A.E. Van Vogt - Księga Ptaha.doc

(705 KB) Pobierz
Księga Ptaha





 

A.E. VAN VOGT

 

 

 

 

 



 

 

 

 

 

Przełożył: Jan Kabat

 



 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 







 

 

 

redakcja: Wujo Przem

(2013)

 


1

Powrót Ptaha

 

Był Ptahem. Nie oznaczało to, że myślał tylko o swoim imieniu. Stanowiło po prostu nieodłączną część jego istoty – jak ciało, ręce i nogi, jak ziemia, po której stąpał. Nie, nieprawda. Ta ziemia nie należała do niego. Istniał oczywiście pewien związek, ale nieco zagadkowy. Był Ptahem i stąpał po ziemi, zmierzając po długiej nieobecności do Ptah, powracając do miasta Ptah, stolicy imperium Gonwonlane.

Wszystko to wydawało się w miarę jasne i możliwe do zaakceptowania bez głębszej myśli – i ważne. Czuł, że kryje się za tym jakiś przymus, przyspieszył więc kroku, by się przekonać, czy następne zakole rzeki pozwoli mu ruszyć na zachód.

Na zachodzie zaś rozciągała się szeroka połać trawy, drzew i skąpanych w niebieskiej mgiełce wzgórz; gdzieś za nimi krył się cel jego wędrówki. Spojrzał poirytowany na rzekę, która zagradzała mu drogę. Wiła się bezustannie i zawracała nurt, musiał więc co jakiś czas podążać z powrotem własnymi śladami. Z początku nie miało to znaczenia, ale teraz było inaczej. Całym sercem, całą mocą zamglonej świadomości pragnął ruszyć czym prędzej ku zachodnim wzgórzom, śmiejąc się i krzycząc z radości – jakby w oczekiwaniu tego, co za nimi znajdzie.

A przecież nie bardzo wiedział, co znajdzie. Był Ptahem, wracał do swojego ludu. Jaki on był? Jak wyglądało Gonwonlane? Nie mógł sobie przypomnieć. Szukał z wysiłkiem odpowiedzi, które zdawały się przebłyskiwać gdzieś poza granicami jego świadomości.

Wiedział tylko tyle, że musi przejść rzekę. Dwukrotnie wchodził na płyciznę, tuż przy samym brzegu, i za każdym razem cofał się, przepełniony nagłym poczuciem wyobcowania. Po raz pierwszy od chwili, gdy wynurzył się z ciemności, doznał bólu świadomej, celowej myśli. Zdumiony, obrócił wzrok ku wzgórzom, które przycupnęły na horyzoncie – na południu, wschodzie i północy. Wyglądały tak jak te na zachodzie, zjedna zasadniczą różnicą: nie budziły jego zainteresowania.

Znów objął spojrzeniem zachodnie wzgórza. Musiał tam dotrzeć, bez względu na rzekę. Nic nie mogło go powstrzymać. Ów zamiar był niczym wiatr, niczym szalejąca w nim burza. Za rzeką czekał świat pełen chwały. Wszedł do wody, cofnął się na moment, po czym wtargnął w ciemny, wirujący nurt. Rzeka szarpała go; zdawało się, że jest żywą istotą, jak on sam. Ona też podążała lądem, a mimo to stanowiła odrębny byt

Tok jego myśli urwał się nagle, gdy Ptah wpadł w głęboką dziurę. Woda burzyła się gniewnie wokół jego brody, miała mdły smak i była ciepła. Poczuł w piersi ukłucie straszliwego bólu. Walczył, chłoszcząc rękami rzekę, by wydostać się na wyższy grunt Stał teraz zanurzony do piersi i spoglądał gniewnie na wodę, która go zaatakowała. Nie odczuwał strachu, a jedynie niechęć i przekonanie, że został potraktowany nieuczciwie. Chciał dotrzeć do wzgórz, a rzeka próbowała go powstrzymać. Ale nie zamierzał ustąpić, nawet jeśli oznaczało to cierpienie; pogodził się z tym. Ruszył przed siebie.

Tym razem zignorował ból w piersi i brnął śmiało dalej przez wodnistą ciemność, która otaczała go ze wszystkich stron. W końcu, jakby uświadamiając sobie porażkę, ból ustąpił. Rzeka wciąż napierała na Ptaha, ciągnęła za nogi, by pozbawić go oparcia w miękkim, błotnistym dnie, ale ilekroć wynurzał głowę, widział, że posuwa się naprzód.

Gdy wkroczył wreszcie na płyciznę, znów poczuł ten straszny ucisk w piersi Z ust tryskały mu strumyczki wody. Kaszlał i krztusił się, łzy zamgliły mu wzrok; leżał przez chwilę na trawiastym brzegu, zwinięty w kłębek. Gdy paroksyzm bólu przeminął, dźwignął się na nogi, a potem stał długą chwilę, wpatrując się w mroczny, rozpędzony nurt. Kiedy się odwrócił, był zupełnie pewny jednej rzeczy: nie lubił wody.

Droga, do której dotarł, zadziwiła go. Ciągnęła się niemal prostą linią ku zachodniemu horyzontowi; ten zupełny brak zakrętów nadawał jej specyficzny charakter. Nie ulegało wątpliwości, że podobnie jak on, miała jakiś cel, lecz tak naprawdę wiodła donikąd. Starał się myśleć o niej jak o rzece, która nie płynie, lecz nie doznawał przy tym poprzedniego poczucia obcości i niechęci; gdy na nią wkroczył, nie zanurzył się w niej jak w wodzie.

Z zadumy wyrwał go jakiś dźwięk. Dochodził od północy, gdzie też widać było drogę, wypełzającą zza porośniętego drzewami wzgórza. Z początku nic nie dostrzegł, lecz po chwili pojawiła się jakaś istota, częściowo przynajmniej podobna do niego. Miała ręce, nogi, korpus i głowę, niemal identyczne jak on. Twarz istoty była biała, ale reszta ciemna. Na tym wszakże kończyło się podobieństwo. Pod dziwaczną postacią znajdowało się drewniane urządzenie na kołach; a przed tym wszystkim – jakieś lśniące, szkarłatne, czteronogie stworzenie ze sterczącym na środku głowy rogiem.

Ptah z szeroko otwartymi oczami ruszył wprost na tę bestię, chłonąc wszelkie szczegóły widzianego obrazu. Usłyszał, że górna część istoty krzyknęła na niego, a po chwili nos stworzenia z rogiem uderzył go w pierś. Zwierzę przystanęło.

Ptah podniósł się rozgniewany ze żwirowej drogi. Ludzka część istoty wciąż na niego krzyczała; nie chodziło o to, czy ją rozumiał, czy nie. Rzecz w tym, że stanęła na nogi, wymachując rękami. Istota nie była przytwierdzona do swojej dolnej części. Podobnie jak on, była odrębna. Usłyszał jej słowa:

– Co się z tobą dzieje? Dlaczego włazisz wprost na mojego jednorożca? Chory jesteś? I co to za pomysł, żeby paradować nago? Chcesz, żeby cię zobaczyli żołnierze bogini?

Było w tym wszystkim zbyt wiele piętrzących się słów. Gniew Ptaha ustąpił pod wpływem ogromnego wysiłku, by poukładać je wszystkie w sensowną całość.

– Dzieje? – powtórzył wreszcie. – Chory?

Mężczyzna przyglądał mu się ciekawie.

– Posłuchaj, jesteś chory – powiedział powoli. – Lepiej właź na wóz i siadaj koło mnie, zabiorę cię do świątyni w Linn. To tylko pięć kanbów stąd; dadzą ci tam jeść i opatrzą. No dobrze, zejdę z wozu i pomogę ci. – Gdy koń ruszył, mężczyzna spytał: – Co się stało z twoim ubraniem?

– Z ubraniem? – powtórzył zaciekawiony Ptah.

– Właśnie. – Mężczyzna wpatrywał się w niego. – Na Zardę z Akkadistranu, chcesz powiedzieć, że nie zdajesz sobie sprawy ze swojej nagości? Coś mi się zdaje, że masz zanik pamięci.

Ptah poruszył się niespokojnie. Dosłyszał w głosie tego człowieka ton, który mu się nie spodobał, jakby sugestię, że z nim, Ptahem, jest coś nie tak. Spojrzał gniewnie i powiedział głośno:

– Nagi! Ubranie!

– Nie gorączkuj się! – Człowiek wydawał się lekko przestraszony. Po chwili dodał pospiesznie: – Spójrz, ubranie, takie jak to!

Pomacał swój płaszcz i odchylił jego połę. Ptah poczuł, jak powoli opuszcza go złość. Wpatrywał się w mężczyznę, uświadamiając sobie, że jego rozmówca nie jest wcale ciemny, że ciemny kolor w jakiś sposób go pokrywa. Chwycił za płaszcz i przyciągnął do siebie, by dokładniej mu się przyjrzeć. Rozległ się trzask rozdzieranego materiału, a jego kawałek pozostał w dłoni Ptaha.

– Hej, co u diabła... – wyrwało się mężczyźnie.

Ptah obrócił na niego zdziwione spojrzenie. Uznał, że ta istota, która robi tyle hałasu, nie chce, by oglądano jej płaszcz. Zniecierpliwiony, zwrócił oderwany kawałek. Ale było to najwyraźniej za mało. Mężczyzna, mrużąc oczy i wykrzywiając usta, zauważył:

– Rozerwałeś materiał, jakby to był papier. Nie jesteś chory. Jesteś...

Pod wpływem nagłej decyzji stwardniał mu wzrok. Wyrzucił gwałtownym ruchem ręce i przesunął się ostro w bok. Działał z zaskoczenia, więc nie napotkał żadnego oporu i po chwili było już po wszystkim. Ptah rąbnął o ziemię, zbyt rozgniewany, by odczuwać ból. Zerwał się z jękiem na równe nogi i zobaczył, że wóz oddala się drogą na zachód. Jednorożec galopował, sadząc wielkimi krokami. Mężczyzna stał wyprostowany na koźle i smagał zwierzę lejcami.

Ptah powlókł się przed siebie, rozmyślając o zwierzaku i wozie. Byłoby wygodnie dojechać na nim do Ptah.

Po długim czasie w dali pojawiły się wielkie bestie. Przyglądał im się, a gdy na ich grzbietach dostrzegł ludzi, ogarnęło go nagłe zainteresowanie. Wiedział już, że sztuczka polega na tym, by zbliżyć się do któregoś z jeźdźców, zepchnąć go szybko na ziemię i odjechać czym prędzej drogą. Czekał, drżąc z niecierpliwości. Zdumienie ogarnęło go dopiero wtedy, gdy cztery bestie podbiegły bliżej.

Były większe niż sądził. Przewyższały go dwukrotnie i wydawały się potężnie zbudowane. Miały długie szyje, podtrzymujące niewielkie głowy o groźnym wyglądzie, uzbrojone w trzy rogi. Jasnożółty kolor karków kontrastował z zielenią ciał i niebieskawym fioletem długich, zwężających się ogonów. Przygalopowały szybko i zatrzymały się w tumanie kurzu.

– To na pewno on – odezwał się jeden z jeźdźców. – Ten wieśniak opisał go dość dokładnie.

– Nieźle wygląda – zauważył drugi. – Jak sobie z nim poradzimy?

Trzeci zmarszczył brwi.

– Gdzieś już go widziałem. Jestem pewien. Tylko nie wiem gdzie.

Przyjechali po niego, bo ktoś im go opisał. Człowiek z jednorożcem, oczywiście, jego wróg. Ptah nie pojmował tego wszystkiego, ale to tylko pogłębiło jego determinację. Długi, opadający ogon, myślał, to najlepsza droga, by wspiąć się na grzbiet zwierzęcia... tyle, że jeździec zorientowałby się w jego zamiarach. Najlepiej zmodyfikować nieco podstęp, jakiego użył przeciwko niemu tamten człowiek.

– Pomożecie mi dosiąść zwierzęcia? – spytał. – Do Lian pozostało pięć kanbów, a w świątyni dadzą mi jeść i opatrzą mnie. Zeskoczcie na ziemię i pomóżcie mi. Jestem chory i nie mam odzienia.

Brzmiało to według Ptaha przekonująco. Czekał, obserwując, ich reakcję, czujny na każde słowo i gest, by zapamiętać sobie na przyszłość ich wypowiedzi, zdecydowany osiągnąć cel. Mężczyźni spojrzeli po sobie, by po chwili wybuchnąć śmiechem. W końcu jeden z nich przyznał łaskawie:

– Pewnie, człowieku, podwieziemy cię. Po to tu jesteśmy.

– Trochę ci się pomyliły odległości, obcokrajowcu – dodał drugi. – Linn znajduje się trzy kanby stąd, nie pięć – roześmiał się. – Masz szczęście, że jesteś nieszkodliwy. Sądziliśmy, że to jakiś podstęp rebeliantów. Rzuć mu to odzienie, które wieziemy, Dallird.

W trawie na poboczu drogi wylądowało zawiniątko. Ptah grzebał w nim zaciekawiony, rozkładał każdy element ubioru na zielonej murawie, przyglądając się kątem oka, jak są ubrani jeźdźcy. Znalazł w tobołku kilka dziwnych rzeczy, które zbadał dokładnie i odrzucił w końcu jako zbędne. Zauważył, że mężczyźni patrzą na niego, szczerząc w rozbawieniu zęby.

– Ty głupcze, nic nie wiesz o ubraniu! – rzucił w końcu jeden z nich. – Spójrz, to bielizna. Nosi się ją pod spodem. Od tego musisz zacząć.

Umysł Ptaha pracował teraz szybciej. Dysponował już znacznym zasobem taktów. Chwytał w mgnieniu oka zasłyszane informacje i po dwóch minutach był już odziany.

– Wsiąść – powiedział. – Pomóż mi wsiąść. Plan, jaki mu przyszedł nagle do głowy, wydawał się równie prosty co skuteczny.

Jeździec wyciągnął rękę i powiedział:

– Chwyć się mojej dłoni i złap za siodło.

Było to łatwe. Bardzo łatwe. Ptah podciągnął się zupełnie bez wysiłku, a jednocześnie szarpnął za dłoń mężczyzny. Dallird wrzasnął przeraźliwie, wylatując z siodła. Upadł na kolana, jęcząc i przeklinając, podczas gdy Ptah sadowił się w siodle. Chwyciwszy wodze obrócił zwierzę ku zachodowi, chłoszcząc je jednocześnie, tak jak zaobserwował to u człowieka na wozie.

Szybka jazda zafascynowała go. Nie odczuwał żadnego szarpania czy kołysania. Wóz tamtego człowieka podskakiwał, zaś bestia poruszała się płynnym, jakby sennym rytmem. Nie miał żadnych wątpliwości, że właśnie w taki sposób pokona resztę drogi.

Obserwując tylne nogi swojego wierzchowca w galopie i ciężki ogon, który unosił się w powietrzu za wielkim zwierzakiem, uchwycił katem oka fragment drogi w oddali. Dostrzegł trzy pozostałe stworzenia. Na grzbiecie jednego z nich siedziało dwóch ludzi.

Wszystko to stanowiło ciekawy, barwny obraz – grupa w pełnym galopie. Patrzył zafascynowany, jak podjeżdżają, coraz bliżej i bliżej. Nie odczuwał niepokoju, nie miał w ogóle wrażenia, że coś tu dotyczy jego osoby. Dopiero gdy ujrzał, jak usta mężczyzn otwierają się i zamykają, na jego czole pojawiła się nieznaczna bruzda. Dźwięk ich krzyków docierał do niego ponad stukotem kopyt bestii, i to go przeraziło. Ścigali go, a to nie było w porządku. On nie ścigał tamtego człowieka na wozie. Zaświtało mu, że popełnił błąd.

Obserwował z rosnącą niechęcią, jak tamci go wyprzedzają. Chłostał swojego wierzchowca, ale nic to nie dało. Był powolniejszy od pozostałych, albo też ci ludzie znali jakiś tajemny sposób, by zmusić swoje zwierzaki do szybszego biegu. Dwa z nich napierały długimi szyjami na łeb jego wierzchowca. Ten zwolnił, potem zaczął przysiadać na zadzie, w końcu się zatrzymał.

Ptah siedział w siodle zły i zupełnie zbity z tropu. Sytuacja była dla niego zupełnie nowa, inna i dziwna. Zrozumiał, że jeśli nie zdoła wymyślić skutecznego wybiegu, ci ludzie mogą strącić go z wierzchowca.

Jeden z mężczyzn przemówił:

– No dobra, mamy go. Co teraz?

– Przebiję go włócznią – warknął Dallird. – Zostanie tylko krwawa miazga z tej jego przystojnej twarzy.

Ptah patrzył gniewnie na owego człowieka. Nie był pewien, co wypowiedziane przezeń słowa oznaczają, ale wyczuł kryjący się za nimi zamiar. Mięśnie szyi naprężyły mu się z wściekłości. Pewien plan, ukryty dotychczas gdzieś w zakamarkach jego umysłu, objawił się teraz w całej pełni. Miał wrażenie, że znalazł proste i zadowalające rozwiązanie.

Zamierzał strącić wszystkich tych mężczyzn z ich wierzchowców, a następnie popędzić zwierzęta przed sobą. W ten sposób zapobiegłby pościgowi i wysłaniu w ślad za nim innych ludzi.

Dostrzegł, że jeden z jeźdźców wyciąga z pochwy przytroczonej do boku bestii jakiś długi, ostro zakończony przedmiot, który błysnął w słońcu.

– Złaź! – wrzasnął człowiek. – Złaź na ziemię, albo dam ci moją włócznią po głowie!

– A dlaczego go nie przebić? – nalegał Dallird. – Trzeba dać mu nauczkę, żeby nie zaczynał z żołnierzami świątyni.

Umysł Ptaha ogarnął gniew i zawziętość, by dopiąć swego. Dostrzegał pewien sposób, który mógł wykorzystać przeciwko Dallirdowi i człowiekowi siedzącemu razem z nim na wierzchowcu. Ich zwierzę było poza zasięgiem jego ramion, mógł jednak chwycić za siodło, przerzucić przez nie lewą nogę i sięgnąć szybko...

To jednak naraziłoby go na atak człowieka z włócznią i tego, który dosiadał trzeciej bestii; było jasne, że musi przeprowadzić swój plan etapami. Zwinnym ruchem, niczym wąż, rzucił się na obu mężczyzn. Na jego twarzy wylądowała pięść. Zapiekło go, ale to nie ból, tylko zupełnie nieznany charakter tego doznania kazał mu odpowiedzieć w ten sam sposób. Wpakował kłykcie w twarz człowieka siedzącego obok Dallirda. Rozległ się trzask kości, chlusnęła krew. Mężczyzna runął z krzykiem do tyłu i zwisł bezwładnie z siodła. Okazało się to tak skuteczną metodą, że Ptah zaatakował Dallirda. Ten cofnął się gwałtownie, po czym powoli osunął się na ziemię. Stał w miejscu, krzycząc przeraźliwie:

– Przebij go, Bir, przebij! Zabił Sana! – Ptah wyprostował się gwałtownym ruchem w siodle. Spodziewał się, że poczuje ból w plecach, ale nic się nie stało. Człowiek z włócznią oddalał się drogą, znikając za grzbietem wzgórza. Ptah zmarszczył czoło i ponaglił swego wierzchowca. Zamierzał dogonić tego osobnika, lecz gdy dotarł do końca rozległej doliny, którą wiła się droga, dostrzegł, że dystans między nimi powiększa się coraz bardziej. W końcu tamten zniknął w odległym zagajniku.

Droga biegła zakolami, kierując się w prawo. Minęła łukiem ludzi pracujących na ciemnym, nagim polu i obok drewnianych i kamiennych kopców o zagadkowym wyglądzie, które stały w głębi, między drzewami. Ptah galopował w głąb doliny. Kiedy w końcu dotarł do lasku, w którym zniknął Bir, droga rozwidliła się zgrabnie.

Ptah, zaskoczony, wstrzymał wierzchowca. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że to najzwyklejsza droga, tyle że rozchodząca się w dwóch kierunkach. Przestał odczuwać napięcie, gdy uświadomił sobie tę prostą rzecz. Miał przed sobą dwie drogi. Jeden trakt biegł w prawo, a drugi skręcał na zachód ku rozległej równinie – ku odległemu miastu Ptah.

Podążał już od dłuższego czasu zachodnim szlakiem, gdy z nieba doleciał jakiś dźwięk. Tuż nad głową przemknął mu latający stwór. Jego wielkie, niebieskoszare skrzydła łopotały ogłuszająco, trójkątna głowa była skierowana w dół, a złe, ogniste ślepia wpatrywały się w Ptaha. Dopiero gdy stwór runął na niego, Ptah dostrzegł, że na latającym potworze siedzi dwóch ludzi, a jednym z nich jest osobnik o imieniu Bir. Ptah zesztywniał. Więc wykorzystali owego stwora, by nadal go niepokoić. Tak uparta pogoń stawała się nie do zniesienia. Ptah pogroził ptakowi pięścią i krzyknął, podobnie jak uczynili to wobec niego jeźdźcy na długoszyich bestiach. Latająca bestia zatoczyła nad nim jeszcze jedno koło, po czym odfrunęła przed siebie, oddalając się szybko. Po chwili stała się kropką na niebie, aby w końcu zniknąć w niebieskiej mgiełce zachodu.

Ptah jechał dalej. Nagle uświadomił sobie, że słońce, które ledwie dostrzegał, gdy stało wysoko nad jego głową, pojawiło się tuż nad zachodnim horyzontem, dokładnie nad rosnącą chmurą kurzu. Chmura ta przybliżała się, by w końcu przybrać postać długiej kawalkady bestii, takich jak ta, której sam dosiadał, z jeźdźcami na grzbietach. W górze zaś unosił się rój niebieskoszarych latających stworów.

To wielkie stado zmierzało wprost ku niemu; w jednej chwili otoczyło go mnóstwo istot. Potem coś długiego i cienkiego, niczym monstrualne lejce, skrępowało mu w oka mgnieniu ramiona i cisnęło na ziemię. Ptah upadł na kolana i dłonie; przez chwilę był całkowicie zdezorientowany. Tłoczyły się wokół niego różne stworzenia. Zewsząd dobiegały krzyki, tworząc hałas, który nie pozwalał myśleć. W końcu, niemal na ślepo, Ptah dźwignął się na nogi. Złapał arkan i jednym szarpnięciem odrzucił na bok. Uwolniony z więzów, uświadomił sobie, że oto znów wysadzono go z siodła i że mozolny proces chwytania wierzchowca trzeba zaczynać od nowa.

Oczy mu się zwęziły; skierował wzrok na twarze otaczających go jeźdźców, szukając Bira. Nie było go; uznał to za dobry omen. Oznaczało to, że nie zorientują się w jego podstępie. Przez chwilę zastanawiał się gorączkowo, jakich słów użyć w tej sytuacji. Wreszcie powiedział:

– Niech ktoś zsiądzie i pomoże mi. Do Linn pozostały tylko trzy kanby, a w tamtejszej świątyni dadzą mi jeść i opatrzą mnie. Ja...

Umilkł, gdyż jego wzrok padł na postać, która z całą pewnością nie była mężczyzną. Istota owa przypominała innych, ale zamiast krótkiego odzienia miała na sobie długą, ciemną szatę i nie siedziała w siodle długoszyjej bestii, tylko jechała pod daszkiem w skrzyni, przytroczonej do grzbietu ogromnego zwierza. Kobieta przemówiła głębokim kontraltem:

– Mój Panie, to najdziwniejsza przemowa, jaką kiedykolwiek słyszałam. Czy ten człowiek jest obłąkany?

Wysoki mężczyzna o stalowoszarych włosach odparł:

– Obawiam się, że tak. Zapomniałem cię uprzedzić, córko, że jeździec na ptaku, wiedząc, iż podążamy do domu, przyleciał ostrzec nas przed tym osobnikiem. Wydaje się, że zdążył on już popełnić zbrodnię. Kapitanie, podaj księżniczce szczegóły.

Ptah słuchał z zainteresowaniem. Padło kilka zagadkowych stwierdzeń, sporo słów, które nie układały się w obrazy, ale zrozumiał dostatecznie dużo, by owa poprzekręcana wersja wydarzeń wzbudziła w nim gniew. Nie przyszło mu jednak do głowy, by skorygować fakty, nie przypuszczał też, że cokolwiek jeszcze z tego wszystkiego wyniknie.

Wyglądało na to, że począwszy od człowieka z wozem napotykał co chwila na przeszkody, uniemożliwiające mu jazdę. Było to irytujące, lecz tak oczywiste, że postanowił, na razie przynajmniej, zaakceptować sytuację. Pójdzie dalej piechotą. Podjąwszy decyzję, odwrócił się, przeszedł schylony pod zielonym brzuchem jakiejś bestii i ruszył wzdłuż drogi.

Wiał delikatny, chłodny wietrzyk. Muskał policzki Ptaha, przynosząc ze sobą mocny, raczej przyjemny zapach zwierzęcego potu, lekką woń trawy, drzew, zaoranych pól i zboża, którego niskie kłosy zieleniły się bujnie; wszystko to tworzyło bogatą, odurzającą mieszaninę, która pobudzała zmysły. Ten błogi spokój zakłócił nagle krzyk, który przeciął powietrze. Zwierzęta poruszyły się niespokojnie, tłocząc się i tratując ziemię. Po chwili wszyscy znów go otoczyli. Kobieta powiedziała cicho:

– Nawet jak na szaleńca, zachowuje się dziwnie. Co zamierzasz z nim uczynić, Mój Panie? – Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Każę go oczywiście zgładzić. Morderstwo to morderstwo. – Skinął na kapitana. Każcie sześciu ludziom zejść z wierzchowców. Zaprowadźcie go na to zaorane p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin