Forgotten Realms 25 - Pięcioksiąg Cadderly'ego 03 - Nocne Maski.pdf
(
1358 KB
)
Pobierz
Salvatore-Piecioksiag Cadderlyego 3-Nocne Maski
R. A. Salvatore - Nocne Maski
R. A. Salvatore
Nocne Maski
(Night Masks)
Pięcioksiąg Cadderly’ego
Księga III
Tłumaczenie: Robert Lipski
Ciotce Terry,
która nie zdaje sobie sprawy,
jak bardzo jest dla mnie ważne jej wsparcie.
Prolog
Potężny wojownik poruszył się niespokojnie na stołku i rozejrzał się po wnętrzu niemal pustej oberży. Mały dziś ruch –
zauważył szczupły, z wyglądu jakby senny człowiek, który siedział po drugiej stronie stołu. Skrzyżował przed sobą nogi
i położył na nich chudą rękę.
Potężniejszy mężczyzna przyglądał mu się uważnie i z wolna zaczynał rozumieć.
– Wiesz wszystko, co potrzeba – mruknął.
– Oczywiście.
Ogorzały wojownik obejrzał się i ujrzał ostatniego z klientów wymykającego się z oberży.
– Wychodzą, bo im kazałeś.
– Oczywiście.
– Mako cię przysłał.
Słabeusz wykrzywił usta w złowróżbnym uśmiechu, który poszerzył się, kiedy wojownik obrzucił jego chude ramiona
pogardliwym spojrzeniem.
– Aby mnie zabić – dokończył, usiłując zachować spokój. Zacierał ręce, jego palce poruszały się, jakby szukały jakiegoś
zajęcia. Wyraźnie było widać, że jest zdenerwowany.
Oblizał spierzchnięte wargi i rozejrzał się pospiesznie wokoło, ani na moment nie odrywając wzroku od asasyna.
Zauważył, że tamten nosi rękawiczki – jedną białą, a drugą czarną – i skarcił się w duchu, że nie był dostatecznie
spostrzegawczy.
– Wiedziałeś, że Mako odpłaci ci za śmierć swego kuzyna – odezwał się w końcu niepozorny człowieczek.
– To była jego wina! – odparł wojownik. – To on zadał pierwszy cios! Nie miałem wybo...
– Nie jestem sędzią ani ławą przysięgłych – upomniał go chudzielec.
– Tylko zabójcą – uzupełnił wojownik – służącym temu, kto da większy mieszek złota.
Asasyn pokiwał głową, bynajmniej nieporuszony tymi słowami. Zauważył, że jego ofiara wsunęła dłoń do ukrytej
sakwy, fitchetu, w przypominającym literę V wycięciu tuniki nad prawym biodrem.
– Proszę, nie – rzekł asasyn. Obserwował tego mężczyznę od wielu tygodni, starannie i uważnie. Wiedział, gdzie
ukrywa sztylet.
Wojownik znieruchomiał i spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Oczywiście, znam tę sztuczkę – wyjaśnił zabójca. – Nie rozumiesz, drogi Vaclavie, że właściwie jesteś już martwy?
Nie masz już dla mnie żadnych niespodzianek. Niczym mnie nie zaskoczysz.
Mężczyzna cofnął dłoń.
– Dlaczego teraz? – jęknął z rozpaczą. W jego głosie oprócz wyraźnej frustracji dał się również wyczuć narastający
gniew.
– Bo nadszedł czas – odparł asasyn. – Na wszystko przychodzi pora. Dlaczego jeżeli chodzi o zabójstwo, miałoby być
inaczej? Poza tym, mam pilną sprawę na Zachodzie i nie mogę przedłużać tej gry.
– Do tej pory mogłeś to skończyć już tysiąc razy – odparował Vaclav. Prawdę powiedziawszy, niepozorny mężczyzna,
kręcący się przy nim od wielu tygodni, zdołał zaskarbić sobie jego zaufanie, chociaż wojownik nie znał nawet jego imienia.
Oczy Vaclava zwęziły się wskutek przytłaczającej frustracji, kiedy się nad tym zastanowił i stwierdził, że marny wygląd
tamtego – szczupła sylwetka, zbyt chuda, aby mógł uważać go za jakiekolwiek zagrożenie – był podstawową przyczyną, dla
której go zaakceptował.
Gdyby ten człowiek, który teraz okazał się jego wrogiem, wyglądał groźniej, Vaclav nigdy nie pozwoliłby mu bardziej
się do siebie zbliżyć.
– Więcej niż mógłbyś przypuszczać – prychnął pogardliwie asasyn.
Potężny mężczyzna często go widywał, lecz zabójca, niejednokrotnie w przebraniu, obserwował Vaclava jeszcze
częściej.
– Szczycę się swoją profesją – ciągnął chudzielec – w przeciwieństwie do wielu tanich zabójców przemierzających
Krainy. Tamci wolą zachowywać dystans, aż nadarzy się właściwa okazja do ataku, podczas gdy ja... – jego małe jak paciorki
oczy zabłysły dumą – wolę personalizować te sprawy. Wiem o tobie wszystko. Kilku twoich przyjaciół nie żyje, a teraz znam
cię tak dobrze, że jestem w stanie przewidzieć każdy twój ruch.
Vaclav oddychał gwałtownie.
1 / 94
R. A. Salvatore - Nocne Maski
Kilku jego przyjaciół nie żyło? I ten słabeusz ośmielał się otwarcie mu grozić? Pokonał niezliczone hordy potworów
dziesięć razy cięższych od tego chuderlaka, brał udział w trzech wojnach, ba, walczył nawet ze smokiem! Teraz jednak bał się,
musiał to przyznać.
W tym, co się tu działo, było coś przeraźliwie złego, coś, co wydawało się wręcz nie na miejscu.
– Jestem artystą – mruknął zaspany, chudy człowieczek. – Właśnie dlatego nigdy nie zawodzę i dlatego pozostanę przy
życiu, podczas gdy wielu innych najemnych morderców spotka przedwczesna śmierć.
– Jesteś zwykłym zabójcą i niczym więcej! – wykrzyknął wojownik. Gniew wziął w końcu nad nim górę. Poderwał się
ze stołka i wyciągnął olbrzymi miecz.
Ostry ból spowolnił jego ruchy i nagle poczuł, że ponownie usiadł.
Zamrugał, usiłując odnaleźć w tym, co się stało, jakiś sens, ujrzał bowiem przy pustym barze samego siebie – samemu
sobie patrzył w oczy! Stał jak skamieniały patrząc, jak on sam – a raczej jego ciało – wsuwa ciężki miecz na powrót do
pochwy.
– Takie to brutalne. – Usłyszał własny głos. Spuścił wzrok, lustrując swe nowe ciało, szczupłą, słabą sylwetkę zabójcy.
– I niechlujne – ciągnął zabójca.
– Jak...?
– Obawiam się, że nie mam czasu na udzielanie wyjaśnień – odrzekł asasyn.
– Jak cię zwą? – zawołał Vaclav, usiłując jakoś odwrócić jego uwagę.
– Duch – rzucił asasyn. Pochylił się, przekonany, że mizerna z pozoru postać, którą znał tak dobrze, nie jest mu w stanie
uciec ani stawić oporu.
Vaclav poczuł, że coś unosi go w powietrze, ogromne dłonie zacisnęły mu się na szyi.
– Duch, ale czyj? – wykrztusił rozpaczliwym głosem człowieka, który wie, że jego chwile są już policzone. Kopał tak
silnie, na ile pozwalało mu jego nowe ciało, ale opór był znikomy wobec potężniejszego ogorzałego cielska, którym teraz
dysponował jego przeciwnik.
I nagle nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Usłyszał trzask kości i był to ostatni dźwięk, który zdołał zarejestrować.
– Nie duch – rzekł do trupa zwycięski asasyn – ale Duch. Usiadł, by dopić wino. Wykonał misję wprost idealnie, nie
mógł się nadziwić, z jaką łatwością udało mu się wpędzić Vaclava w pułapkę.
– Jestem artystą – powiedział Duch, unosząc kubek i wznosząc toast za samego siebie.
Jego prawdziwe ciało zostanie w czarodziejski sposób uzdrowione jeszcze przed świtem, a wówczas będzie mógł je
odzyskać, pozostawiając za sobą pustą skorupę Vaclava.
Duch nie skłamał, kiedy stwierdził, że ma pilną sprawę na Zachodzie. Czarnoksiężnik skontaktował się z gildią
asasynów, obiecując wygórowaną sumę za zwykłą egzekucję.
Cena musiała być rzeczywiście wysoka. Duch doskonale o tym wiedział, skoro jego zwierzchnicy zażądali, aby to on
wypełnił tę misję. Najwyraźniej czarnoksiężnik chciał najlepszego w tym fachu.
Czarnoksiężnik chciał prawdziwego artysty.
1
Spokojne pola
Cadderly oddalał się wolno od kamiennej wieżycy, przemierzając pola w kierunku leżącego nad brzegiem jeziora
Carradoonu. Nastała już jesień. Drzewa, obok których przechodził – głównie klony – lśniły jaskrawo przyodziane w jesienne
szaty. Słońce świeciło tego dnia jasno i ciepło, w przeciwieństwie do chłodnych bryz napływających od strony pobliskich Gór
Śnieżnych – na tyle silnych, że wydymały gwałtownie niebieską jedwabną pelerynę Cadderly’ego i zaginały do góry skrzydła
jego równie błękitnego kapelusza. Zatroskany młody uczeń niczego nie zauważał. Od niechcenia odgarnął z szarych oczu
kosmyk piaskowych włosów, a jego gniew urósł jeszcze bardziej, kiedy niesforny pukiel, dłuższy niż zazwyczaj, ponownie
opadł mu na czoło. Niedługo potem w zasięgu jego wzroku pojawił się Carradoon leżący nad brzegiem rozległego Jeziora
Impresk i otoczony pociętymi żywopłotami polami, na których pasły się owce i bydło albo rosło zboże. Samo miasto, jak
większość osad w Krainach, było obwarowane, a w jego murach z obawy przed licznymi niebezpieczeństwami skupiała się
masa wielopiętrowych budowli. Długi most łączył Carradoon z pobliską wyspą, częścią miasta zarezerwowaną dla bogatszych
kupców i rządowych notabli.
Jak zawsze, kiedy wracał tą drogą, Cadderly spoglądał na miasto z mieszanymi i niepokojącymi uczuciami. Przyszedł na
świat w Carradoonie, ale tych wczesnych lat swego życia w ogóle nie pamiętał. Podążył wzrokiem poza obwarowane miasto,
ku zachodowi, ku strzelistym Górom Śnieżnym i przełęczy, na której wzniesiono Bibliotekę Naukową, odludny i bezpieczny
bastion wiedzy.
Była domem Cadderly’ego, choć teraz zmienił zdanie na jej temat, a tym samym nie mógł tam wrócić. Nie brakowało
mu funduszy – czarnoksiężnik z wieży, którą niedawno opuścił, zapłacił mu sporą sumkę za przepisanie zaginionej księgi
czarów – i dzięki temu przynajmniej na jakiś czas miał zapewniony dostatni byt.
Żadne jednak pieniądze nie były w stanie dać Cadderly’emu domu ani ukoić jego starganej duszy. Zbyt szybko dorósł
i poznał prawdę o brutalnym, niedoskonałym świecie.
Młody uczeń znalazł się w sytuacjach, do których kompletnie nie był przygotowany, i niejako na siłę zmuszony został
do odgrywania roli bohatera-wojownika, choć w gruncie rzeczy o heroicznych czynach i przygodach miał ochotę czytać
jedynie w książkach. Niedawno zabił człowieka i wziął udział w wojnie, która doprowadziła do wypalenia, zniszczenia
i splugawienia sporej połaci nieskalanej dotąd puszczy.
Nie znał odpowiedzi, znał jedynie pytania.
Pomyślał o swoim pokoju w Dragon’s Codpiece, gdzie na małym pulpicie leżała Księga Uniwersalnej Harmonii,
najcenniejsza księga boga Deneira. Cadderly otrzymał ją od Pertelopy, kapłanki swego zakonu, z obietnicą, że w tym opasłym
tomie znajdzie odpowiedzi na nurtujące go problemy.
2 / 94
R. A. Salvatore - Nocne Maski
Młody uczeń nie był tego taki pewny.
Usiadł na trawiastym wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na miasto, i drapiąc się po szczeciniastej brodzie, rozmyślał
nad celem i powołaniem w swym niespodziewanie awanturniczym życiu. Zdjął szerokoskrzydły kapelusz i wbił wzrok
w porcelanową ozdobę przypiętą do czerwonej wstążki – oko i świecę – święty symbol Deneira, bóstwa sztuki i literatury.
Od wczesnego dzieciństwa Cadderly służył Deneirowi, choć nigdy nie był do końca pewien, na czym polegała owa
służba, nie wiedział również, jaki cel miało poświęcanie swego życia jakiemukolwiek bóstwu.
Był uczniem, wynalazcą i z całego serca wierzył w moce wiedzy i tworzenia, dwóch bardzo istotnych dla sekty Deneira
doktryn.
Dopiero niedawno zaczął odczuwać, że bóg to coś więcej aniżeli tylko symbol i ideał dla współzawodniczących ze sobą
uczniów. W puszczy elfów Cadderly poczuł narodziny mocy, których nawet nie zaczął pojmować. W magiczny sposób
uzdrowił ranę przyjaciela, która – gdyby nie on – mogła okazać się śmiertelna. Udało mu się uzyskać nadnaturalny wgląd
w historię elfów – nie tylko dotyczący zdarzeń znanych z zapisów – ale również odczuć, osobliwej aury, która nadawała
tożsamość owej prastarej rasie. Obserwował ze zdumieniem, jak duch szlachetnego wierzchowca odrywa się od jego
zmasakrowanego ciała i odchodzi dostojnie w dał. Widział driadę znikającą w pniu i rozkazał drzewu, aby wypchnęło
zwodniczą istotę na zewnątrz, a olbrzymi dąb usłuchał jego rozkazu!
Cadderly nie miał już wątpliwości – towarzyszyła mu potężna magia i to ona obdarzyła go tymi niesamowitymi
mocami. Jego towarzysze nazywali ową magię Deneirem i określali ją jako istotę dobra, ale w świetle tego, co uczynił, czym
się stał i jakich koszmarów był świadkiem, nie był pewien, czy faktycznie pragnie towarzystwa Deneira.
Wstał z trawiastego pagórka i ruszył w dalszą drogę ku obwarowanemu miastu, oberży Dragon’s Codpiece i Księdze
Uniwersalnej Harmonii, w której – o co się w duchu modlił – miał zamiar odnaleźć upragnione odpowiedzi i przynajmniej
odrobinę spokoju.
Odwrócił stronę, jego oczy rozpaczliwie usiłowały wchłonąć nową treść w ułamku sekundy potrzebnym na przełożenie
kolejnej kartki. Było to niemożliwe. Cadderly po prostu nie był w stanie sprostać swemu pragnieniu, zaspokoić głodu
odwracania stronic.
Przejrzał Księgę Uniwersalnej Harmonii, dzieło liczące sobie blisko tysiąc stron, w kilka minut. Z trzaskiem zamknął
wolumin, sfrustrowany i zaniepokojony. Usiłował wstać i przez chwilę myślał o spacerze albo o odszukaniu Brennana,
nastoletniego syna oberżysty, który stał się jego bliskim przyjacielem.
Księga pochwyciła go w swe sidła, zanim zdążył się podnieść. Z zuchwałym, acz bezsilnym warknięciem młody uczeń
ponownie zaczął kartkować wolumin i desperacko pochłaniać treść zawartą na jego kartach.
Strony śmigały jedna za drugą, Cadderly nie był w stanie przeczytać jednego pełnego słowa, a mimo to pieśń księgi,
szczególne znaczenie ukryte za zwyczajnymi słowami, rozbrzmiewała aż nadto wyraźnie w jego umyśle. Wydawało się, jakby
wszystkie sekrety wszechświata przeistaczały się w słodką, melancholijną melodię, pieśń żywych i umierających, zbawionych
i potępionych, pieśń wiecznej energii i wszelakiej materii.
Usłyszał również głosy – prastare akcenty i czcigodne tony rozbrzmiewały w najdalszych zakamarkach jego umysłu, ale
nie był w stanie zrozumieć słów, tak samo jak treści księgi. Cadderly postrzegał je jako całość, czuł ich konotacje, chociaż nic
zauważał ogólnej struktury. Czuł, że im bardziej zagłębia się w lekturze, tym szybciej traci siły. Bolały go oczy, ale nie mógł
ich zamknąć. Jego umysł błądził w zbyt wielu kierunkach, ujawniając tajemnice i magazynując je w bardziej zorganizowany
sposób w zakamarkach podświadomości. Podczas krótkich chwil przy odwracaniu stronic Cadderly zastanawiał się, czy straci
zmysły, czy może dzieło pochłonie go emocjonalnie.
I wówczas pojął coś innego, a myśl ta dodała mu sił, aby w końcu zamknąć wolumin. W Bibliotece Naukowej
znaleziono kilku wyższych rangą kapłanów Deneira, którzy leżeli martwi przy tej właśnie księdze. Śmierć w każdym
przypadku określono jako zaistniałą z przyczyn naturalnych – wszyscy ci kapłani byli dużo starsi od Cadderly’ego – ale młody
uczeń podejrzewał, iż prawda wyglądała nieco inaczej.
Wszyscy oni usiłowali usłyszeć pieśń Deneira, melodię tajemnic wszechświata, nie byli jednak dość silni, by zapanować
nad skutkami wpływu owej osobliwej i pięknej muzyki. Zostali pochłonięci.
Cadderly zasępił się nad czarną okładką zamkniętego tomu, wpatrując się weń jak w żywego demona. To przecież
absurdalne – upomniał samego siebie i zanim ponownie zdołał opanować go lęk, raz jeszcze otworzył księgę i gorączkowo
zaczął ją wertować.
Ogarnęła go melancholia – drzwi blokujące dostęp do poznania otworzyły się na oścież, a to, co znajdowało się za nimi,
trafiło do przepastnego umysłu Cadderly’ego.
Stopniowo zmęczenie wzięło nad nim górę, powieki mu opadły, ale pieśń brzmiała dalej, muzyka niebiańskich sfer,
wschodów i zachodów słońca, i wszystkiego, co od wieków działo się pomiędzy nimi.
Niekończąca się pieśń trwała dalej, a Cadderly poczuł, że go przyciąga i że staje się w niej tylko drobną nutą pośród
nieprzebranego mrowia innych nut.
Dalej i dalej, bez końca.
– Cadderly? – dobiegło z daleka, jakby z zupełnie innego świata. Młodzieniec poczuł chłodną i miękką rękę chwytającą
go za ramię. Ktoś delikatnie odwrócił go ku sobie.
Otworzył zaspane oko i ujrzał kędzierzawą czuprynę i uśmiechniętą twarz Brennana.
– Nic ci nie jest?
Cadderly zmusił się, by skinąć głową, i przetarł podpuchnięte oczy. Usiadł prosto na krześle, czując tuzin ognisk bólu
w zdrętwiałym ciele. Jak długo spał?
To nie był sen, uświadomił sobie nagle, ku swemu coraz większemu przerażeniu. Zmęczenie, które doprowadziło go do
tego omdlenia, było zbyt wielkie, by odegnała je odrobina snu.
A więc co?
To była podróż, skonstatował. Miał wrażenie, jakby dopiero co odbył daleką podróż. Ale dokąd?
– Co czytałeś? – spytał Brennan nachylając się, by zerknąć ponad jego ramieniem na księgę. Te słowa wyrwały
3 / 94
R. A. Salvatore - Nocne Maski
Cadderly’ego z otępienia.
Nagle przerażony, odepchnął Brennana na bok i zatrzasnął księgę.
– Nie patrz na nią! – rzucił ostro. Brennan wydawał się speszony.
– Przepraszam – powiedział, wyraźnie skonfundowany, spuszczając zielone oczy. – Ja... nie chciałem...
– Nie – przerwał mu Cadderly i zmusił się do uśmiechu. Nie zamierzał zranić chłopca, który przez ostatnie kilka tygodni
starał się być wobec niego usłużny. – Nie zrobiłeś nic złego. Ale obiecaj mi, że nigdy nie zajrzysz do tej księgi, a przynajmniej
nie bez mojego nadzoru.
Brennan cofnął się od stołu, lustrując wolumin z niekłamanym przerażeniem.
– To czarodziejska księga – mruknął Cadderly – i może skrzywdzić tego, kto nie potrafi czytać jej we właściwy sposób.
Nie gniewam się na ciebie, naprawdę. Tyle tylko, że mnie zaskoczyłeś.
Brennan, najwyraźniej nieprzekonany, pokiwał lekko głową.
– Przyniosłem ci strawę – wyjaśnił, wskazując tacę, którą położył na nocnym stoliku przy niewielkim łóżku
Cadderly’ego.
Młodzieniec uśmiechnął się na ten widok. Solidny Brennan. Kiedy Cadderly przybył do Dragon’s Codpiece, pragnął
spokoju i samotności, toteż umówił się z Fredegarem Harrimanem, oberżystą, aby posiłki zostawiano przed drzwiami jego
pokoju. Zasada ta niebawem została zmieniona, kiedy Cadderly poznał i polubił Brennana. Teraz chłopak miał wolny wstęp do
jego pokoju i osobiście przynosił mu tacę ze strawą – skądinąd posiłki były bardziej sute, niż opiewały ich rachunki. Cadderly,
pomimo swego uporu i chłodnego nastawienia, efektów udziału w wojnie o Shilmistę, już niebawem stwierdził, iż nie jest
w stanie zerwać nici przyjaźni, która ich połączyła.
Młody uczeń przez dłuższą chwilę wpatrywał się w talerz zupy. Na podłodze zauważył kilka okruchów z biszkopta
i parę ciemniejszych z chleba, jak stwierdził po namyśle. Zasłony w małym oknie zostały zaciągnięte, lampa przygaszona,
a następnie znów podkręcona.
– Nie mogłeś mnie obudzić, choć byłeś tutaj aż trzy razy? – zapytał.
Brennanowi odjęło mowę. Zdumiał się, że Cadderly odgadł, iż trzykrotnie odwiedził jego pokój.
– Trzy razy? – mruknął.
– Kiedy przyniosłeś mi śniadanie i obiad – odrzekł Cadderly, po czym przerwał, gdyż stwierdził, że nie powinien był
tego wiedzieć. – A potem jeszcze raz, kiedy sprawdzałeś, czy u mnie wszystko w porządku, zaciągnąłeś zasłony i podkręciłeś
lampę.
Cadderly spojrzał na Brennana i raz jeszcze się zdumiał. Już miał krzyknąć ostrzegawczo, ale szybko uświadomił sobie,
iż postacie, które dostrzega, tańczące na ramionach chłopca – mgliste sylwetki skąpo odzianych tancerek i bezcielesnych piersi
– są wytworem jego umysłu, jego skojarzeniem.
Cadderly odwrócił wzrok i przymknął powieki. Skojarzeniem z czym? Znów usłyszał pieśń, aczkolwiek bardzo odległą.
Tym razem miała specyficzny charakter, te same frazy powtarzały się, choć nadal nie mógł wychwycić poszczególnych słów –
z wyjątkiem jednego – aurora.
– Nic ci nie jest? – powtórzył Brennan.
Cadderly pokiwał głową i odwrócił wzrok. Tym razem tańczące cienie nie zdołały zbić go z tropu.
– Nie – odparł szczerze. – I zatrzymuję cię tu dłużej, niż byś chciał.
Na twarzy Brennana pojawił się grymas zaciekawienia.
– Bądź ostrożny w Moth Closet – ostrzegł Cadderly, mając na myśli cieszącą się niezbyt dobrą opinią spelunkę we
wschodnim sektorze Carradoonu, przy ujściu rzeki Shalane do Jeziora Impresk. – Jak to możliwe, by chłopak w twoim wieku
odwiedzał takie miejsca?
– Skąd... – wykrztusił Brennan, a jego krostowata twarz oblała się rumieńcem.
Cadderly machnął doń ręką na pożegnanie. Uśmiechał się. Tańczące cienie piersi na ramieniu Brennana znikły
w rozbryzgu czarnych kropel. Najwidoczniej upomnienie uspokoiło nieco rozbudzone hormony nastolatka.
– Tylko na chwilę – stwierdził Cadderly, kiedy Brennan ruszył w stronę drzwi, cienie bowiem zaczęły formować się na
nowo.
– Nie powiesz mojemu ojcu? – rzucił błagalnie chłopak. W odpowiedzi Cadderly tylko machnął ręką, tłumiąc śmiech
cisnący mu się na usta. Brennan zawahał się, skonfundowany. Niemal natychmiast się rozluźnił, przypomniawszy sobie, że
Cadderly jest jego przyjacielem. Uśmiech wrócił na jego twarz, a na ramieniu przycupnęła mu roztańczona dziewczyna.
Pstryknął palcami i żwawo wyszedł z pokoju.
Cadderly długo i z przejęciem wpatrywał się w zamknięte drzwi i zdradzieckie okruchy na podłodze przy nocnym
stoliku.
Wszystko było dlań tak oczywiste – zarówno to, co działo się w jego pokoju, kiedy spał, jak i zamiary Brennana
liczącego na wieczór pełen wrażeń. To było oczywiste, ale Cadderly wiedział, że wcale nie powinno tak być.
– Aurora? – wyszeptał, usiłując zrozumieć znaczenie tego słowa.
Świt? – przetłumaczył w myślach i wolno pokręcił głową. Co świt miał wspólnego z tancerkami pląsającymi na
ramionach Brennana?
Młody uczeń ponownie skupił uwagę na woluminie. Czy znajdzie w nim odpowiedzi?
Z trudem zmusił się do jedzenia, uprzytomniwszy sobie, że potrzebuje maksimum sił, czeka go bowiem nie lada
zadanie. Niebawem, zaspokoiwszy jeden głód, lecz trawiony zupełnie innym, ponownie pogrążył się w lekturze Księgi
Uniwersalnej Harmonii.
Strony znów zaczęły szeleścić, a pieśń brzmiała nieprzerwanie.
2
Czystka
4 / 94
R. A. Salvatore - Nocne Maski
Danica zdmuchnęła kosmyk truskawkowoblond włosów z niezwykłych, brązowych, migdałowych oczu i wbiła wzrok
w leśną ścieżkę, wypatrując oznak zbliżania się nieprzyjaciela. Przestępowała z nogi na nogę, zawsze utrzymując idealną
równowagę, a wspaniałe mięśnie jej pięćdziesięciokilogramowego, zbitego ciała drżały w wyczekiwaniu.
– Czy krasnoludy są już na pozycji? – spytał Elbereth, nowy król elfów Shilmisty, a jego osobliwe srebrne oczy
lustrowały bardziej drzewa okalające ścieżkę aniżeli sam trakt.
Do przyjaciół dołączyła dwójka elfów – złotowłosa kobieta i mężczyzna o kruczoczarnej, jak u Elberetha, czuprynie.
– Przypuszczam, że krasnoludy będą gotowe na czas – zapewniła króla elfów Danica. – Ivan i Pikel nigdy nas nie
zawiedli.
Trzy elfy pokiwały głowami. Elbereth uśmiechnął się mimowolnie. Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy spotkał
zgryźliwe krasnoludy. Ivan, twardszy z tej dwójki, natknął się na niego, kiedy bezradnego i związanego przetrzymywano go
w charakterze jeńca w namiocie wroga. Elf nigdy by nie uwierzył, że już niebawem będzie tak bezgranicznie ufał brodatym
braciom.
– Driada powróciła – powiedział do Elberetha czarnowłosy elf czarodziej. Wskazał królowi pobliskie drzewo, gdzie
Elbereth zdołał dojrzeć zwodniczą driadę Hammadeen, kiedy, brązowoskóra i złotowłosa, wychynęła zza grubego pnia.
– Przynosi wieści, że niebawem zjawią się tu wrogowie – powiedziała Shayleigh. Drżenie głosu oraz iskierki, które
rozbłysły w jej fiołkowych oczach, przypomniały Danice o żądzy walki tej wojowniczki. Mniszka widziała, że Shayleigh
potrafi po mistrzowsku władać mieczem bądź łukiem, i z całego serca podzielała zdanie Ivana Bouldershouldera, który
stwierdził, iż cieszy się, że Shayleigh jest ich sojuszniczką.
Tintagel skinął na pozostałych, nakazując, by wraz z nim dołączyli do drużyny elfów. Było ich około czterdziestu, czyli
mniej więcej połowa wszystkich ocalałych elfów z Shilmisty. Czarodziej rozglądał się przez chwilę, po czym rozstawił elfy po
obu stronach ścieżki, rozdzielając je w miarę możliwości sprawiedliwie, biorąc pod uwagę to, czy umieją lepiej posługiwać się
łukiem czy mieczem. Następnie przywołał do siebie Danicę i zaintonował zaklęcie, przechodząc wzdłuż rzędów elfów
i rozrzucając białe okrawki brzozowej kory.
Kiedy zaklęcie dobiegało końca, Tintagel zajął swoje miejsce. Danica jak zawsze stanęła przy nim, a czarodziej posypał
kawałeczkami kory własną głowę oraz głowę swej strażniczki.
Gdy ucichły słowa czaru, w miejscach, gdzie wcześniej stała Danica i oddział elfów, pojawiły się rzędy smukłych
białych brzóz.
Danica w nowym kamuflażu rozejrzała się po lesie, który teraz wydawał się jej mglisty i niewyraźny – bardziej go
odczuwała, aniżeli postrzegała.
Skupiła się na ścieżce wiedząc, że ona i Tintagel muszą zachować szczególną czujność, muszą być gotowi wyrwać się
z mocy zaklęcia zmiany kształtów natychmiast, gdy tylko Ivan i Pikel rozpoczną atak.
Zastanawiała się, jak wygląda jako drzewo, i jak zawsze, kiedy Tintagel rzucał zaklęcie, pomyślała, iż dobrze byłoby
spędzić trochę czasu pod taką postacią, podziwiając las otaczający ją ze wszystkich stron i czując moc w stopach, które
przemieniły się w korzenie.
Ale póki co, czekało ją jeszcze zabijanie.
* * *
– Oo – jęknął Pikel Bouldershoulder, barczysty krasnolud o zielonej brodzie, której przerzucone do tyłu końce splecione
były w warkocze i powiązane z długimi, sięgającymi do połowy pleców włosami. Na sękatych stopach nosił miękkie sandały
i ze zdumieniem obserwował odległy efekt działania zaklęcia Tintagela. W jego spojrzeniu wyraźnie malowała się tęsknota –
o mało nie spadł z gałęzi drzewa, na której siedział.
– Ni, ty ni! – zaszeptał gorączkowo z naprzeciwka jego brat, który gardził ciągotami Pikela do druidów. Ivan wetknął
żółtą brodę za szeroki pas i przesunął twarde krasnoludzkie pośladki po gałęzi, poprawiając jednocześnie zdobny w okazałe
jelenie rogi hełm, który tkwił na jego głowie. Nie było mu wygodnie, oj nie. W jednym ręku dzierżył maczugę wyciętą
z grubego pieńka skamieniałego drzewa, w pasie zaś przewiązany był długim sznurem przerzuconym na wysokości połowy
ścieżki przez wysoką, solidną gałąź.
Ivan zgodził się wspiąć na konar wiedząc, iż będzie z tym wiele uciechy, niemniej jednak zaprotestował przeciwko
pomysłowi zamienienia go w drzewo pomimo utyskiwań i żałosnych skarg brata. Zaproponował rozwiązanie kompromisowe,
pytając Tintagela o pewien wariant jego potężnego zaklęcia, lecz czarodziej elfów odmówił wyjaśniając, że nie potrafi
zamieniać ludzi w kamienie.
Po drugiej stronie ścieżki, na gałęzi naprzeciwko Ivana, Pikel wydawał się być w dużo lepszym humorze. Cieszyło go
zarówno siedzisko na gałęzi, jak i solidna drewniana pała w garści. On również był obwiązany w pasie liną, tą samą, na której
drugim końcu znajdował się Ivan. Zasadniczo Pikel był zadowolony, choć na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka.
Wywołała ją tkwiąca głęboko w sercu tęsknota, aby być teraz z elfami i pod postacią drzewa zapuścić korzenie w gruncie
Shilmisty.
Burczący gardłowo goblin, który sunął ścieżką, ostrzegł krasnoludy o zbliżających się oddziałach wroga.
– Harcownicy – wyszeptał Ivan z szerokim uśmiechem, usiłując rozproszyć nieco smutek brata. Nie chciał, by Pikel
boczył się w tak krytycznym momencie.
Oba krasnoludy mocniej ścisnęły w kułakach grube pałki.
Niebawem oddział wroga przemaszerował dokładnie pod nimi. Były tam szpetne gobliny o chudych pajęczych
kończynach, orkowie o świńskich pyskach i więksi od nich orogowie. Ivan z trudem powstrzymał się przed splunięciem na
odrażającą ciżbę – musiał upomnieć samego siebie, że czeka ich dużo lepsza zabawa, jeżeli tylko zdołają wytrzymać jeszcze
przez jakiś czas na swoich pozycjach.
I wówczas, dokładnie tak jak powiedziała im Hammadeen, pojawił się idący wolno gigant. Wyglądał tak, jakby nie
zwracał na nic uwagi. Zgodnie ze słowami driady był to ostatni gigant, który pozostał w puszczy, a Ivan nie zamierzał
5 / 94
Plik z chomika:
uniwers1_u1
Inne pliki z tego folderu:
Forgotten Realms 88 - Morze Piasków.pdf
(1205 KB)
Forgotten Realms 74 - Wrota Baldura 03 - Wrota Baldura II - Tron Bhaala.pdf
(918 KB)
Forgotten Realms 67 - Trylogia Kamienia Poszukiwacza 03 - Pieśń Sauriali.doc
(1508 KB)
Forgotten Realms 66 - Trylogia Kamienia Poszukiwacza 02 - Ostroga Wywerna.doc
(1458 KB)
Forgotten Realms 65 - Trylogia Kamienia Poszukiwacza 01 - Lazurowe Więzy.doc
(1842 KB)
Inne foldery tego chomika:
► EBOOK (bolek)
01. Zaginione plemię Sithów [1]
7 królestw
Abalos Rafael
Abalos Rafael(1)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin