Półdiable weneckie.pdf

(805 KB) Pobierz
12672978 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
12672978.001.png 12672978.002.png
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI
PÓŁDIABLĘ
WENECKIE
POWIEŚĆ OD ADRIATYKU
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
L’amor comincia con suoni e con canti
E poi finisce con dolori w pianti...
Piosnka ludowa
Cofnąć się potrzeba aż w przeszłość, chcąc pocieszyć oryginalnością charakterów ludzkich,
samoistnością człowieka, który dawniej urabiał się mniej do formy jednej, swobodniej jakoś
wedle żyjącej w sobie fantazji, i był, czym go Pan Bóg stworzył, nie wstydząc siebie... Dzisiaj
Europę z końca w koniec przewędrowawszy, nie trafi się na wybitniejszą postać, żadna fizjo-
gnomia wyrazistsza nie przejrzy przez skorupę cywilizacji. Wewnątrz zapewne jest zawsze
toż samo, co tam i dawniej bywało, człowiek w gruncie jeden od początku świata, ale po
wierzchu wygląda dziś jak migdał cukrem oblany, i trudno zgadnąć, czy słodki czy gorzki,
świeży czy nadgniły, a nawet czy to migdał tam siedzi, czy kawałek suchej skorupki bez sma-
ku.
Dawne czasy i u nas, i wszędzie obfitsze były w oryginały, i nie było jeszcze tej łatwości
przebiegania świata, która dziś ściera piętna, ogładza obyczaje, przenosi ludzi, a z nimi jakiś
ogólny ton europejski, który w istocie zależy na tym, żeby być podobnym do wszystkich, a jak
najmniej do siebie samego. Nawet twarze tracą powoli charakter dawny, wybitniejszy, przy-
wdziewając jakąś maskę tandetną, którą staranne wychowanie nadaje... Wszyscyśmy do siebie
podobni, z małymi różnicami.
Śmiano się przed niewielu jeszcze laty z ekscentryczności Anglików, z Hiszpanów i
Niemców oryginalności, teraz by się dziwić potrzeba, że już w tłumie nikogo z nich rozpo-
znać nie można. Anglicy wyuczyli się po francusku bez akcentu, a Niemcy, zapuściwszy bo-
kobrody sążniste, tak udają obywateli Wielkiej Brytanii, jakby się nimi urodzili.
Życie też i obyczaj nie wyrabia się jak dawniej własnym kunsztem i dowcipem, ale wedle
pewnej recepty przyzwoitości, ogólnie za najlepszą przyjętej.
Dlatego i nieszczęśliwy bajarz, który wody by warzyć nie chciał, musi malowniczego wąt-
ku szukać w skrystalizowanej przeszłości, bo teraźniejszość staje ledwie na materiał do ra-
chunku i na temat do karykatury...
Wszystko to cel mieć musi i jest to widocznie stan jakiegoś przejścia, przerabiania się i ci-
chej fermentacji, z którego coś zapewne wyrośnie bardzo ładnego i bardzo pożytecznego dla
świata... ale z tego, co teraz pożywamy (ni kwaśno, ni słodko), nie ulepisz chyba bezbarwny i
bezwonny placek... Trzeba więc, pożegnawszy świat rachmistrzów i gazeciarzy, giełdę i ban-
kierskie elegancje, ozłocone na wszystkie boki, puścić się na wędrówkę... kędy pieprz rośnie.
Przysłowie to oznacza, że pieprz nieblisko rośnie, a pieprz jest tym, co osmacza, pobudza,
piecze, zachęca do życia.... tego potrzeba szukać w przeszłości. Klimat dzisiejszy dlań za
zimny, pójdziemy więc w tę przeszłość osławioną i uwielbioną... przerzucim spleśniałe ręko-
pismów karty, zajrzym do zbutwiałych trumien, na których wieku przegniłym siedzi uśpiona
poezja z zeschłym wieńcem w ręku.
Nich się tylko czytelnicy nasi nie ulękną bardzo, jeśli niestarą tę historią rozpocząć bę-
dziemy musieli od bardzo dawnych przypomnień: są one niezbędnymi dla zrozumienia na-
stępnych wypadków. Uznał to już i dowiódł ksiądz kanonik Ciampi, że pomiędzy Polską a
Włochami stosunki bardzo były ożywione, wymiana ludzi bardzo czynna. Myśmy im tam
4
posyłali bogatych suchotników, znudzonych wielkich panów, umierające panie i pobożnych a
zamożnych prałatów, oni nam oddawali pożyczkę w niedouczonych doktorach, w niefortun-
nych malarzach, w nieszczęśliwych prawnikach, niekiedy wszakże w artystach cale znakomi-
tych i rzemieślnikach niepospolitej wprawy.
Żart na bok, dużo naszej młodzieży uczyło się w Padwie, wyświęcało w Rzymie, bawiło w
Wenecji, a leczyło potem pod ciepłym słońcem Neapolu.
Ci, co w Padwie przesiadywali, pociągali za sobą, z powrotem do kraju jadąc, współucz-
niów lub nauczycieli. Słynęła Polska z zamożności, a z hojności jeszcze bardziej. Każdy się tu
cudzoziemiec czegoś dorobił, a niejeden per pedes apostolorum przyszedłszy powracał po-
szóstno. Trafia się to przybyszom i dzisiaj: my tylko jedni poszóstno wyjeżdżamy, żeby po-
wrócić z torbami, często jeszcze wstydu pełnymi...
Łatwo sobie wytłumaczyć, jak przodek mojego bohatera dostał się do Polski. Był on dokto-
rem przy królu Stefanie, któremu w wojnach i obozach towarzyszył; drugi z tej rodziny, Fran-
ciszek, ożenił się z siostrą lekarza Buccelli nadwornego przy Zygmuncie III. Trzeci się także
w Padwie medycyny wyuczył, aby ją w Polsce praktykować, i za Zygmunta III panowie Lippi
de Bucellis otrzymali indygenat i szlachectwo polskie, a do rodowitych ich tarczy dwubarw-
nych, przez szczególną przyjaźń dla Lippiego, Hieronim Gostomski, wojewoda poznański,
starosta sandomierski, dodał im górą w czerwonym polu swojego białego Nałęcza.
Lippiowie więc tu osiedli i z ubogich niegdy mieszkańców Belluno i Padwy, gdzie mieli
dwie stare kamieniczki, przeszli na zamożną polską szlachtę, posesjonatów co się zowie. Gdy
przyszło do tego indygenatu, o którym wspomniałem, na sejmie 1597 roku, musieli panowie
de Lippi produkować się jako szlachta wenecka, ale nie zrobił trudności doża Mazino Grima-
no i wydał im na pargaminie malowanym ze srebrną pieczęcią dyplom tak wspaniały, iż mogli
go śmiało pokazać najwybredniejszemu szlachcicowi. U góry stały dwie tarcze, jedna wzdłuż
podzielona na dwoje, druga dwóma w poprzek palami przecięta, z głową czarnego jastrzębia
czy orła o złotym dzióbie, wcale pokaźną 1 .
Lippi, syn doktora, już ożeniwszy się z Polką, poszedł na zagon gospodarzyć, powoli z
Lippich zrobili się nawet Lipińscy de Buccellis; a wnuki już mało co po włosku umiały. Prze-
chowywała się jednak tradycja o weneckim szlachectwie, o kamieniczce w Belluno i domu w
Padwie.
Dziad mego bohatera był nieco dziwacznego umysłu, ubierał się z włoska, niekiedy bardzo
bogato, czasem bardzo dziwacznie, jeździł w powozie, alias kolebce, malowanej pstro, spro-
wadził sobie Murzynka, którego stroił po wschodniemu i niedostępnie miewał zawsze przy
sobie... Coś tam we krwi jego włoskiej było fantazji, która się z polską butą zmięszała, i pan
Bernard, którego po prostu Bernatem zwano, choć wielkopolski szlachcic, urodzony z Polki, z
Polką żonaty, mało co włoszczyzny umiejący, bawił się w senatora weneckiego i patrycjusza.
Przez calutkie też życie wybierał się jechać do Padwy i Belluno dla rewindykowania dzie-
dzictwa, które mu, jak on dowodził, niesłusznie wydarto; ale z roku jakoś na rok odkładając
wybór – to dla słoty, to dla nieurodzaju, to dla niedobrego zdrowia, to z obawy, aby tam w
Wenecji wschodniego moru i zarazy nie zastał – dożył na zagonie rodzinnym do dni końca.
W dziedzicznym jegomości Robninie było piękne jezioro, a na nim wysepka mała, u brze-
gów trzcinami porosła, w środku piaszczysta; otóż z tego ostrowu Bernat sobie małą uczynił
był Wenecją, zmurowawszy tam parę domostw na palach, dosyć okazałej z dala struktury.
Nikt tam nie mieszkał, prócz jednego rybaka, ale dziedzic często różne zabawy wyprawiał,
gości spraszając i gondolami ich czarnymi, na sposób wenecki zbudowanymi, przewoził do
swej Isola Bella, jak ją nazywał.
1 Oryginalne przywileje i indygenat są w posiadaniu piszącego.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin