Robards Karen - Cienie dawnych lat.pdf

(886 KB) Pobierz
414396185 UNPDF
1
- Odejdź ode mnie! Jezu, niech mi ktoś pomoże! - krzy¬czała Tara Mitchell, oglądając się przez ramię.
Biegła przez pogrążony w mroku dom; mężczyzna podążał za nią krok w krok, widziała jego niewyraźną
sylwetkę.
Szczupła, opalona blondynka, lat siedemnaście. Nie¬bieskie dżinsy, podkoszulek, długie włosy - w sumie
niczym nie różniła się od przeciętnej amerykańskiej nasto¬latki. I gdyby nie wykrzywiona strachem twarz,
zapewne przewyższałaby urodą wiele rówieśniczek.
- Lauren! Becky! Gdzie jesteście? - Okrzyk zabrzmiał piskliwie, odbił się echem od ścian i drżąc zawisł w
po¬wietrzu.
Jeśli pominąć mruknięcie napastnika, odpowiedziała jej głucha cisza. Mężczyzna był coraz bliżej,
odległość między nim a uciekającą dziewczyną zmniejszała się z każdą chwi¬lą, a nóż lśnił groźnie w
blasku księżyca, sączącym się przez firanki. Tara dopadła drzwi prowadzących na taras i z całej siły
szarpnęła za klamkę. Na próżno. Były zamknięte na klucz.
- Pomocy! - Z rozpaczą obejrzała się za siebie, rozpacz¬liwie drapiąc paznokciami framugę. - Niech mi
ktoś pomoże!
Drzwi nie ustąpiły ani o milimetr. Tara dała za wygraną i odwróciła się w stronę złoczyńcy. Jej twarz w
półmroku miała zszarzały odcień. Na jasnym rękawie podkoszulka z wolna rozkwitła ciemna plama.
Czyżby krew? Dziew¬czyna przywarła plecami do drzwi, z trwogą wlepiając wzrok w napastnika.
Mężczyzna zwolnił kroku i nieustę¬pliwie osaczał ofiarę. Przyspieszony oddech dziewczyny nabrał
chrapliwych tonów, Tara zrozumiała, że jest bez szans. Nie licząc zaryglowanego wyjścia na taras, jedyna
droga ucieczki prowadziła przez rozsuwane drzwi, który¬mi przed chwilą wbiegła do pokoju. Stały otwarte
na oścież i wpuszczały do środka nieco światła, na którego tle widniał zarys sprzętów i zwalistej sylwetki
bandyty.
Zastąpił jej drogę. Było już.pewne, że dziewczyna nie ma naj mniej szych szans na ucieczkę. Mężczyzna
też zda¬wał sobie z tego sprawę i wyraźnie delektował się swoją przewagą. Wymamrotał coś pod nosem,
a nóż zakołysał się w przód i w tył, nie pozostawiając wątpliwości co do zamiarów jego właściciela.
W ciągu kilku następnych uderzeń serca jej strach stał się prawie namacalny. Naraz nie wytrzymała. Z
krzykiem rzuciła się ku drzwiom, usiłując wyminąć napastnika. Lecz on okazał się szybszy: w mgnieniu
oka zagrodził drogę dziewczynie, chwycił ją i odwrócił ku sobie jednym szarpnięciem. Wrzask przerażenia
i rozpaczy ponownie rozdarł powietrze.
Wzniesiony nóż płynnym ruchem opadł w dół...
Joe Franconi siedział na kanapie wyprostowany jak struna, ponieważ przed sekundą coś po raz trzeci
hr~tal¬nie wyrwało go z drzemki. Poczuł, jak oblewa się zimnym potem.
- A nie mówiłem, że ci odbija? - Usłyszał z tyłu kąśli¬wy głos Briana Sawyera.
Trzydziestopięcioletni Brian miał sto osiemdziesiąt cen¬tymetrów wzrostu, był przystojny, jasnowłosy i z
całą pewnością nie żył. Mając w pamięci to ostatnie, Joe zignorował jego uwagę, skupiając się na słowach
reporterki, której twarz pojawiła się na ekranie telewizora. Przemoc, nawet inscenizowana, przestała go
interesować. Telewizja żerowała na niej ile wlezie, lecz dla faceta jego pokroju, który naoglądał się w życiu
bandytyzmu za wszystkie cza¬sy, zbrodnia bynajmniej nie zasługiwała na miano roz¬rywki ani niczego,
co by się kojarzyło z tą dziedziną.
A więc dlaczego to oglądał? Dobre pytanie.
Czyżby z powodu reporterki? Dwudziestoparoletni, szczupły, powabny rudzielec o wielkich, brązowych
oczach i rzeczowym sposobie bycia. Ładnie zarysowane kości policzkowe, porcelanowa skóra, wydatne
usta. Fakt, była niczego sobie. W dawnym życiu Joe nigdy nie przeja¬wiał zainteresowania gadającą
głową, choćby nie wiem jak atrakcyjną i teraz też doszedł do wniosku, że jego obo¬jętność wobec
przedstawicielek mediów pozostała nie¬zmienna.
Zdecydowanie nie chodziło o dziennikarkę. Było jed¬nak coś ... coś ...
Joe zmarszczył brwi i skupił się na jej słowach.
- Wkrótce minie piętnaście lat od dnia, kiedy w tym domu brutalnie zamordowano Tarę Mitchell - ciągnęła
kobieta. Ekran wypełniła biała rezydencja sprzed wojny secesyjnej, niegdyś imponująca, dziś mocno
zaniedbana i chyląca się ku upadkowi. Trzy piętra i przestronna we¬randa wsparta na żłobionych
kolumnach, nad którymi zwieszały się ciężkie, omszałe konary dębów przystrojone soczystą zielenią
młodych liści. Był początek maja, więc ten reportaż zrobiono niedawno, ewentualnie ubiegłej wiosny. Tak
czy inaczej, widok domu wzbudził w nim nie¬określony niepokój i Joe, usiłując dociec jego przyczyn,
wlepił spojrzenie w ekran. Cienie, które stały się dlań nie¬odłącznym aspektem rzeczywistości, raz po raz
przesła¬niały wizję, rozpraszając go i domagając się uwagi. Zignorował je; wychodziło mu to coraz lepiej,
podobnie jak ignorowanie Briana.
- Rebecca Iverson i Lauren Schultz znikły bez śladu¬mówiła dalej ruda. - Przed chwilą obejrzeli państwo
hipo¬tetyczną rekonstrukcję ostatnich chwil życia Tary, odtwo¬rzonych na podstawie zgromadzonych
dowodów. Wcze¬śniej tego wieczoru rodzice Lauren zabrali dziewczęta na kolację z okazji
siedemnastych urodzin córki, które przy¬padały następnego dnia. Szesnastoletnia Becky i Tara mia¬ły
nocować u Lauren. Rodzice tej ostatniej przywieźli je do domu około kwadrans po dwudziestej drugiej, po
czym udali się do babci Lauręn, mieszkającej w domu od¬dalonym o niespełna kilometr. Wrócili
dwadzieścia minut przed północą. Andrea Schultz, matka Lauren, opowie nam o tym, co zastali.
Na ekranie pojawiła się kobieta po pięćdziesiątce, o krótkich, jasnych włosach, wyblakłych, niebieskich
oczach i twarzy naznaczonej upływem czasu, cierpieniem bądź jednym i drugim. Siedziała na kanapie w
kolorze sta¬rego złota, ustawionej w elegancko urządzonym salonie. Obok niej przysiadł mężczyzna
mniej więcej w tym sa¬mym wieku. Siwe włosy i pokaźny brzuch nadawały mu wygląd szacownego
obywatela. Trzymał kobietę za rękę.
Pani Schultz odezwała się prosto do kamery.
- Zajeżdżając pod dom, zobaczyliśmy, że pali się tylko światło w łazience na dole, ale nie dostrzegliśmy w
tym nic dziwnego. Przyszło nam do' .•głowy, że wbrew naszym przewidywaniom dziewczęta po prostu
położyły się wcze¬śniej spać. Weszliśmy do śrQdka kuchennymi drzwiami. Mike ... mój mąż ... poszedł
schować mleko i pączki, które kupiliśmy na śniadanie, a ja skierowałam się na korytarz. Gdy zapaliłam
światło ... - zadrżał jej głos - ... zobaczyłam ślady krwi na podłodze. Niedużo, zaledwie parę kropel
wielkości dwudziestopięciocentówek; prowadziły w stro¬nę salonu. Pomyślałam sobie, że jedna z
dziewcząt musiała się skaleczyć. Zaczęłam wołać Lauren, po czym weszłam do salonu i zapaliłam
światło. Tara leżała na kanapie. Była martwa.
Pani Schultz zająknęła się, po czym urwała i spuściła głowę, a jej oczy wypełniły się łzami. Mężczyzna
Goe do¬myślił się, że to jej mąż) otoczył ją ramieniem. Następnie z ekranu ponownie wyjrzała chłodna
twarz dziennikarki, kontynuującej swoją opowieść.
- Tarę pchnięto nożem dwadzieścia siedem razy, z taką siłą, że nóż przebił tapicerkę kanapy przynajmniej
w kil¬kunastu miejscach. Część włosów została wyrwana z gło¬wy wraz ze skórą, a twarz była
zmasakrowana w stopniu, który prawie uniemożliwił identyfikację zwłok.
- O w mordę - bąknął w nagłym olśnieniu Joe. Zrozu¬miał, co nie dawało mu spokoju. Rano widział
zdjęcie do¬mu, w którym popełniono zbrodnię; znajdowało się w przeglądanych przez niego aktach.
Aktach tej właśnie sprawy. Szczegóły głęboko zapadły mu w pamięć.
- Pomyślałem, że chciałbyś to zobaczyć. - W głosie Briana pobrzmiewało zadowolenie. - Gdybym nie
rzu¬cił ci pilota na kolana, spałbyś jak suseł. Nie musisz dziękować.
Joe mimowolnie opuścił wzrok. Rzeczywiście, pilot tkwił między jego udami, gdzie zapewne wylądował
pod¬czas nagłej pobudki. Czyżby zasnął z nim na kolanach? Za cholerę nie mógł sobie tego
przypomnieć.
- Dave! - wrzasnął, z natężeniem wlepiając spojrzenie w ekran. Refleksje nad własną poczytalnością
stanowiły najkrótszą drogę do obłędu, oczywiście przy założeniu, że jeszcze był przy zdrowych zmysłach.
- Chodź no tu, ale migiem!
W programie nastąpiła przerwa na reklamy.
- Rany, Joe, trochę ciszej, dobra? Obudzisz małego - odpowiedział Dave O'Neil, stając w drzwiach
łączących
kuchnię z salonem.
J ego rozwlekły, południowy sposób mówienia skutecz¬nie pozbawił uwagę zamierzonego nacisku. O
piątej był w kościele na niedzielnym nabożeństwie (w prawie wszystkich miejscowych kościołach
odprawiano mszę o tej porze), ale już dawno zdążył się przebrać i zamiast marynarki i krawata miał na
sobie fartuch w niebieską kratkę. Zakasał rękawy białej koszuli, a w ręku trzymał szpikulec do mięsa. Był
raczej tęgi, miał trzydzieści dwa lata, około metra siedemdziesięciu wzrostu i przydługie, ciemnobrązowe
włosy, które zaczesywał na jedną stronę bezskutecznie usiłując przykryć łysinę. Na jego czole per¬liły się
krople potu, a krągłe policzki i czubek zadartego nosa poróżowiały wyraźnie, nasuwając przypuszczenie,
że właśnie dokonywał inspekcji kurczaka, który od dłuż¬szego czasu dogorywał w piekarniku bez
większych wi¬doków na rychły finisz.
Za sprawą niefortunnego triumfu hormonów nad zdrowym rozsądkiem Dave wpadł w sidła despotycznej
rozwódki, która niedawno wprowadziła się do jego domu (gdzie w tej chwili obaj przebywali) wraz z trójką
rozbi¬surmanionych smarkaczy. Na szczęście dwoje z nich jesz¬cze nie wróciło, bo ojciec zabrał je do
siebie na weekend. Trzecia, naj młodsza latorośl zasnęła tuż po przyjściu Jo¬ego, który zgodnie z umową
zjawił się o siódmej na kola¬cję. Obecnie dochodził kwadrans po ósmej, a posiłek wciąż nie był gotowy.
Amy Martinez, ukochana Dave' a i matka wyżej wspomnianej dżiatwy, przed dwudziesto¬ma minutami
pobiegła kupić brakujące drobiazgi, pozo¬stawiając go na posterunku. Wie żeby Dave stracił kontro¬lę
nad sytuacją, wręcz przeciwnie, odkąd się poznali, Joe nigdy nie widział, by tamten stracił kontrolę nad
czymkol¬wiek. Gdy pięć miesięcy wcześniej Joe został komendan¬tem policji na maleńkiej wyspie
Pawleys w Karolinie Połu¬dniowej, Dave miał pod sobą dwunastoosobowy oddział. Początkowo wywarł
na swym nowym przełożonym wrażenie wolno myślącego, nieruchawego niezguły, Joe po¬stanowił
jednak utrzymać dotychczasowy porządek rze¬czy, uciekając się tylko do drobnych zmian, bez względu
na to, jak tutejsze obyczaje działały mu na nerwy. Prawdę mówiąc, za bardzo zależało mu na tej pracy, by
siać zamęt, niedawno zaś stwierdził, że wszechobecna nie tylko na komendzie, ale i na całej wyspie
południowa mentalność działa nań wręcz kojąco. Na dodatek bardzo polubił Oa¬vel a, który nie szczędził
starań, by ułatwić szefowi funkcjo¬nowanie w środowisku równie obcym co życie na Marsie.
- Zapomniałem o małym. - Na wspomnienie wieczor¬nych harców dwulatka Joe poczuł wyrzuty sumienia.
Wska¬zał na telewizor i dodał ściszonym głosem: - Posłuchaj.
Na ekranie znów pojawiła się rudowłosa dziennikarka.
Stała przed domem, gdzie popełniono zbrodnię, czyli (o ile Joego pamięć nie myliła) Old Taylor Place.
Sprawa, której dotyczył program, stanowiła jedyne niewyjaśnione morderstwo w historii wyspy i z tego
powodu przykuła jego uwagę• Bacznie oglądał skąpane w słońcu otoczenie: przerośnięte, biało-różowe
oleandry wokół werandy i kę¬pę strzelistej turówki po lewej stronie dziennikarki, cały czas rejestrując
cichy szmer oceanu, ów wieczny akompa¬niament życia na wyspie Pawleys.
- Policja przeprowadziła dochodzenie - mówiła rudo¬włosa -lecz nigdy nie wpadła na trop mordercy. W
miarę upływu lat ginęły dowody, wspomnienia świadków zacie¬rały się coraz bardziej, a detektywi musieli
się zająć inny¬mi, bieżącymi sprawami. Jednakże rodziny dziewcząt nie zapomniały. Wciąż czekają, aż
sprawiedliwości stanie się zadość. Niektórzy mówią, że czekają na to również same dziewczęta. Podobno
ich duchy nadal błąkają się w miej¬scu, gdzie ostatni raz widziano trzy nastolatki żywe, czyli w tej oto
okazałej posiadłości w sercu wyspy Pawleys.
Ekran wypełniła panorama wyspy z lotu ptaka. Ujęto w niej wszystkie szczegóły, które czyniły Pawleys
idealną
miniaturą raju: szafirową przestrzeń oceanu, plaże z pia¬skiem białym jak śnieg, szybujące mewy i czaple
płynące po bezchmurnym, lazurowym niebie, a także soczystą zie¬leń niemalże tropikalnej roślinności,
małe, pastelowe bun¬galowy skupione pośrodku wyspy jak posypka na torcie oraz nieco okazalsze,
kilkukondygnacyjne letnie domki położone wzdłuż linii brzegowej, pamiętające czasy sprzed epoki
klimatyzacji, a w wielu wypadkach także wojny secesyjnej. Wkrótce po przyjeździe Joe ochrzcił to miejsce
mianem zakątka zapomnianego przez czas: we¬dług niego to określenie pasowało jak ulał.
A na dowód tego, co tutejsze życie robiło z człowie¬kiem, ów stan rzeczy budził w nim coraz mniejsze
zdzi-
wienie. .
Ruda rozgadała się na całego.
- Rodzina Schultzów sprzedała nieruchomość dwa la¬ta po śmierci Tary i zaginięciu Lauren oraz Becky.
Od tam¬tej pory w domu mieszkały cztery rodziny, lecz żadna z nich nie zagrzała długo miejsca. Żadna
też nie pozostała tu dłużej niż pół roku. Od trzech lat posiadłość jest wysta¬wiona na sprzedaż, ale dotąd
nie pojawił się żaden chęt¬ny. Dlaczego? Ponieważ okoliczni mieszkańcy twierdzą, że dom jest
nawiedzany przez ducha Tary Mitchell. I choć ciała pozostałych nigdy nie zostały odnalezione, a rodziny
wciąż żyją nikłą nadzieją na powrót dziewcząt, podobno straszą tu również duchy Lauren Schultz i Rebeki
Iverson.
Kamera pokazała wnętrze białej kuchni. Przy stole ustawionym pośrodku pomieszczenia siedziała para
czterdziestolatków wraz z dwójką nastoletnich dzieci. Wszyscy czworo intensywnie wpatrywali się w
obiektyw.
Ruda stanęła przy nich i dalej mówiła do kamery.
- Są ze mną Paul i Susan Cook oraz ich dzieci, dwuna¬stoletni Ben i czternastoletnia Elizabeth. Cztery
lata temu państwo Cook kupili Old Taylor Place i byli ostatnią rodzi¬ną, która w nim mieszkała. -
Dziennikarka zwróciła się do Cooków. - Spędziliście tam zaledwie sześć tygodni, praw¬da? Czy możecie
nam zdradzić, co zadecydowało o prze¬prowadzce?
- Stało się to za sprawą Elizabeth - powiedział Paul Cook.
Kamera pokazała dziewczynkę: była drobna i ujmują¬ca raczej niż ładna: ciemne włosy, piegowaty nos i
aparat na zębach. Włosy związała w kucyk nisko nad karkiem. Miała na sobie białą bluzkę zapinaną na
guziki.
- Nocą przychodziły do mojego pokoju - oznajmiła ci¬chym głosikiem Elizabeth. - Teraz wiem, że to były
one, tamte trzy dziewczęta. Ale wtedy nie miałam pojęcia, co się dzieje. Widzi pani, spałam, po czym ni
stąd, ni zowąd się budziłam, w sypialni było strasznie zimno i czułam, że nie jestem sama. Początkowo
słyszałam tylko kroki, jakby ktoś chodził po pokoju. I... czasem szafa się otwierała i za¬mykała, nawet gdy
zamykałam ją starannie przed snem. Parę razy usłyszałam, jak chichoczą. Kiedyś mi się wyda¬wało, że
jedna z nich przysiadła na łóżku. Materac ugiął się lekko i zakołysał, a do tego ta ... obecność. - Elizabeth
zadrżała. - Mówiłam o tym mamie, ale powtarzała, że pewnie miałam zły sen. Kazała mi tylko zamknąć
oczy i spać dalej. Wreszcie ... wreszcie je zobaczyłam. Był środek nocy. Usłyszałam ich głosy, otworzyłam
oczy i zobaczy¬łam, że stoją przy łóżku i na mnie patrzą. Widziałam za¬rys ich postaci. Były bardzo blade
i miały czarne plamy zamiast twarzy.
Urwała i zaczerpnęła tchu; kamera odjechała do tyłu i widzowie mogli zobaczyć, jak matka ujmuje
dziewczyn¬kę za rękę•
- Elizabeth bała się od pierwszej nocy - uzupełniła ko¬bieta. Susan Cook, atrakcyjna brunetka, drobna jak
córka, miała krótkie, postrzępione włosy i błękitne oczy; była ubrana w niebieską bluzkę. - Dochodziło do
tego, że kła¬dłam się z nią razem i czekałam, aż zaśnie. Przenieśliśmy się na wyspę Pawleys z Ohio i nie
mieliśmy pojęcia o wy¬darzeniach, które rozegrały się w tym domu. Dowiedzieli¬śmy się później, że pokój
Elizabeth należał dawniej do Lauren Schultz. Ale na początku nic o tym nie wiedziałam i gdy moja córka
zaczęła opowiadać te historie o duchach, uznałam, że ponosi ją wyobraźnia. Dokładnie pamiętam naszą
ostatnią noc. Około drugiej nad ranem usłyszałam przeraźliwy krzyk Elizabeth. Paul i Ben pojechali na
bi¬wak, byłyśmy same. Zerwałam się z łóżka i pobiegłam do jej pokoju, żeby sprawdzić, co się stało.
Rozhisteryzowana leżała w łóżku. Myślałam, że coś jej się przyśniło i położy¬łam się obok, próbując ją
uspokoić. Wtedy się zaczęło.
- Co takiego? - zapytała ruda.
- Łóżko się zatrzęsło - odpowiedziała pani Cook. Wraz z córką wciąż ściskały się za ręce, aż im kostki
zbielały. ¬Elizabeth i ja leżałyśmy obok siebie, a ono dygotało jak w czasie trzęsienia ziemi, tak strasznie,
że lustro nad ko¬modą stukało o ścianę. Nagle łóżko uniosło się nad podło¬gą. Zaczęło lewitować.
- Potem usłyszałyśmy, jak krzyczy - dodała Elizabeth.
- Kto? - spytała ruda.
- Tara Mitchell- odpowiedziała dziewczynka. Wstrząsnął nią dreszcz. - Wiem, że to była ona. To znaczy,
teraz już wiem. To brzmiało tak, jakby ktoś ją mordował, tu i teraz.
Jej matka potrząsnęła głową.
- Nie wiemy, czy to była Tara Mitchell. Nie wiemy, kto krzyczał. Nie mamy żadnej pewnośd: Wiemy tylko,
że to brzmiało jak krzyk młodej dziewczyny. I dosłownie mro¬ziło krew w żyłach. I... i zdawało się.
dobiegać z pierwsze¬go piętra, spod podłogi sypialni Elizabeth.
- Tam, gdzie zamordowano Tarę Mitchell- dodała Eli¬zabeth. Pobladła na twarzy i spojrzała
wytrzeszczonymi oczami na matkę, która mocniej ścisnęła jej palce.
- Zadzwoniłyśmy na policję - podjęła pani Cook. - Przyjechali, przeszukali dom, ale nic nie znaleźli. Oni
pierwsi opowiedzieli nam o tamtych wydarzeniach. Po¬dobno nie tylko my doświadczyłyśmy owych
dziwnych zjawisk. Wychodzi na to, że doświadczył ich każdy, kto za¬mieszkał w domu po Schultzach. I
wszyscy słyszeli krzyki.
Umilkła, biorąc głęboki oddech.
- Tak czy siak, to przesądziło sprawę - wtrącił pan Cook. - Żona z córką oznajmiły, że nie spędzą tam ani
jednej nocy dłużej. Musieliśmy się wyprowadzić. Nie chciały nawet zostać na wyspie i musieliśmy się
przenieść do Charlestonu. Po dłuższym czasie udało nam się sprze¬dać dom, ale sporo na tym
straciliśmy.
- Nic mnie to nie obchodzi - oświadczyła pani Cook. ¬Nie było mowy, żebyśmy tam zostali. W życiu się tak
nie bałam. To miejsce jest nawiedzone. Nic innego nie przy¬chodzi mi do głowy.
Na ekranie ponownie zjawiła się rudowłosa.
- Jak słyszeliście, państwo Cook nie są jedynymi świadkami nieco dziennych wydarzeń w Old Taylor
Place.
Kamera objęła szerszą perspektywę, dzięki czemu tele¬widzowie mogli zobaczyć, że dziennikarka znów
stoi na zewnątrz, na tle białego, oszalowanego budynku. Obok niej tkwił pryszczaty nastolatek w czapce
baseballowej i zielonym podkoszulku z reklamą firmy ogrodniczej.
- Jest ze mną Thomas Bell, który pracuje w firmie pie¬lęgnującej trawniki. - Podstawiła mikrofon
chłopakowi pod nos. - Tom, czy mógłbyś nam opowiedzieć, co ci się przytrafiło?
Nastąpiło zbliżenie i widać było, że chłopiec nerwowo przełyka ślinę.
- No, to było w sierpniu zeszłego roku, w czwartek. Pracowałem do późna, bo chciałem oblecieć wszystkie
trawniki, żeby w piątek wcześniej iść do domu. Dotarłem na miejsce, hm, około dziewiątej wieczorem.
Właśnie za¬czynało się ściemniać. To porządny kawał terenu, z mnó¬stwem drzew, ale uwinąłem się w
jakieś czterdzieści pięć minut. Kiedy skończyłem, było już prawie całkiem ciem¬no, ale jeszcze co nieco
widziałem i gdy przechodziłem i odchwaszczaczem koło garażu, zobaczyłem, że ktoś idzie w moją stronę.
Kamera odjechała w tył i okazało się, że biała ściana jest frontem wolno stojącego garażu na trzy
samochody. Sprawiał wrażenie starego i zrujnowanego, a automatycz¬ne drzwi wyglądały tak, jakby miały
lada chwila upaść.
- Najpierw widziałem tylko sylwetkę. W domu nikogo nie było, stał pusty, odkąd zacząłem kosić tutaj
trawę, więc zdziwiłem się, kto tu może łazić. - Kamera ukazała wąski podjazd, wijący się wśród sosen w
stronę ulicy. - Wtedy zobaczyłem, że to dziewczyna. Miała długie blond włosy i była ubrana w niebieskie
dżinsy i jasny podkoszulek. Szła w moim kierunku jak gdyby nigdy nic. Myślałem, że chce coś powiedzieć
i na wszelki wypadek wyłączyłem spryskiwacz. Była już wtedy bardzo blisko, dokładnie tam, obok tamtej
sosny.
Wskazał na strzeliste drzewko, rosnące w odległości niespełna dziesięciu metrów od garażu.
- Patrzyła prosto na mnie, daję słowo. I nagle ... znikła. Dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. - Przełknął
ślinę. - To było strasznie dziwne.
- Co wtedy zrobiłeś, Tom? - spytała ruda.
Chłopak uśmiechnął się głupawo i wbił ręce w kie¬szenie.
- Wrzasnąłem, rzuciłem spiyskiwacz i dałem dyla, jak¬by się paliło. Przysiągłem, że moja noga więcej
tutaj nie postanie. I dotrzymałem słowa, aż do dzisiaj. Harvey ... nasz szef ... musiał kogoś przysłać po
moje rzeczy.
- Myślisz, że co widziałeś, Tom?
- Nie ma żadnego "myślę" - odpowiedział. - Niech się ze mnie śmieją ... niektórzy z kumpli uznali to za
przedni kawał... ale ja wiem, że widziałem ducha. I to tak wyraź¬nie, jak teraz widzę panią.
Nastąpiło ponowne zbliżenie twarzy dziennikarki i ru¬dowłosa odezwała się prosto do kamery.
- Pokazaliśmy Tomowi sześć zdjęć młodych, długo¬włosych blondynek, kilka z nich mieszka obecnie w
pobli¬żu GId Taylor Place. Byliśmy ciekawi, czy rozpozna w któ¬rejś widzianą przez siebie osobę. -
Kamera raz jeszcze odjechała w tył, obejmując chłopca i dziennikarkę. Wciąż stali przed garażem i Tom
Bell trzymał przed sobą fotogra¬fię. - Czy na tym zdjęciu znajduje się dziewczyna, którą widziałeś, Tom?
- Tak, proszę pani - padła odpowiedź.
- Jesteś pewien?
- Jak dwa razy dwa cztery, proszę pani.
- Rozumiem - odpowiedziała reporterka z lekkim uśmiechem. Nastąpiło zbliżenie fotografii i ekran
wypeł¬niła uśmiechnięta twarz nastoletniej blondynki. Joe rów¬nież pamiętał to zdjęcie. Poczuł lekkie
ukłucie litości, a może smutku, bo dziewczyna beztrosko uśmiechała się do obiektywu, nieświadoma
potwornych okoliczności, w jakich wkrótce zakończy się jej krótkie życie.
- To zdjęcie Tary Mitchell- powiedziała zza kadru ru¬dowłosa. - Zrobiono je tydzień przed śmiercią.
Trzasnęły drzwi kuchenne. Joe i Dave jednocześnie podskoczyli na swoich miejscach i obejrzeli się do
tyłu.
- Wróciłam! - zawołała Amy, z hałasem odstawiając siatkę z zakupami.
- Już do ciebie idę, skarbie - odkrzyknął Dave. Zadzwonił telefon. Jeden z aparatów stał na stoliku obok
kanapy iJoe skrzywił się mimowolnie, kiedy piskliwy dźwięk na chwilę zagłuszył słowa płynące z
telewizora.
- Czy ktoś może odebrać? - wrzasnęła Amy. - Mam za¬jęte ręce.
- Ja odbiorę. - Dave sięgnął po słuchawkę. - Halo? Joe usilnie próbował skupić się na programie.
Repor¬terka dalej stała przed domem, ale już bez chłopaka.
- Dziś wieczorem w programie "Na tropie tajemnic" spróbujemy rozwikłać zagadkę śmierci Tary i
tajemnicze¬go zaginięcia jej koleżanek - oznajmiła.
- To do ciebie, Joe. Burmistrz. - Dave podał mu słuchawkę•
Joe stłumił irytację.
- Cześć, Vince - powiedział.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin