Zadan Serhij - Big Mac.pdf

(391 KB) Pobierz
11405595 UNPDF
Serhij Żadan
BIG MAC
Przełożył
MICHAŁ PETRYK
Wdowiec 2005
11405595.001.png 11405595.002.png
Tytuł oryginału ukraińskiego BIG MAK
Projekt okładki i stron tytułowych K A M I L T A R G O S Z
Zdjęcie Autora na IV stronie okładki © by W Ł A D Y S Ł A W H E T M A N , 2003
Copyright © by S E R H I J Ż A D A N , 2003
Copyright © by Wydawnyctwo „ C Z A S O P Y S « A K R Y T Y K A »”, 2003
Copyright © for the Polish edition by W Y D A W N I C T W O C Z A R N E , 2005
Copyright © for the Polish translation by M I C H A Ł P E T R Y K , 2005
Redakcja I Z A K A L U T A
Korekta M A R I A N N A C I E L E C K A
Projekt typograficzny i łamanie R O B E R T O L E Ś
ISBN 83-89755-17-3
Ta książka ukazała się dzięki istnieniu
w rzeczywistości Jurija Andruchowycza
Christiana Loidla i Włada Hetmana.
I właśnie im ją dedykuję.
Berlin, który straciliśmy
Nabraliśmy tyle różnej muzyki, że już nikomu nie chciało się jej słuchać. Jakieś serbskie
orkiestry ludowe, stare soundtracki, do tego Sylva, jak zawsze, miała pełne kieszenie swojego
porąbanego nu jazzu, który wszystkim polecała i którego nikt poza nią nie słuchał, bo nu
jazzu po prostu nie da się słuchać. W ogóle wydaje mi się, że kiedy ktoś się nad czymś długo i
z uporem rozwodzi, to zwykle oznacza, że ten ktoś sam to właśnie wymyślił, coś jak,
powiedzmy, nowy jazz; myślę, że Sylva mogła wykopać te nagrania w jakimś studiu, u siebie
w Pradze, popsuć płyty jak trzeba i teraz udawać, że to muzyka atonalna. Chociaż wcale nie
musiała tego robić. Gdzieś między fotelami naszego renault, pomiędzy puszkami coli i
przewodnikami, powinno się znaleźć parę albumów starego dobrego Lou Reeda z czasu jego
największego rozkwitu i toksykacji, kasety też, a propos, były czeskie, firma Globus, szorując
po świeżych śladach wielkiej europejskiej transformacji końca lat osiemdziesiątych,
wygrzebywała złote zapasy muzyki pop, no i stary dobry Lou Reed, jak to się mówi,
podszedł. Ale wątpię, czy przyjdzie kolej na niego - Sylva zbyt energicznie wystukuje na
kierownicy rytm (jeśli można to nazwać rytmem) atonalnej papki, która, niby z maszynek do
mielenia mięsa, sączy się z zachrypłych głośników wmontowanych w deskę rozdzielczą.
- Sylva, to jest po prostu jakiś koniec cywilizacji! - krzyczę z tylnego siedzenia. -
Naprawdę słuchasz tego w wolnym czasie bez przymusu?
Sylva śmieje się, ale raczej nie rozumie mojego żartu, zresztą jaki to w dupę żart - tak,
coś w rodzaju jej atonalnego jazzu. Nasz przyjaciel Gaspar, bezpośredni i jedyny właściciel
samochodu, rozwalił się na przednim fotelu i ledwie śledzi przebieg wydarzeń dookoła siebie.
Wczoraj rozeszliśmy się w nocy, koło wpół do trzeciej, przedtem długo piliśmy, starając się
ustalić, kiedy najlepiej wyjechać. Ostatnią zgrzewkę piwa kupowaliśmy już na stacji
benzynowej, Gaspar pozwalał sobie na takie małe radości - nakupić piwa i pędzić przez
zaspany Wiedeń, ścinając zakręty i trąbiąc do samotnych żandarmów. Możliwość sankcji nie
przerażała go - u siebie w domu, w Lublanie, mógł kupić nowe prawo jazdy tak samo łatwo,
jak zgrzewkę piwa na wiedeńskiej stacji benzynowej. Poza tym otwieraliśmy piwo
zapalniczką, chociaż można je było po prostu odkręcić; w zjednoczonej Europie nawet z piwa
zaczęto robić fast food, Amerykanie po prostu srają do głów całemu światu swoim know-how
w rodzaju butelek do piwa z rzeźbieniami albo zimnej zielonej herbaty w puszkach. Pod
koniec Gaspar opowiadał dowcipy o Bośniakach, potem się rozeszliśmy z postanowieniem, że
już o dziewiątej rano zapakujemy rzeczy do bagażnika renault i wyruszymy z marcowego i
chłodnego Wiednia w kierunku Berlina.
Usiąść znowu za kierownicą Gaspar się nie odważył, musiał jeszcze trochę odtajać,
zrzekł się miejsca kierowcy na korzyść Sylvy, która, jak na młodą porządną Czeszkę
przystało, piwa z nami na stacji nie piła i specjalnych objawów nie miała, siadła więc za
kierownicą i zaczęła myszkować po porannych ulicach w poszukiwaniu trasy na Berlin, bo
drogi żadne z nas, rzecz jasna, nie znało, chociaż właściwie Gaspar znał, ale nie w takim
stanie.
Gaspar otwarcie odpadał, ciężko wdychał powietrze i tak samo ciężko wydychał je na
boczną szybę, przez co zachodziła ciepłą, gęstą parą. Sylva naiwnie włączała nawiew i nie
mogła zrozumieć, czemu okna parują.
- Sylva, to przez zmianę ciśnienia - mówię jej. - Nawiew tu nie pomoże. Jazz, a propos,
też nie.
Tak się składa, że mam pić sam. Pomiędzy Sylvą i Gasparem istnieje dżentelmeńska
umowa, że gdzieś tam, po umownym przekroczeniu granicy austriacko-niemieckiej, zastąpi ją
za kierownicą, a na autobahnie pić jednak się nie odważy, więc otwieram sobie kolejną
puszkę, zrywając z niej zawleczkę, i staram się podtrzymać rozmowę. W ogóle to pierwsze
sto kilometrów trasy znam, w zeszłym roku jechałem tędy stopem, zabrał mnie wtedy jakiś
szalony punk, który przez cały czas nerwowo pił sprite’a, suszyło go, wyglądało jakby od
upalenia, ale gnał na zachód, bo musiał, już nie wiem, co on tam miał, może mama czekała,
jednak wyglądał na nieszczęśliwego. Kiedy wyjąłem z plecaka butelkę wody, spytał, czy to
nie wódka, u was przecież, tam w Rosji, wszyscy piją wódkę, nie, nie wódka, mówię, a on
wesoło się roześmiał. Ale tępy punk mi się przytrafił. Teraz próbuję opowiedzieć to Sylvie,
wyławiając jej uwagę z atonalnych jazzowych dołów i jam, Sylva się zgadza - tak, naprawdę
tępy punk, nie pogadasz, rozmowa się nie klei i otwieram następną puszkę, wszystko jedno,
póki co nic ciekawego - gołe pastwiska, bezlistne pasma lasów, smutne marcowe Austro-
Węgry, możliwe, że takimi je zapamiętali żołnierze rosyjskiej piechoty wiosną czterdziestego
piątego roku, dość depresyjny landszaft, kiedy rozpierdalali na prawo i lewo elitarne dywizje
Zgłoś jeśli naruszono regulamin