W Królestwach Granicznych
Sefris zeskoczyła z pomostu i rzuciła się za Czarnym bukietem, chcąc go złapać, zanim zsunie się przez krawędź. Gdyby stara, rozpadająca się ksiązka upadła na ziemię, mogłaby się zniszczyć.
Zanurkowała po nią w ostatniej sekundzie, obojętna wobec faktu, że również siebie naraża na upadek. Złapała wolumin, wykonała salto i wylądowała ciężko. Rozbiła gliniane dachówki, wyhamowała pęd i pozostała na dachu.
Czarny bukiet był jej!
Z mrocznych uliczek Faerunu.
Z marginesów cywilizowanego społeczeństwa.
Z najciemniejszych cieni.
Łotrzykowie
Dedykacja
Dla Fresnela.
Podziękowania
Dziękuję Philowi Athansowi, mojemu wydawcy, oraz Edowi Greenwoodowi za to, że podzielił się ze mną informacjami o Królestwach Granicznych.
Rozdział 1
Gdy karawana przejechała przez bramę, Aeron sar Randal się uśmiechnął. Przygotowaniom do tej chwili poświęcił wiele dekadni i nie mógł się już doczekać pomyślnego zakończenia.
Płaszcze podróżnych były brązowe od kurzu, a ich buty obklejone błotem. Dekadni spędzone w drodze wycisnęły na nich piętno zmęczenia. A może były to miesiące? Aeron, który przez całe życie nie zawędrował dalej niż na odległość dwóch dni marszu od Oeble, nie znał się na geografii.
Nieważne. Istotne było to, że podczas całej podróży zmuszeni byli wypatrywać bandytów, orków oraz wszystkich innych niebezpieczeństw nękających Królestwa Graniczne, co zmusiło ich do kozaczenia szerokiego koła wokół Oeble, które było okrytą złą sławną norą, zasługującą na reputację gniazda rabusiów oraz handlarzy niewolników. Dotarłszy w końcu do Paeraddynu, otoczonego murem kompleksu na południowym skraju miasta, który był rzekomo jedyną „bezpieczną” gospodą i targowiskiem w mieście, zaczęli się uspokajać. Było to naturalne, nieuniknione i widział i widział to w ich twarzach.
Odziany w żebracze szmaty, z nogami upstrzonymi jątrzącymi się wrzodami wykonanymi za pomocą łoju i farby, Aeron siedział na ziemi w pobliżu jednego z końskich poideł. Z tego miejsca rozciągał się doskonały widok na kipiący aktywnością dziedziniec, a poza tym, był stąd widoczny dla każdego członka swojej grupy. Odwrócił się w stronę gospody i skinął głową.
Chwilę później, garbiąc się i drapiąc, wyszła z niej Kerridi. Była wielką, rzepką kobietą o miłej twarzy i wesołej, szczodrej naturze. Aeron bardzo dobrze wspominał noce, jakie spędził w jej łóżku.
Widząc ją, niewielu mężczyzn pozazdrościłoby mu jednak tych doświadczeń. Brunatny osad na zębach i gruba warstwa przeszywanicy w talii sprawiały, że wydawała się dużo brzydsza, niż była w rzeczywistości, ale to przede wszystkim ponury grymas twarz decydował o tym, że wyglądała jak uosobienie żony sekutnicy.
Kręciła się dookoła, póki nie dostrzegła Gavatha siedzącego przy jednym ze stolików na zewnątrz. Kościsty mały człowieczek do perfekcji doprowadził sztukę udawania gamonia, aby móc lepiej oszukiwać, kantować oraz kraść sakiewki nieostrożnym, a teraz w najwyższym możliwym stopniu. Jaskrawy, wypchany słomą kubrak mówił, że jego właściciel jest pozbawionym wyczucia smaku fircykiem. Posklejanym brylantyną pasemkom czarnych włosów groteskowo nie udało się ukryć łysiny. Na palcach połyskiwały pierścienie ze szkiełkami. Uśmiechając się, gawędził ze śliczną, płowowłosą służącą, tak młodą, że mogłaby być jego córką. Bez wątpienia znosiła nieudolne zaloty, licząc na szczodry napiwek. Gavatha poświęcał dziewczynie wiele uwagi przez ostatnich kilka dni, ku sporej niechęci swej rzekomej małżonki. Oboje bardzo się starali, by zauważył to każdy, kto mieszkał lub pracował w Paerze.
Tak więc właściwie tylko nowo przybyli podróżnicy zareagowali zaskoczeniem, gdy Kerridi zaczęła wykrzykiwać obelgi i pretensje. Większość zebranych na dziedzińcu jedynie uśmiechnęła się i przygotowała na następną scenę w nieustającej małżeńskiej farsie. Kerridi podeszła do Gavatha, który zadrżał i zachłysnął się z przerażenia. Służka popędziła w bezpieczne miejsce.
Gavatha próbował wyjąkać jakąś wymówkę, a może prośbę o litość. Kerridi uderzyła go grzbietem dłoni tak mocno, że spadł z ławki. Kopała go, póki nie odtoczył się i nie podniósł z trudem na nogi. Następnie, wrzeszcząc i machając gwałtownie rękami, rzuciła się za nim w pogoń.
Wszyscy zaczęli się śmiać, a choć scena była naprawdę komiczna, nie był to jedyny powód. Dal, który kręcił się w pobliżu studni, żując gruszkę, zasłużył sobie na cześć zaszczytów. Ubrany w prosty brązowy kitel robotnika oraz bryczesy, z nosem i policzkami rumianymi od popękanych żyłek, stary pijus nie wyglądał na czarodzieja, lecz gdy był trzeźwy, dysponował całkiem przyzwoitymi umiejętnościami, które pozwalały mu za pomocą magii wpływać na emocje tłumu.
Kerridi wymierzyła kolejny solidny cios, a przynajmniej tak to wyglądało. Gavatha przewrócił się do tyłu i rozbił bok zagrody gromadki kóz, których mięso i mleko żywiły klientów gospody. W tej samej chwili obdarzony doskonałym wyczuciem czasu Dal potajemnie rzucił czar, by zaniepokoić zwierzęta. Męcząc, wypadły z zagrody i miotały się wokół niej szaleńczo, wpadając na ludzi i stoliki, strasząc koniec kuce i pogrążając dziedziniec w kompletnym chaosie. Nie licząc nieszczęśników, którzy zostali przewróceni, zalani powiem, próbowali kontrolować niesforne wierzchowce czy też schwytać zbiegów, wszyscy bawili się coraz lepiej.
Aeron rozejrzał się dookoła. Nikt nie zwracał na niego uwagi, więc wyciągnął zza koszuli cynową fiolkę i wypił gorzką, ciepławą zawartość. Był to ostatni łyk eliksiru. Aeron żałował, że w końcu skończył mu się napar, który kilkakrotnie wyciągnął go z tarapatów. Kesk Turnskull płacił mu jednak wystarczająco dobrze, by się to opłacało.
Magiczna moc zapiekła go w żyłach. Nadal widział dolną część swego ciała równie wyraźnie jak wcześniej, lecz z minionych doświadczeń wiedział, że w oczach innych naprawdę stał się niewidzialny. Uchylając się przed rozszalałymi kozami, wstał i ruszył w stronę karawany.
Kesk powiedział mu, kogo szukać; bez trudu ją zauważył. Była zwiadowczynią lub przewodniczką, szczupłą, długonogą, opaloną na brąz, odzianą w skórzaną zbroją barwioną na kolor leśnej zieleni. U biodra wisiał jej szeroki miecz, a przy siodle łuk oraz kołczan ze strzałami. Mimo że jej kręcone kasztanowe włosy zostały krótko obcięte, w pewien surowy sposób była urodziwa. Uśmiechała się, obserwując panujące na dziedzińcu zamieszanie, lecz nie śmiała się otwarcie i nadal zachowywała czujność.
Cóż i słusznie. Aeron był przekonany, że jej zdolności strażnicze nie dorównywały jego złodziejskim. Był zaskoczony, gdy Kesk najął go do tego zadania. Sądził, że tanarukk nadal ma do niego pretensje, że kiedyś odmówił przystąpienia do Czerwonych Toporów. Tak naprawdę jednak rozumiał jego motywy. Przywódca przestępców wiedział, że nikt w jego gangu rzezimieszków nie potrafiłby porwać nagrody z wnętrza Paeraddynu.
Powstrzymawszy idiotyczny impuls, by ją pocałować lub uszczypnąć w nos, Aeron podkradł się do tropicielki. Nie obróciła głowy, dzięki czemu upewnił się, że go nie słyszała ani w żaden inny sposób nie wyczuwała. Przyjrzał się bagażom przywiązanym do jej kasztanowej klaczy.
Miała kilka znoszonych jucznych worków, lecz tylko jeden z nich, oceniając po kształcie, zawierał skrzynkę o wymiarach podobnych do tej, której poszukiwał. Zaczął rozplątywać sprzączkę i wtedy szczęście go opuściło.
Juk wydał z siebie dźwięk przypominający tysiąc świszczących jednocześnie gwizdków na imbrykach do herbaty. Wokół kończyn Aerona zapulsowało zielone światło. Był pewien, że promieniowanie jest doskonale widoczne również dla innych dla innych, że nie jest już niewidzialny. Przewodniczka obróciła się i sięgnęła po miecz.
Jedną z wad tak długiej klingi stanowił fakt, że sporo czasu upływało, nim wyciągnęło się ją z pochwy. Podobnie jak wielu mieszkańców Oeble, Aeron był nożownikiem i mógłby wykorzystać tę chwilę, aby cisnąć jednym ze swych ukrytych szkieletów z doskonałej arthyńskiej stali.
Nie zrobił tego jednak. Choć biegle posługiwał się nożem, nie lubił rozlewu krwi. Był to jeden z powodów, dla których zawsze przeprowadzał kradzieże dzięki przebiegłości, i być może to dlatego po prostu odciął juk i zaryzykował, rzucając się do ucieczki.
Dotarł do kobiety tuż przed tym, nim wydobyła miecz, i uderzył ją w żuchwę. Siła ciosu sprawiła, że poczuł ból w knykciach, lecz osiągnął cel: tropicielka upadła do tyłu. Kopnął ją w głowę w nadziei, że to ją powstrzyma.
Obrócił się i popędził ku otwartej bramie. Ustawiwszy poziomo włócznie, dwóch strażników Paeraddynu pospieszyło, by zablokować mu drogę. Kolejny, znajdujący się na najeżonym blankami murze, odbezpieczył kuszę. Zaklęcie Dala wprawiło wojowników w radosny nastrój, lecz miało swoje granice. Ogłuszający wrzask juku zdołał przywrócić ich do rzeczywistości.
Aeron rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu innej drogi ucieczki, choć wiedział, że jej nie znajdzie, bo nie przewidział, że będzie mu potrzeba. Gdyby kradzież poszła tak, jak zaplanował, w przebraniu pokornego żebraka wykuśtykałby przez główną bramę, zanim ktokolwiek uświadomiłby sobie, że czego brakuje.
Kusznik pociągnął za spust. Aeron obrócił się w bok i bełt chybił go o włos. Pół tuzina towarzyszy podróży tropicielki sunęło w jego stronę, rozpościerając się wachlarz, by zajść go z boków.
Nagle dwóch z nich zachwiało się i osunęło na ziemię. Aeron podejrzewał, że Dal ukradkowo rzucił czar snu. Czemu jednak magia wpłynęła tylko na dwóch z nich? Najwyraźniej byli doświadczonymi wojownikami, obdarzonymi silnym duchem, albo też nosili talizmany ochronne. W każdym razie nie napawało go to otuchą.
Aeron nie miał dokąd uciec. Cofnął się, próbując ustawić tak, by rozbiegane kozy, konie oraz muły juczne, przerażone wyciem juku, znalazły się pomiędzy nim a pościgiem. Modlił się o następną magiczną pomoc, błyskotliwy plan, cokolwiek, co pomogłoby mu wyplątać się z tarapatów, i wyciągał z pochwy długi, ciężki, zaostrzony z jednej strony arthyński kieł.
Jego zdobycz w końcu przestała wrzeszczeć, choć nadal dzwoniło mu w uszach od wzniesionego przez nią rabanu. Zielone światło również zgasło, lecz nie miało to znaczenia. Walka, nawet jeśli to tylko cios pięścią i kopnięcie, przerywała niewidzialność. W taki sposób działał ten przeklęty eliksir. Tylko magowie wiedzieli dlaczego.
Chwilę później stwierdził, że oddzielające go od pościgu zwierzęta rozpierzchły się w popłochu, co oznaczało, że jego niechęć do rozlewu krwi przestała mieć znaczenie. Teraz mógł tylko przypaść nisko do ziemi i oczekiwać ataku. Wziął głęboki oddech, aby się uspokoić. Niektórzy ze służących i klientów Paeru wykrzykiwali słowa zachęty do jego wrogów.
Cudzoziemiec idący na czele pościgu zamachnął się mieczem. Aeron rzucił się w bok i skoczył naprzód, wychodzący z zasięgu przeciwnika – długa klinga przestała mu już zagrażać. Nóż jednak nadal był użyteczny; Aeron nim rzucił, a podróżnik zachwiał się do tyłu i upadł z rozciętym brzuchem.
Jeden z mężczyzn został wyłączony z walki, lecz Aeron musiał zachować czujność i unikać ciosów, gdyby bowiem choć na chwilę się zawahał, jeden z pozostałej trójki na pewno by go zabił. Najprawdopodobniej i tak go dostaną, lecz przynajmniej sprawi, że będą musieli sobie na to zasłużyć. Dostrzegłszy kątem oka ruch, obrócił się i przygotował nóż. Na szczęście arthyński kieł był dość ciężki, żeby odbić na bok nawet pchnięcie włócznią.
Mimo jednak wszystkich swych zalet, nie zdołał zablokować dwóch ataków naraz, a gdy Aeron ujrzał zamierzającego się na niego strażnika o kędzierzawej brodzie, poczuł przypływ paniki. Nieoczekiwanie jednak wojownik się przewrócił. Kerridi zatopiła mu tasak w plecach. Gavatha podbiegł za nią, uzbrojony w nóż.
Aeron był zaskoczony ich lekkomyślnością, Dala zresztą również, choć mag robił, co mógł, by nikt nie zauważył, że rzuca czary, tak więc polegał na magii, która nie wypalała w powietrzu żadnych śladów. Aż do tej chwili nikt nie wiedział, że byli wspólnikami Aerona. Mogli pozwolić, by walczył i zginął samotnie, bo wtedy mieliby szansę wyjść z tego bez uszczerbku, lecz najwyraźniej zbyt go lubili, by go porzucić. Albo też pragnęli nagrody, jaką Kesk obiecał za podjęcie znacznego ryzyka. W każdym razie Aeron był im wdzięczny za pomoc.
Włócznik zaczął cofać broń do kolejnego pchnięcia. Aeron ciął go przez twarz, a potem kopnął w kolano. Chrupnęła kość i strażnik upadł.
Aeron obrócił się, by walczyć u boku swych partnerów. Rzucili się na nich opancerzeni mężczyźni, lecz trzech z nich zachwiało się i potknęło, jakby nagle oślepli, padając ofiarą magii Dala.
Aeron, Kerridi i Gavatha stanęli mężnie przeciw wrogom, którzy do nich dotarli. Błysnęła i zadzwoniła stal, złodzieje odparli następną falę strażników i przez moment Aeron ośmielił się mieć nadzieję, że być może uda im się wszystkie uciec. Wtedy po drugiej stronie dziedzińca wysmukła zwiadowczyni podniosła się na nogi.
Uniosła palce do ust i wydała z siebie przeszywające gwizd, a kasztanowa klacz, choć miała oczy powiększone przerażeniem, posłuchała wezwania. Pokłusowała do kobiety, która wyszarpnęła z pochwy przy siodle łuk.
Aeron był pewien, że to oznacza kłopoty, lecz kolejny strażnik się na niego rzucił, to zaś nie pozwoliło mu zastanawiać się dłużej nad sytuacją. Fechtując się z przeciwnikiem, ujrzał, że tropicielka wyciąga z kołczanu strzałę, po czym się potyka. Najwyraźniej Dal, niech bogowie go pobłogosławią, zaatakował ją czarem.
Niestety, nie przewróciła się. Strząsnąwszy z siebie efekty magii, odzyskała równowagę i obróciła się w stronę czarodzieja. Pomimo jego wysiłków, by się ukrywać, odkryła, że to on jest źródłem niewidocznych ataków, które nękały jej sojuszników.
Dal bełkotał coś i wymachiwał rękami w mistycznym wzorze, nie dbając już o to, czy ktoś go widzi. Próbował rzucić następny czar. Mimo to był zbyt powolny. Kobieta nałożyła strzałę na cięciwę, przysunęła szare gęsie lotki do ucha i wypuściła pocisk. Drzewce wbiło się Dalowi w pierś. Zamrugał, jakby zdumiony, po czym ugięły się pod nim kolana i padł w piach.
Aeron zamarł z osłupienia. Widział już mnóstwo osób ginących gwałtowną śmiercią. Ich ciała znajdowało w Oeble tak często, że Pan Bez Twarzy, władca miasta, zatrudnił dziwacznego Sękatokościstego Hulma Draeridge’a, aby każdego poranka jeździł po ulicach wozem umarłych i zbierał zwłoki. Ale to był Dal!
Być może wyczuwając przerażenie Aerona, jego przeciwnik ciął go w bok. Na szczęście instynkt złodzieja wystarczył, by zdołał się uchylić. Następnie, zanim miecznik zdążył cofnąć broń do następnego ciosu. Aeron przyskoczył i wykonał pchnięcie. Wojownik upadł.
Aeron rozejrzał się gorączkowo. Kolejni strażnicy biegli w stronę banitów albo też wypadali z paeraddyńskiego targowiska, by sprawdzić, co się dzieje. Tropicielka kroczyła między miotającymi się końmi i kozami, szukając możliwości oddania strzały. Szrama przecinała łysinę Gavatha, a krew plamiła jego twarz oraz groteskowo wypchany kaftan.
Aeron zdał sobie sprawę, że oni i jego kompani nie mają szans na ucieczkę, nie bez pomocy magii Dala, chyba że szybko coś wymyśli. Jeszcze raz się rozejrzał, a wtedy przyszło natchnienie.
Otaczające kompleks mury z piaskowca były wysokie, lecz nie niezdobyte, mierzyły około sześciu metrów. Zakładając, że udałoby im się dostać na ich szczyt, istniała szansa, że przetrwaliby zeskok.
- Chodźcie! – wrzasnął.
Zaczęli się cofać, osłaniając nawzajem. Dotarli do obszaru chłodnego cienia u podstawy muru, odtrącili przeciwników i Aeron poprowadził ich pospiesznie po schodach. Gavatha szedł pośrodku, a Kerridi zamykała pochód.
Niestety szaleńcza wspinaczka ułatwiała zadania kusznikom.
- Poddajcie się! – zawołała przewodniczka.
Gdyby mówiła do jakiegoś innego łajdaka, Aeron mógłby się roześmiać. Być może, jako cudzoziemka naprawde sądziła, że człowiek w jego sytuacji wykona jej polecenie, lecz on wiedział, jakie nieprzyjemności czekają na każdego więźnia, który próbował dokonać kradzieży w Paerze, zwłaszcza jeśli przy tym uśmiercił jednego czy dwóch strażników. Szybka śmierć była dalece atrakcyjniejsza.
Kusze brzęknęły, kiedy tylko przebrzmiały słowa przewodniczki. Na wąskich schodkach trudno było uchylać się przed bełtami, lecz Aeron rzucił się w dół i uniknął śmiertelnych pocisków, choć wbiły się w mur ledwie milimetr od niego.
- Och, na ochronne cienie Maski – stęknął Gavatha.
Aeron się obejrzał. Z torsu niskiego mężczyzny wystawał bełt oraz jedna z szaro opierzonych strzał zwiadowczyni. Gavatha jęknął i osunął się na stopnie.
- Idź dalej! – warknęła Kerridi.
Wyprostowała się, jakby nie zdając sobie sprawy, że w nią również trafił bełt, po czym zachwiała się, przewróciła w tył i stoczyła po schodach, wpadając na biegnących za nią mężczyzn.
Aeron pędził w górę. Nie mógł już nic dla niej zrobić. Przez następnych kilka sekund nie zagrażali mu kusznicy, którzy musieli na nowo załadować broń, co wymagało trochę czasu. Zwiadowczyni jednak czas nie ograniczał. Właśnie naciągała łuk.
Aeron zastanawiał się, ile pocisków uda jej się wystrzelić, zanim zdąży dotrzeć do parapetu. Zbyt wiele, jak podejrzewał, żeby zdołał się przed wszystkimi uchylić. Zważywszy na jej biegłość, powinien się obawiać, czy umknie choćby przed następną.
Cięciwa brzęknęła, lecz strzała nie pomknęła w jego stronę, tylko upadła u stóp kobiety. Przez chwilę nie wiedział, o co chodzi, po czym uświadomił sobie, że pękła cięciwa.
Pomknął dalej, dziękując niebiosom. U szczytu schodów powitał go miecznik. Uchylił się przed jego klingą, po czym ciął go przez nadgarstek. Strażnik upuścił broń, otwierając szeroko oczy i usta, a Aeron odepchnął go z drogi.
Obejrzał się za siebie. Tropicielka nałożyła już cięciwę i szykowała właśnie następną strzałę.
Skoczył przez blanki i ziemia pomknęła mu na spotkanie. Powiedział sobie, że powinien się przetoczyć, lecz upadł tak mocno, że nie był pewien, czy tak naprawdę zrobił to, czy nie. Mijał czas, a on leżał na plecach.
Podniósł się z wysiłkiem. Najwyraźniej nie uszkodził sobie kości. Czuł ból, lecz nie miał on większego znaczenia wobec ciężaru, który ściskał mu serce i płuca. Musiał uciekać, zanim ktoś wystrzeli do niego z blanków albo zanim inni wrogowie wypadną przez bramę.
Popędził na północ, w kierunku serca miasta i jego pochyłych, walących się wież, pragnąć zgubić się w labiryncie krętych zaułków. Na końcu ślepej uliczki odnalazł niewyróżniające się niczym schodki, zszedł pod ziemię i przycupnął wyczerpany. Piekły go oczy, więc przetarł je gniewnie.
***
Z łukiem w dłoni Miri Buckman przedzierała się przez zatłoczoną aleją, póki nie zrozumiała, że złodziej wysforował się daleko przed nią.
Czy mogła go więc wytropić? W lesie czy na bagnisku niemal na pewno. Jednak w mieście skrzypiące wozy ciągnięte przez osły i muły toczyły się tam i z powrotem uliczkami, zamazując wszelkie ślady, jakie zostawiła jej zwierzyna. Piesi błąkali się bez celu, dopełniając dzieła zniszczenia. Co gorsza, niektóre z szerszych arterii były brukowane.
Zaklęła pod nosem. Nigdy nie przepadała za miastami z ich tłumami, kurzem i smrodem, a walące się Oeble wydawało się jej szczególne odrażające.
Na Rogate Ostrze, pomyślała, iglice wyglądają tak, jakby miały się w każdej chwili zawalić.
Wydawało jej się, że co druga osoba na ulicy albo oddala się chyłkiem, albo butnie przemierza ulice, przywołując na twarz kpiący uśmieszek. Co więcej, co trzeci przechodzień był oliwkowoskórym orkiem o świńskim ryju lub jakimś innym goblinoidem. Bez trudu mogłaby uwierzyć, że to miasto jest gniazdem łajdakiem, jak głosiła plotka, nawet gdyby na własnej skórze nie doświadczyła jego bezprawia.
Zawróciła klacz i pojechała z powrotem do Paeraddynu, gdzie ktoś znalazł już dwóch uzdrowicieli, by zajęli się rannymi wojownikami. Nie wyglądało na to, by banici zabili więcej niż kilku jej ludzi. Podejrzewała, że to dobrze, choć jak na razie sama miała ochotę udusić kilku z nich, skoro byli tak głupi, niekompetentni…
Wzięła głęboki oddech i wypuściła go powoli, kontrolując gniew, a przynajmniej obracając go na właściwy cel. Nie powinna łajać najemników, za to, że nie zdołali ochronić skarbu. Ostatecznie był to jej obowiązek i, co przyprawiało ją o obłęd, jej porażka, zabrakło jej bowiem tylko kilku minut, a pozbyłaby się ładunku.
Hostegym Laskonogi dotoczył się do niej chybotliwym krokiem, który zaprzeczał jego przydomkowi. Nie widząc krwi na lazurowym płaszczu najemnika, Miri przyjęła, że jeden ze złodziei kopnął go w kolano, nastąpił mu na stopę czy coś w tym stylu.
- Większość naszych powinna przeżyć – mruknął. – Większość strażników gospody też, jeśli cię to obchodzi.
- A co z tą trójką złodziei, którzy nie uciekli? – odparła, zeskakując z konia. Ruch ten sprawił, że poczuła ból w miejscu, gdzie kopnął ją fałszywy żebrak.
- Wszyscy nie żyją. Strzały i bełty zabiły mężczyzn, a ta wielka zdzira złamała sobie kark, spadając ze schodów.
- Szczyny i łajno – zaklęła Miri. Miała nadzieję, że uda jej się przesłuchać jedno z nich.
Podbiegł do niej stajenny, pryszczaty i wychudzony młodzik.
- Pani… p… pani tropiciel? – wyjąkał, jakby nie był pewien, jak powinien się do niej zwrócić, albo też bał się, że wyładuje na nim swój gniew. – Dżentelmen wewnątrz gospody chce z panią rozmawiać. - Nie wątpię. Zajmij się moim wierzchowcem. – Podała chłopakowi lejce, po czym zerknęła na Hostegyma i dodała: – Ty też możesz iść.
Skierowali się do wspólnej sali gospody, gdzie tuzin niecierpliwych klientów wrzeszczał, chcąc zwrócić na siebie uwagę karczmarza albo służącej; podniecenie kradzieżą i walką wywołało pragnienie u tych, którzy obserwowali przedstawienie. Biała, wypielęgnowana dłoń skinęła przez zasłonę z żółtych szklanych paciorków. Zwiadowczyni i najemnik przeszli przez błyszczące pasma i wkroczyli do wąskiego korytarzyka prowadzącego do prywatnych komnat. Drzwi do ostatniej z nich były uchylone. Weszli do środka i zasiedli za obdrapanym, prostokątnym stołem naprzeciw mężczyzny, do którego przyszli. Małe okno było zamknięte i zasłonięte okiennicą, a ciemne pomieszczenie duszne od uwięzionego ciepła jesiennego popołudnia.
Dostrzegłszy po raz pierwszy tę czystą, zadbaną dłoń, Miri od razu odgadła, iż nigdy nie wykonywała ona pracy cięższej niż suwanie piórem po pergaminie. Widok jej właściciela jedynie utwierdził ją w tym przekonaniu. Pulchny, odziany w proste, lecz dobrze skrojone tunikę oraz bryczesy, szare z brązowymi akcentami, wyglądał jak starszy urzędnik albo zarządca, wysoko postawiony w hierarchii i nawykły do wydawania rozkazów. Zaciśnięte szczęki znamionowały stanowczość, a brązowe oczy inteligencję, co skłoniło ją do stłumienia pogardy, jaką żywiła zwykle wobec takich mieszczańskich pasożytów.
- A więc – rzekł.
- Jesteś…? – zachęciła go Miri.
- Człowiekiem, z którym miałaś się spotkać – powiedział. – I który miał zbadać przedmiot, a później oddalić się i przynieść pieniądze oraz listy uwierzytelniające, gdyby wszystko było w porządku. Nie musimy się sobie przedstawiać. A z pewnością nie teraz.
- Sądziłem, że ten cały Paeraddyn miał być bezpieczny – mruknął Hostegym.
- Dom mojego pana jest bezpieczny – odparł mężczyzna z Oeble, a w jego łagodnym barytonie pojawiła się lekka nuta złości – lecz wasz pracodawca nalegał, abyśmy dokonali wymiany na neutralnym gruncie, bez wątpienia po to, by trudno mi było przechwycić przedmiot, nie płacąc wam.
- Mieszkańcy Oeble – rzekła Miri – nawet ci cieszący się lepszą reputacją, okryci są niesławą.
- A czasami – wtrącił towarzyszący jej najemnik – człowiek poświęca tak wiele wysiłku, spoglądając przez ramię w poszukiwaniu smoków, że wchodzi prosto na niedźwiedzia. Podejrzewam jednak, że nic już nie da dyskusja o tym, co powinniśmy byli zrobić.
- Zakładam – podjęła Miri – że nawet w Oeble czuwa straż czy konstable.
Mężczyzna po drugiej stronie stołu przytaknął i powiedział:
- Owszem, są to Szare klingi. Podejrzewam, że podejmą próbę odnalezienia rabusia, który dopuścił się gwałtu na dziedzińcu Paeru. Mój klient może też przedsięwziąć odpowiednie kroki, by zachęcić ich, do jak największego wysiłku. Nie mówimy im jednak, co łotrzyk ukradł.
- Z pewnością gdyby wiedzieli, jak cenne to…
- Następnego dnia każdy łajdak w mieście również by o tym wiedział, a to nie byłoby pomocne. Nadal możemy odzyskać naszą własność, jeśli Szare Klingi ją odnajdą.
Miri skrzywiła się i zauważyła:
- Nie wyglądasz na przekonanego, że im się uda.
- Są kompetentni, niektórzy nawet uczciwi, ale jest ich tylko około trzydziestu. Oeble to duże miasto oraz, co muszę przyznać, raj dla łotrów, w którym każdego dnia tuziny nowych zbrodni rywalizują ze sobą o uwagę przedstawicieli prawa. Musimy mieć nadzieję, że się uda.
- To zbyt mało – uznała Miri. Ciepłe, stojące powietrze przytłaczało ją i sprawiało, że pulsowało jej w głowie. Z irytacją pociągnęła za zieloną skórzaną zbroję, odsuwając ją od szyi, aby ułatwić sobie oddychanie. – Sami znajdziemy tego drania.
Hostegym stęknął i powiedział:
- Zastanawiam się, czy to dobry pomysł.
- Jestem zwiadowczynią – przypomniała mu Miri. – Tropicielką i myśliwym. Znam się na tym.
- Owszem, ale w lasach – odparł dowódca najemników. – Co pozwala ci sądzić, że w takiej norze jak ta też dopisze ci szczęście?
- Twój przyjaciel ma chyba rację – przytaknął urzędnik. – Nie zamierzam cię zniechęcać. Jak rozumiem, twój pracodawca ma własne problemy i pilnie potrzebuje reszty pieniędzy. Mówiąc najkrócej, w najlepszym interesie wszystkich leży, abyśmy odzyskali przedmiot i sfinalizowali transakcję. Nikomu nie pomożesz, jeśli zginiesz.
- Chyba żartujesz – zawołała Miri. – Uciekł tylko jeden człowiek.
- Jeśli naprawdę masz taki plan – powiedział urzędnik – lepiej, żebyś wybiła to sobie z głowy. W Oeble roi się od łotrów, którzy nie lubią obcych zadających zbyt wiele pytań.
- Świetnie, przyjęłam do wiadomości. Ale pewnie banda rzezimieszków nie może się równać z grupą wyszkolonych wojowników.
Mężczyzna z Oeble uniósł brwi.
- No dobrze – rzekła. – Przyznaję, czworo łotrzyków zrobiło z nas idiotów, ale tylko dlatego, że po swojej stronie mieli magię i szczęście. Teraz czarodziej nie żyje, a skurwiel, który zeskoczył z muru, z pewnością wyczerpał szczęście, jakie Uśmiechnięta Pani pragnęła mu zesłać.
- To możliwe – zgodził się Hostegym, poruszając się niepewnie na krześle – ale muszę...
uniwers1_u1