze, ale tym razem  samochodem. Po powrocie, około  godziny piątej, pił herbatę, a  potem grał w bilard aż do czasu,  gdy nastała pora, aby przebrać  się na obiad. Po obiedzie,  regularnie każdego wieczoru o  godzinie dziewiątej, zasiadał do  partyjki wista. I tu następowało  coś, co mnie zastanawiało:  czwartym do gry był Hoiler.  Zjawiał się punktualnie co do  minuty i ustawiał okrągły stół  do gry w karty. Grałem w wista  dość dobrze, panna Starr również  była dobrym graczem, lecz ze  wszystkich graczy, jakich dotąd  widziałem, najlepszy zespół  stanowili pan Nicholas i jego  lokaj Hoiler. Nawet sama Sarah  Battle byłaby z nich dumna.  Zdawało się, że karty dopiero w  ich rękach nabierają życia. Już  pierwszego wieczoru zaraz po  przybyciu zastanawiałem się,  widząc namiętność z jaką grał  pan Nicholas, kto, do czasu mego  przybycia, był tym czwartym?  Wkrótce rozwiązałem tę zagadkę -  czwartym partnerem był Jeeves,  pierwszy lokaj, szczery  młodzieniec, który później  zwierzał mi się, że starał się  grać jak najlepiej, ale że pan i  Hoiler grają tak wspaniale, iż  jego wysiłki, aby im dorównać,  przyprawiają go tylko o zawrót  głowy...

Nic poza rutyną dnia  codziennego nie działo się w  Rides Park podczas pierwszego  miesiąca mojego pobytu. Pędziłem  życie przyjemne, regularne i  monotonne. Miałem do dyspozycji  ładny pokój, służącego, który  obsługiwał wyłącznie mnie, a  wyjąwszy partię bilarda i nocne  posiedzenia przy wiście,  praktycznie nie robiłem nic i  miałem do dyspozycji dużo  wolnego czasu.

Od czasu do czasu urządzaliśmy  w parku małe polowanie i pan  Nicholas obiecywał, że skoro  tylko nadejdzie maj,  rozpoczniemy sezon krykieta w  pobliskim klubie. Na szczęście  znalazłem wiele interesujących  rzeczy w starej bibliotece, o  której wspominał w czasie naszej  rozmowy w hotelu Claridge.

Biblioteka wypełniała trzy  pokoje - były tam tysiące tomów  wszystkich rozmiarów, od  ogromnych foliałów, poprzez  ósemki, aż do małych dwunastek.  Należało je, według słów pana  Nicholasa, uporządkować, ułożyć  i skatalogować - ogromna praca i  to na długi czas!

Tego ranka pracowałem wśród  książek. Minęły już cztery  tygodnie od czasu mojego  przybycia do Rides. Do  biblioteki wszedł Jeeves i  podszedł szybko do mnie.  Wyglądał na zmieszanego.

- Przepraszam, że pana  niepokoję - powiedział - ale tam  jest... nie wiem jak to opisać,  sir... bardzo dziwna, hm...  osoba. Wszedł do domu i  twierdzi, że pan Nicholas go  zna, jednak nie chciał podać  swego nazwiska... pan Nicholas  wyjechał właśnie z panną Starr,  a pan Hoiler również jest  nieobecny, ma dziś wolny dzień,  sir. Więc... więc przyszedłem do  pana.

- Co to za osoba, Jeeves? -  zapytałem.

- Jest w jadalni, sir - odparł  Jeeves. - On... prawdę mówiąc,  sam się tam wpakował! Gdy  otworzyłem frontowe drzwi i  powiedziałem, że pana Nicholasa  nie ma w domu, oświadczył, że to  mu nie przeszkadza i że poczeka  na jego powrót... Potem  przekroczył próg, odsunął  mnie... To jakiś wysoki, silny i  bardzo gruboskórny człowiek,  sir. Potem rozejrzał się po  hallu i wszedł do jadalni.  Widziałem, jak podszedł do  kredensu.

Udałem się do jadalni, a  Jeeves poszedł za mną. Po drodze  zastanawiałem się, kim mógł być  ów nachalny nieznajomy. Drzwi  jadalni były nieznacznie  uchylone - pchnąłem je silnie i  ujrzałem dziwny widok. Obok  dużego kredensu stał wysoki,  dobrze zbudowany, muskularny  mężczyzna. W jednej ręce trzymał  szklankę do połowy napełnioną  whisky, a w drugiej syfon z wodą  sodową.


Rozdział II - Przybywa Dengo

 

Byłem do tego stopnia  zaskoczony bezczelnością tego  człowieka, że przez chwilę  stałem i patrzyłem bezradnie,  nie mogąc wydobyć głosu.  Tymczasem obcy krzyknął na mój  widok gromkim głosem:

- Halo, młodzieńcze! - w  głosie tym brzmiała niezwykła  pewność siebie. - Kim pan jest?

- Może najpierw pan odpowie na  to pytanie - oświadczyłem. -  Jakim prawem wszedł pan tu siłą?

Przerwał nalewanie wody  sodowej do szklanki i przez  moment przypatrywał mi się z  uwagą. Następnie spokojnie  dokończył rozpoczętą czynność,  usiadł na stole z rękami w  kieszeniach i spojrzał mi  badawczo w oczy.

- Powoli, chłopcze, powoli! -  rzekł. - Nie wiesz, z kim  rozmawiasz, tak! Nie bądź taki  gruboskórny i nerwowy. Trzymaj  fason, mój stary! No, a teraz,  gdzie jest... - przerwał na  chwilę, a ja odniosłem wrażenie,  że miał na końcu języka inne  nazwisko niż to, które wymienił  - gdzie jest Nicholas?

- Pan Nicholas wyszedł -  odparłem.

- Wyszedł? Ooo!? Na jak długo? -  pytał. - Tylko bez bujania!

- Pan Nicholas powinien wrócić  w każdej chwili - odparłem -  i...

- To świetnie! - przerwał. -  Poczekam na niego. Spokój i  cisza, kieliszek dobrego trunku  w ręce... człowiek tak skromny  jak ja nie żąda niczego więcej.  Ale uważaj, młodzieńcze!  Przebyłem przed śniadaniem spory  kawałek drogi i jestem nieco  głodny. Pozostawię jednak swój  apetyt na później, aż do lunchu  z Nicholasem. Chwilowo kilka  kanapek... Jadam tylko dobre!

Patrzyłem na niego, gdy mówił.  Coś ostrzegło mnie, abym nie  zwracał na nic uwagi i  zachowywał się spokojnie.  Wyglądał wprost odpychająco. Nie  mogłem jednak wywnioskować, czym  się zajmuje i jaka jest jego  społeczna pozycja. Postawny,  potężnej budowy mężczyzna,  ubrany wykwintnie, w nowy  garnitur i nowe doskonale  wyczyszczone buty. Coś mi  nasuwało przypuszczenie, że mam  do czynienia z marynarzem; było  w nim “Coś z morza”...  Zauważyłem, że jego zdumiewająco  potężne ręce noszą ślady  ciężkiej fizycznej pracy.

- Czy pan Nicholas zna pana? -  spytałem nagle.

Spojrzał na mnie z  politowaniem i chrząknął.

- Czy mnie zna? - powtórzył. -  Czy zna?! Ach, przypuszczam, że  mnie zna! Ha, ha... On i ja...  Ale to cię nic nie obchodzi, mój  drogi! Gdzie te kanapki? Mogą  być dwa plasterki pieczonego  kurczęcia pomiędzy kawałkami  chleba z masłem.

- Powiem służbie - odparłem. -

Sądzę, że będzie pan mógł  otrzymać wszystko według  życzenia.

- Drogi chłopcze! - rzekł z  uznaniem trąc ręce. - Traktując  mnie dobrze więcej zyskasz, niż  gdybyś...

Ale nie dane mi było usłyszeć,  co by się stało, gdybym go źle  traktował. Wyszedłem z pokoju i  spotkawszy panią Hands  powtórzyłem jej żądanie obcego.  Pani Hands nie była wcale tym  wszystkim zaskoczona.

- Mogę panu coś o nim  powiedzieć, panie Camberwell -  rzekła. - Jest to marynarz  włóczący się po świecie, którego  pan Nicholas poznał w czasie  swojej podróży morskiej. Zostaw  pan tego człowieka mnie.

Uczyniłem to oczywiście z całą  przyjemnością. Wiedząc, że pan  Nicholas może powrócić lada  moment, udałem się do hallu, by  mu oznajmić, kto na niego czeka.  Wkrótce ukazała się pani Hands z  małą tacą w ręce i weszła do  jadalni. Usłyszałem zduszony  okrzyk radości naszego gościa -  przypuszczalnie na widok  jedzenia. Pani Hands zamknęła  drzwi; niewątpliwie uznała za  swój obowiązek godne  potraktowanie dziwacznego  gościa. Widząc, że pani Hands  jest przy nim, wróciłem do  biblioteki.

W dziesięć minut później  ujrzałem pana Nicholasa i pannę  Starr jadących przez park, więc  udałem się ponownie do jadalni.

Gość był sam; pani Hands  odeszła. Zjadł wszystko, co mu  przyniosła i na dodatek  przyrządził sobie nową szklankę  whisky z wodą sodową. Poza tym  zauważyłem na rogu stołu cygaro  przyniesione widocznie z  gabinetu. Spojrzał na mnie i  rzekł:

- Halo, przyjacielu, co  nowego?  Przyszedł pan dotrzymać  mi towarzystwa?

- Nadchodzi pan Nicholas -  odparłem wskazując na okno. -  Idę mu oznajmić, że pan tu jest.  Jakie mam podać nazwisko?

Zerwał się z krzesła i  podbiegł do okna. Wyjrzał na  zewnątrz.

- Oczywiście! - zawołał. -  Naturalnie! W samej rzeczy, to  Nicholas! Poznałbym go wśród  tysięcy!

- Pańskie nazwisko?... -  powtórzyłem.

Odwrócił się i powiedział  zagadkowo:

- Nazwisko pan chce? Nazwisko!  Dobrze, mój drogi, ale nazwiska  są nieważne między przyjaciółmi.  Jednak skoro upierasz się,  zakomunikuj Nicholasowi, że  czeka na niego Dengo! Dengo!  D-e-n-g-o. To wystarczy. Czeka  na niego Dengo, to wszystko!

Wyszedłem przed dom. Pan  Nicholas i panna Starr właśnie  zsiadali z koni, które  odprowadzono do stajni.  Widocznie coś wyczytali w mojej  twarzy, gdyż pan Nicholas spytał  szybko:

- Czy coś się stało, panie  Camberwell?

- Nie mam pojęcia co to ma  znaczyć, sir - odparłem - ale w  jadalni jest jakiś jegomość,  który wtargnął siłą twierdząc,  że chce się z panem widzieć.  Oświadczył, że będzie czekał na  pański powrót...

- Mężczyzna! - przerwał! - Kto  to jest?

- Kazał panu powiedzieć, że  nazywa się Dengo - rzekłem. -  Jego...

Podniósł rękę przerywając mi i  odwrócił się szybko, jakby  chciał ukryć przede mną lub  przed panną Starr wyraz swej  twarzy. Ale ja zdążyłem  zauważyć, że nagle zbladł.

- Dengo? - zamruczał i zaśmiał  się nienaturalnie. - Och, tak,  tak, to mój stary znajomy...  Gdzie on jest?

- W jadalni - odparłem.

Skierował się do drzwi i  wszedł do domu. Zostałem sam z  panną Starr. Przez chwilę  zdawało mi się, że zamierza mnie  o coś spytać, potem jednak  odwróciła się i szybko odeszła w  kierunku ogrodu. Była milczącą,  sztywną i trudną w pożyciu  kobietą. Szczególnie ze mną  mówiła bardzo niewiele.

Powróciłem do pracy w  bibliotece. Mijając drzwi  jadalni usłyszałem głosy, lecz  nie mogłem z nich wywnioskować,  jaki był charakter tej dyskusji.  Przez następne pół godziny nie  miałem sposobności widzieć ani  pana Nicholasa, ani jego gościa.  W końcu pojawił się pan  Nicholas. Starał się nie  okazywać niczego po sobie, ale  zauważyłem, że był wyprowadzony  z równowagi.

- Camberwell - rzekł - muszę  wyjść na godzinę, może dwie, do  miasta. Panna Starr jest gdzieś  koło domu. Gdy ją pan zobaczy,  proszę zawiadomić, że  prawdopodobnie nie wrócę na  lunch.

Po tych słowach wyszedł, a w  minutę później ujrzałem, jak  szedł przez park w towarzystwie  człowieka, który polecił nazywać  siebie “Dengo”. Skierowali się  wprost do Havering - st. Michael i  poszli pieszo. Było w tym coś  niezwykłego. Pan Nicholas rzadko  wybierał się na tak długie  spacery. A teraz poszedł - i to  tak nagle! Obcy z trudem  dotrzymywał mu kroku. Dopóki  miałem ich w polu widzenia,  zauważyłem, że pan Nicholas nie  zwracał się do towarzysza, szedł  w milczeniu i patrzył przed  siebie.

Do lunchu nie zobaczyłem  również panny Starr. Posłałem po  nią, ale nie dawała żadnej  odpowiedzi. Jak już przedtem  zauważyłem, panna Starr była  niezwykle milcząca i  powściągliwa. BYła najbardziej  oszczędna w słowach ze znanych  mi kobiet. Prawie do końca  lunchu jadła i piła w milczeniu.  Gdy Jeeves, który nam usługiwał,  opuścił pokój, nagle spytała:

- Kim był ten mężczyzna, który  chciał się widzieć z panem  Nicholasem?

- Nie mam najmniejszego  pojęcia! - odparłem.

- Ale pan go widział... -  rzekła ostro.

- Ma się rozumieć, że go  widziałem! - rzekłem. - Mimo to  jednak nie wiem, kto to jest.  Powiedział, że nazywa się Dengo.  Przypuszczam jednak, że to  fałszywe nazwisko.

- Czego chciał? - spytała  znowu.

- Tego też nie wiem! Wiem  tylko, że chciał się widzieć z  panem Nicholasem.

- Wuj wyszedł razem z nim?...  Dokąd?

- Nie wiem, ale widziałem, jak  przecinali park i skierowali się  prosto do Havering-st. Michael -  odrzekłem.

Zanim zdążyła coś na to  powiedzieć, dodałem:

- Pani Hands mówiła mi, że to  stary znajomy z morskiej  podróży. Czyż pan Nicholas nie  zwracał się do niego jak do  starego znajomego? Nie wyglądał  jednak na kogoś, kto  potrzebowałby wsparcia.

- Jak wyglądał? - spytała  podnosząc brwi.

Opisałem wygląd owego Dengo,  jego zachowanie i sposób, w jaki  skracał sobie czas oczekiwania.  Badałem przy tym jej twarz,  usiłując dostrzec w niej jakiś  znak, że zna obcego. Na próżno.  Twarz jej pozostała martwa, bez  wyrazu. Wstała od stołu i wyszła  z pokoju. Miała do dyspozycji  szereg pokojów i tam spędzała  większość czasu. Widywałem ją  jedynie podczas posiłków.

Nie widziałem pana Nicholasa  aż do obiadu, z którym długo na  niego czekaliśmy. Nie wiem nawet,  o której godzinie wrócił.  Kazałem podać sobie herbatę do  biblioteki, przypuszczałem, że  pan Nicholas jeszcze nie wrócił.  Gdy spotkaliśmy się przy stole,  uderzyły mnie trzy dziwne  rzeczy: pierwsza to fakt, że nie  był jak zwykle przebrany do  obiadu - była to czynność,  której dokonywał zawsze z  niezwykłą starannością. Druga,  że był milczący, przy obiedzie  mówił tylko to, co było  niezbędne. Po trzecie, jadł  bardzo mało, za to pił dużo.  Dotąd miałem go za człowieka  pijącego niewiele, z wielkim  umiarem - szklaneczkę lub dwie  lekkiego wina i to zawsze przy  jedzeniu, poza tym kieliszek  porto - to wszystko. Ale teraz  pił whisky. Napełniał kieliszek  za kieliszkiem i nie zwracał  uwagi na moje zdziwienie. Kilka  razy spojrzałem porozumiewawczo,  z niemym pytaniem, na pannę  Starr, ale ona milczała, a  niesamowite milczenie pana  Nicholasa nie zachęcało do  jakichkolwiek uwag i rozmowy.

Tego wieczoru nie było wista.  Jak tylko obiad dobiegł końca,  panna Starr wyślizgnęła się, a  ja stwierdziwszy, że pan  Nicholas nie potrzebuje mnie,  poszedłem do biblioteki.  Usiadłem, zacząłem czytać i  zapaliłem papierosa. Pana  Nicholasa zostawiłem przy stole  w jadalni, właśnie nalewał sobie  następny kieliszek whisky. Cały  ten wzrastający niepokój i  zmieszanie oznaczały, że coś  się musiało wydarzyć, i że z  pewnością miało to związek z  odwiedzinami zagadkowego  człowieka o nazwisku Dengo.

Mniej więcej w pół godziny po  obiedzie udałem się do pokoju, w  którym pozostawiłem rano  książkę. Przechodziłem właśnie  przez hall, gdy zauważyłem przy  drzwiach frontowych pana  Nicholasa. Miał na sobie  prochowiec, sportową czapkę i  dostrzegłem kątem oka, że  wybierał laskę ze stojaka. W  sekundę potem otworzył drzwi i  wyszedł za próg. To było coś  zupełnie niezwykłego, nie  widziałem, aby kiedykolwiek  wieczorem wychodził z domu.

Ale nie była to jedyna  niezwykła rzecz tego wieczoru!  Znalazłem moją książkę i  wracałem właśnie, gdy  dostrzegłem, że panna Starr  również wychodzi. Spotkałem ją,  gdy szła do drzwi wyjściowych;  minęliśmy się szybko, zdołałem  jednak dostrzec, że na twarz  miała spuszczoną gęstą woalkę.

Wszystkie te piętrzące się  wokół Rides Park tajemnice  przedyskutowałem następnego  ranka z Jeevesem, który  przyszedł do biblioteki.

Co było przyczyną, że pan  Nicholas wyszedł z domu, a za  nim siostrzenica? Dlaczego  wyszli oddzielnie? I do tego tak  późnym wieczorem! Dokąd poszli? W  pobliżu nie było, jak sądziłem,  miejsc, które mogliby  odwiedzić... Jedynym miejscem,  gdzie mogli się udać, była  plebania, odległa o dwie mile od  domu. Prędzej mogłem  przypuszczać, że poszli na  spotkanie z tym Dengo! Ale kim  on właściwie był?

Nie widziałem jeszcze od rana  ani pana Nicholasa, ani panny  Starr. Jeeves pomagając mi w  pracy zauważył:

- Wczoraj działy się dziwne  rzeczy, sir. Czy widział pan,  jak pan Nicholas wracał do domu?  Dzieje się coś złego, sir! On  był... powiem szczerze, jakie  odniosłem wrażenie... milczący i  ponury! Nigdy przedtem takie  rzeczy nie zdarzały się... Nigdy  go takim nie widziałem!

Nie byłem tym wszystkim, co mi  powiedział Jeeves, zaskoczony.  No dobrze, ale dokąd chodził pan  Nicholas? Albo, dokąd wyszła  panna Starr? Śniadanie zjadłem  sam. Potem udałem się do  Havering-st. Michael wykonać  jakieś zlecenie pana Nicholasa.  Powróciłem około południa.  Przywitał mnie Hoiler. To, co  powiedział, było bardzo dziwne:  pan Nicholas i panna Starr  wyjechali do miasta na kilka  dni. Tych kilka dni przedłużyło  się w dwa tygodnie, podczas  których nie miałem żadnych  wieści od mego pracodawcy. Całe  Rides Park było przez ten czas  do mojej dyspozycji... Wszystko  zdawało się być normalne i  codzienne. Wydawało się, że nikt  nie jest zaskoczony  nieobecnością pana Nicholasa;  Hoiler, zapytany w tej sprawie,  odpowiadał, że pan Nicholas i  panna Starr mogą wrócić w każdej  chwili, ale mogą też wrócić dużo  później... Przestałem się nad  tym zastanawiać i powróciłem do  mojej pracy.

Pewnego ranka przyszedł Jeeves  i oświadczył mi, że nadleśniczy  Grayson chce się ze mną widzieć.  Grayson odciągnął mnie szybko na  bok i wyszeptał z przejęciem:

- Panie Camberwell... Nie  mówiłem o tym jeszcze nikomu.  Pomyślałem, że skoro pan  Nicholas jest nieobecny,  powinienem panu pierwszemu to  powiedzieć. Znalazłem ciało  jakiegoś mężczyzny w Middle  Spinney, naszym zagajniku.


Rozdział III - Laska-sztylet

 

Ostatnie słowa leśniczego  spowodowały, że poczułem, jak  robi mi się słabo. Stałem jak  zahipnotyzowany - przez moment  odebrało mi mowę, wpatrywałem  się błędnym wzrokiem w Graysona.

- On go znalazł - mówił dalej  wskazując na psa, którego  trzymał przy nodze. Ma dobry  węch. W rowie zarośniętym  krzakami... Był prawie całkiem  zagrzebany!

Wreszcie odzyskałem równowagę.

- Kto to jest? - spytałem. -  Zna go pan?

Potrząsnął głową, ale w tym  geście dostrzegłem coś więcej  niż zaprzeczenie.

- Tego nie wiem, sir - odparł  - ale... - i przerwał na chwilę  patrząc na mnie, jakby nie mógł  powiedzieć tego, co chciał. -  Wydaje mi się jednak, sir, że go  przedtem gdzieś widziałem -  stwierdził wreszcie. -  Oczywiście żywego.

- Gdzie?.. Kiedy... - pytałem.

- Mniej więcej dwa tygodnie  temu, sir. Szedł przez park  razem z panem Nicholasem. Dobrze  zbudowany, wysoki, masywny  mężczyzna.

- Jest pan pewien, że to ten  człowiek? - dopytywałem. - Ten  sam?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin