Ross Murdock 5-Ognista ręka.pdf

(602 KB) Pobierz
42596590 UNPDF
A NDRE N ORTON
AND P.M. G RIFFIN
O GNISTA RĘKA
P RZEKŁAD A NDRZEJ J.K OWALCZYK
T YTUŁ ORYGINAŁU : F IREHAND R OSS M URDOCK VOL . V
Mojemu wujowi Patrickowi Murphy’emu, który nauczył mnie,
jak budować okrągłe wieże
P.M.G.
1.
Oczy Rossa Murdocka zamigotały płomykami ognia, który właśnie rozpalił. Ogień.
Starożytny symbol ogniska domowego. Źródło ciepła i światła. Sprzymierzeniec ludzkości w
walce z ciemnością i rzeczywistymi czy wymyślonymi stworami, które ją zamieszkiwały.
Przyjaciel człowieka. Wróg człowieka. Ogień może także ranić, świadczyły o tym poparzona
twarz i ręce Murdocka.
Mimo to ogień był mu pomocą. Ból, czysto fizyczna męczarnia, przedarł się przez łańcuchy
przymusu mentalnego, które kosmici próbowali nałożyć na jego umysł, by poddać go swojej
woli.
Zapłonął w nim gniew i rozszerzał się jak płomienie ognia, który właśnie rozpalił. Ci obcy
prześladowali go od wielu dni. Śledzili go bez wytchnienia przez cały czas, gdy szedł w dół
rzeki, rozpaczliwie usiłując dotrzeć do miejsca spotkania. Szukali go, skierowali przeciwko
niemu potworne siły swoich umysłów, aby go złamać i zmusić do powrotu. Każdy jego krok
był walką z własnym ciałem, a kiedy chciał się przespać, przywiązywał się do drzewa albo do
korzenia, żeby w stanie nieświadomości nie wrócić i nie oddać się w ich ręce.
Podniósł głowę. Poraniony, głodny, wyczerpany, jednak tego dokonał. Wprawdzie za późno,
ale jednak dotarł. Był wolny i odparł ich pierwszy atak.
Będzie wolny. Wszystko jedno, czy uda mu się jakimś cudem wrócić do własnych czasów,
czy pozostanie w epoce brązu, czy będzie żył jeszcze wiele lat, czy umrze wkrótce z głodu albo
od miecza — i tak nękać go będą problemy, których źródło znajdowało się na jego rodzinnej
Ziemi. Łysawcy nie dostaną go i nie będą nim rządzić.
Murdock spojrzał na broń, którą ściskał w prawej dłoni. Nie wyglądała na taką, która będzie
skuteczna przeciwko paraliżującej sile obcych. Była to tylko płonąca głownia wyjęta z ogniska
rozpalonego z drewna wyrzuconego przez morze, ale wystarczy — jeśli tylko będzie miał
odwagę jej użyć.
Znów zaatakowali. Byli zdecydowani skruszyć jego niewytłumaczalny opór, jednak wytężył
wszystkie siły, by zwalczyć dotkliwy ból, który eksplodował w jego głowie. Nadal panował nad
swoim umysłem. Był w stanie myśleć, był w stanie kontrolować mięśnie.
Rozpostarł lewą dłoń na szerokiej powierzchni głazu. Powoli, bezlitośnie przybliżył do niej
płonącą głownię…
Ross usiadł, tłumiąc krzyk, który go obudził. Jego serce nadal dudniło z przerażenia
wywołanego nocnym koszmarem. Minęło kilka chwil, zanim całkowicie odzyskał kontrolę nad
sobą.
Niech szlag trafi tych Łysawców! Niech szlag trafi każdego z ich po trzykroć przeklętego
rodzaju! Gdy nie spał, wspomnienie pierwszego starcia z ich wolą nie sprawiało mu kłopotu,
ale w czasie snu zbyt często jego umysł ogarniały przerażenie i ból.
Cóż, tym razem sam był sobie winien. Gdy był zmęczony po porannym wysiłku, powinien
odświeżyć się pływaniem, zamiast rozkładać się pod drzewem jak jakiś turysta podczas wakacji
tam, na Terrze.
Agent czasu wstał i poszedł plażą do brzegu morza. Oddychał głęboko, żeby świeże
powietrze rozwiało ostatnie ślady nieprzyjemnego snu.
Spoglądał ponuro na rozciągający się przed nim piękny krajobraz, nie odczuwając zachwytu,
który towarzyszyłby mu w innych okolicznościach.
Lazurowe niebo łączyło się na horyzoncie z błękitem bezkresnego oceanu przechodzącym
nad mieliznami w turkus. Woda była ciepła, doskonała do pływania. Nie odczuwało się szoku
termicznego, powodowanego zetknięciem rozgrzanego ciała z zimną wodą, Powietrze również
było wspaniałe, rozgrzane, ale tak rześkie od morskiej bryzy, że nie czuło się jego gorąca.
Wszystko było doskonałe na tej Hawaice z odległej przeszłości. Tak cholernie doskonałe…
Ross Murdock przycisnął do czoła pokryte bliznami po oparzeniach palce lewej dłoni, ale
odzyskał panowanie nad sobą. Byli nieodwołalnie uwięzieni i będą musieli tu zostać przez
resztę swoich dni. Musiał się z tym pogodzić i zrobić wszystko, aby ułożyć sobie życie jak
najlepiej.
Nie był w stanie! Starał się, ale nie znajdował tu niczego, co byłoby dla niego podporą,
czemu mógłby się poświęcić bez reszty. Tak było, dopóki on i jego towarzysze — człowiek i
delfiny — nie połączyli sił z tubylcami, by odeprzeć międzygwiezdnych najeźdźców, których
celem było zniszczenie wszystkich ważniejszych form życia na tym świecie.
Przez moment w jego bladych, szarych oczach zapłonął ogień. Odkąd siłą rzeczy stał się
uczestnikiem Projektu i zaczął podróżować w mglistą przeszłość swojej rodzimej Terry,
walczył z tym starożytnym, śmiertelnie niebezpiecznym ludem gwiezdnych wędrowców,
których nazwał Łysawcami z powodu ich ogromnych głów pozbawionych włosów. To oni byli
wrogami z jego koszmarów. Świetnie się do tego nadawali ze swoim znakomitym uzbrojeniem,
z przerażającą zdolnością kontroli umysłów i całkowitą pogardą dla wszelkich odmiennych
form życia.
Uniósł głowę. Kiedyś przecież ich pokonał. Należał do zespołu, który zdobył jeden z ich
statków gwiezdnych i sprowadził go Terrę wraz z całą biblioteką taśm z nagraniami z podróży,
co otworzyło jego rodzajowi świat gwiazd i planet je okrążających. Zabił tam wtedy kilku
gwiezdnych zbrodniarzy.
Światło znów go opuściło. Westchnął. Hawaika była jednym ze światów, na które
doprowadziły terrańskich odkrywców taśmy z zdobyte na Łysawcach. Znaleźli pokrytą
lotosami planetę, na której było żadnych większych form życia i nic nie wskazywało, żeby
kiedykolwiek istniały, dopóki on sam, Gordon Ashe, Karara Treli i towarzyszące jej delfiny —
Tino–rau oraz Taua — nie wybrali w przeszłość planety, w sam środek czasu, gdy poprzednia
rasa całkowicie wyniszczyła lokalne formy życia. Pomogli tubylcom zjednoczyć się — bo
istniały tu dwie odrębne rasy — i poprowadzili ich do zwycięskiej walki z najeźdźcami. Ceną
ostatecznego zwycięstwa była jednak utrata portalu, przez który tutaj weszli. Zwycięstwo i
życie dla Hawaiki były zarazem wyrokiem dla niego i jego ludzi.
Młody człowiek zadrżał i westchnął głęboko. Kiedy portal zniknął, zostali zamknięci w
czasie, w historii tego obcego świata, na zawsze odcięci od swoich czasów, swojego ludu i
swojej pracy. Od wielkiej bitwy upłynęły trzy miesiące. Trzy miesiące, a wydawało mu się,
jakby to były trzy lata. Albo trzydzieści…
Spoglądał ponuro, gdy nagle jego zadumę przerwały plusk i śmiech. Jakieś dziesięć metrów
od niego wyłoniła się z wody smukła kobieta, a chwilę później dwa rozbrykane srebrnobłękitne
kształty — delfiny baraszkujące tak, jak tylko one potrafią.
Ross pomachał ręką, bo oczekiwano od niego jakiejś reakcji, ale szybko odwrócił się i
poszedł w stronę oddalonych skał, gdzie mógł usiąść i chwilę spokojnie pomyśleć.
Zmienił trochę zdanie. Los, który przypadł w udziale ich misji, nie był nieszczęściem dla
wszystkich jej członków. Delfiny świetnie zaadaptowały się w tym świecie i w tych czasach. A
Karara…
Murdocka mimo upału przeszył dreszcz. Ten świat i ten czas były jakby dla niej stworzone.
W bitwie przeciwko najeźdźcom ludzie z Terry złączyli się i zmieszali z trzema Foanna,
ostatnimi, jakie zostały ze starej, magicznej rasy, rządzącej niegdyś Hawaiką. Do podjęcia tego
drastycznego kroku zmusiła ich potrzeba. Uczynili to mimo niebezpieczeństwa, że mogłoby to
ich samych jakoś przemienić. Murdock i jego partner, doktor Gordon Ashe, wyszli z tego bez
szwanku. Mówiąc ściślej — zostali odrzuceni przez Siły, które przywołali. Ale inaczej było z
Trehern. Zbadały ją i uznały, że się nadaje. Znów wstrząsnął nim dreszcz i zamknął oczy. Kiedy
do nich wróciła, nie była już człowiekiem.
Ross raz jeszcze przyjrzał się istocie igrającej z delfinami. Jej osobowość pozostała bez
zmian. Prawie. Błogosławił za to nieznane bóstwa, które rządzą czasem i przestrzenią. Nigdy
nie lubił Karary, mimo że szanował jej umiejętności i odwagę. Nie miało to zresztą znaczenia.
Byli towarzyszami, Terranami, ludźmi pośród pięknych, ale obcych istot…
Karara była przedtem istotą ludzką. Teraz była jedną z Foanna, jeszcze zaledwie cieniem
Foanna, ale z każdym tygodniem, gdy coraz lepiej rozumiała i poznawała tajemną trójcę,
różnica między nią a towarzyszami z Terry zdawała się pogłębiać — zarówno w jej wyglądzie,
jak i w jej wnętrzu.
Z początku sądził, że ta przeklęta planeta zmieniła również Gordona. Nie pod względem
fizycznym ani psychicznym. Ross miał wrażenie, że Gordon traktuje go inaczej niż podczas
pierwszej wspólnej misji. Jemu także łatwo przychodziło obcować z Foanna, ale on był
naukowcem, żądnym wiedzy i zdolnym do skoncentrowania się na nauce. Gdyby nie Projekt,
który ich połączył, Ross Murdock niewiele miałby wspólnego z tym człowiekiem.
Agent czasu zacisnął palce na rozgrzanym od słońca kamieniu Teraz, gdy niebezpieczeństwo
minęło, niewiele miał do zaoferowania Hawaice. Nie pasował tutaj. Nie był w stanie połączyć
się mentalnie z Foanna, chociaż one potrafiły odczytywać fragmenty jego myśli. Co więcej, nie
chciał dawać im głębszego dostępu do swoje go wnętrza i sama myśl o tym budziła w nim
niechęć.
Murdock uśmiechnął się smutno. Przez swój egoizm i litość nać sobą źle ocenił stosunek
Ashe’a do miejsca ich wygnania. Gordon mógłby lepiej sobie radzić, ale był równie
nieszczęśliwy, jak Ross.
Przede wszystkim był archeologiem, a nie antropologiem, a już na pewno nie należał do tych
miłośników czystej teorii, którzy ślęczą nad faktami zebranymi przez innych jak skąpiec nad
pieniędzmi, których nigdy nie wyda. On też poświęcił się Projektowi Czasu i perspektywom
gwiezdnych światów, które Projekt otwierał. Fakt że został odcięty od tego wszystkiego i
wciśnięty siłą w fotel obse watora, był dla niego równie zabójczy, jak i dla jego niespokojnego
młodszego towarzysza.
Jeśli chodzi o więź między nimi, to nie miał na ten temat zdania Nie uległa zerwaniu ani nie
osłabła. Zmieniły się tylko sposoby je okazywania w tych całkowicie zmienionych warunkach,
w których przyszło im żyć.
To, że archeolog spędzał wiele czasu z Foanna, wynikało za równo z jego wykształcenia i
zainteresowań, jak i z faktu, że umiał się z nimi dobrze porozumieć. Pan Czasu, pomyślał Ross,
nieświadomie powtarzając sformułowanie, którego użyła Eveleen. Ogarnęły go nagle ból i
wstyd. Powinien klęknąć przed nimi z wdzięczności, zamiast wzbudzać w sobie zazdrość. To
przecież im ten stary człowiek zawdzięczał całkowite wyleczenie ran umysłu, które od niósł po
stracie Travisa Foksa i jego kolonii. Ashe bez powodu czuł się za to odpowiedzialny, a ból i
poczucie winy omal go nie zniszczyły.
— Ross! Odwrócił się.
— Tutaj, Gordonie!
Dołączył do niego. Ashe był prawie o głowę wyższy od Murdocka i o kilka lat od niego
starszy, ale ciało miał smukłe, twarde i zbrązowiałe od słońca Hawaiki, chociaż nalegał, żeby
obaj chronili się przed promieniami słońca, które na dłuższą metę mogą okazać się
niebezpieczne.
— Spójrz na tych troje — powiedział Ross, wskazując na Kararę i morskie ssaki z wyraźną
przyjemnością. Jedno było pewne: nikt nie przyłapie go na tym, że jak jakiś rozpieszczony
nastolatek kręci nosem na los, którego nie jest w stanie zmienić.
— Znaleźli swój dom — zgodził się Gordon z uśmiechem. Popatrzył na towarzysza
badawczo, ale zaraz przeniósł wzrok na koniec plaży, w stronę statku o wysokich masztach
stojącego przy brzegu.
— Obserwowałem dzisiaj ciebie i Torgula. Wytrącenie mu broni zajęło ci dokładnie dwie
minuty i czterdzieści sekund, a on przecież uprawia szermierkę na miecze odkąd przestał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin