Solar Queen 2-Statek plag.pdf

(578 KB) Pobierz
42596802 UNPDF
A NDRE N ORTON
S TATEK P LAG
P RZEŁOŻYŁ : P AWEŁ K RUK
T YTUŁ ORYGINAŁU : P LAGUE S HIP
R OZDZIAŁ 1 - P ERFUMOWANA P LANETA
Dan Thorson, zastępca Szefa Ładowni na Królowej Słońca, statku kosmicznym
należącym do Wolnych Pośredników z portem macierzystym na Ziemi, stał na środku
ciasnawej łazienki statku, podczas gdy Rip Shannon, zastępca Astronawigatora i jego
przełożony w Służbie Handlowej od około czterech lat, wcierał między okazałe łopatki Dana
olbrzymie ilości jakiejś mocno pachnącej maści. Małe pomieszczenie wypełniał ostry zapach,
który Rip wciągał nosem, kiwając przy tym z uznaniem głową.
- Będziesz prawdopodobnie najpiękniej pachnącym Ziemianinem, jaki kiedykolwiek
stanął na powierzchni Sargolu. - Jego miękka, trochę niewyraźna mowa przeszła w rubaszny
chichot.
Dan kichnął i spróbował ocenić wyniki nacierania na swym barku.
- Czego to nie musimy robić dla Branży. - W jego uwadze dało się odczuć zażenowanie.
- Dobrze to wetrzyj, muszę mieć pewność, że starczy na długo. Van twierdzi, że Salarikowie
potrafią zagadać cię na amen nie mówiąc przy tym nic konkretnego. A my mamy siedzieć i
wysłuchiwać, dopóki nie wyciągniemy od nich jasnej odpowiedzi.
Kichnął i potrząsnął głową. W tak ciasnym pomieszczeniu nawet przyjemny zapach
trochę odurzał.
- Musieliśmy wybrać taki świat… Ciemne palce Ripa zastygły w bezruchu.
- Dan - odezwał się ostrzegawczo. - Nie mów nic przeciwko tej wyprawie. Ustaliliśmy
już to, a więc powinniśmy optymistycznie patrzeć w przyszłość.
Dan jakby na przekór obstawał w myśli przy bardziej ponurej wizji najbliższej
przyszłości.
- Jeśli - rzekł - ta propozycja z Sargolu zawiera istną galaktykę takich „jeśli”. Tobie
łatwo tak mówić, wylądujesz i nie musisz uganiać się, pachnący niczym fabryka przypraw
korzennych, zanim dogadasz się z jakimś tubylcem.
Rip postawił słój z kremem.
- Co świat to obyczaj - powtórzył utarte powiedzonko Branżowców. - Ciesz się, że na
tym akurat łatwo jest się przystosować. Przypomina mi się parę innych. No - zakończył masaż
solidnym klepnięciem. - Równiutko cię wymazałem. Dobrze, że nie masz cielska Vana. By jego
wysmarować, potrzeba co najmniej godziny, nawet z pomocą Franka. Twoje ubranie powinno
być już wyparzone i gotowe.
Otworzył małą szafkę ścienną przeznaczoną do sterylizacji ubrań mogących ulec
skażeniu w kontakcie z organizmami szkodliwymi dla Ziemian. Z jej wnętrza wydobył się
obłok pary o tym samym korzennym zapachu.
Dan wyciągnął ostrożnie swój strój Branżowca. Gdy się ubierał, poczuł na skórze
wilgoć brązowej jedwabistej tkaniny, z której był uszyty. Na szczęście na Sargolu było ciepło.
Kiedy stanie na jego czerwonawej powierzchni tego ranka, żaden najmniejszy nawet ślad
zdradzający jego pochodzenie spoza tego świata nie będzie mógł podrażnić wrażliwych nozdrzy
Salarików. Miał nadzieję, że przywyknie do tego. W końcu przechodził przez coś takiego po raz
pierwszy. Nie potrafił jednak pozbyć się odczucia, że to wszystko jest bardzo głupie. Tyle
tylko, że Rip miał rację - trzeba się przystosować do zwyczajów cudzoziemców albo przestać
handlować. A wtedy musiałby robić rzeczy, które z pewnością o wiele bardziej doskwierałyby
jego wybrednym gustom, których istnienia niewielu domyśla się w tym wysokim chudym ciele.
- Fe, wynoś się - odezwał się Ali Kamil, zastępca głównego mechanika. Na jego twarzy
o zbyt regularnych rysach malował się wyraz olbrzymiego obrzydzenia, gdy machając ręką
mijał Dana w korytarzu.
Chcąc ulżyć powonieniu swego towarzysza, Dan przyśpieszył kroku w stronę lewej
burty Królowej połączonej teraz rampą z powierzchnią Sargolu. Tu jednak zatrzymał się
czekając na Van Rycka, który był Szefem Ładowni na statku i jego bezpośrednim przełożonym.
Był wczesny ranek i Dan pozostawiając statek za sobą pozwolił, by świeży poranny wiatr
szemrzący w błękitnozielonym trawiastym lesie uniósł ze sobą sporą dawkę jego chwilowej
irytacji.
Ta część Sargolu pozbawiona była gór, najwyższymi zaś wzniesieniami były okrągłe
pagórki gęsto pokryte wysoką na dziesięć stóp trawą, która rosła też na równinach. Przez
iluminatory Królowej widać było nieustanne falowanie traw, co sprawiało wrażenie, że planeta
wyściełana jest szemrzącym i płynącym dywanem. Na zachodzie można było dostrzec morza -
obszary płytkiej wody tak pocięte pasmami wysp, że
bardziej przypominały szereg słonych jezior. I właśnie to, co można było znaleźć w tych
morzach, zwabiło Królową Słońca na Sargol.
W rzeczywistości odkrycie to przypadło innemu Kupcowi. Był nim Traxt Cam i on
właśnie rościł sobie prawo do Sargolu, mając nadzieję na sporą fortunę lub przynajmniej na
niewielki zysk z wkładów włożonych w handel wonnościami, który polegał głównie na
eksporcie z pachnącej planety jej najbardziej wonnych produktów. Znalazłszy się na Sargolu,
Cam odkrył kamienie Koros - nowy gatunek klejnotów. Garść ich oferowana na targu jednej z
planet układu wywołała nieomal bijatykę wśród licytujących się handlarzy klejnotami. Tym
sposobem Cam znalazł się na dobrej drodze do tego, by stać się jednym z handlowych
potentatów. Na przeszkodzie stanęło to, że zwabiono jego statek w zdradliwą sieć piratów z
Otchłani i tak wypadł z gry.
A ponieważ załoga Królowej Słońca także nie uniknęła pułapki, jaką była Otchłań, i
miała swój dość znaczny udział w rozbiciu tej diabelskiej instalacji, więc zażądała w nagrodę
handlowych przywilejów Traxta Cama, który nie posiadał prawnych spadkobierców. Tak
znaleźli się na Sargolu, mając za przewodnik notatki Cama i wtłoczoną do mózgów całą
dostępną wiedzę o mieszkańcach zwanych Salarikami.
Dan usiadł na skraju rampy, opierając stopę na bogatej czerwonej glebie Sargolu, w
której przebłyskiwały okruszki złota. Nie miał wątpliwości, że jest obserwowany, lecz starał się
nie okazywać, iż jest tego świadom. Dorośli Salarikowie zachowywali w stosunku do kupców
postawę wyniosłości i obojętności, młodzież zaś swoją wścibskością dorównywała pogardzie
starszych. Dan pomyślał, że jest może w takiej postawie jakaś metoda.
Van Ryck i kapitan Jellico prowadzili już wstępne rozmowy, co zajęło nieomal cały
dzień, a z czego nie wynikło zupełnie nic. Salarikowie, mający kocich przodków - w swych
kontaktach z przybyszami spoza ich własnego świata byli ceremonialnie ostrożni i zupełnie
obojętni. A jednak Cam musiał jakoś do nich dotrzeć, inaczej nie przywiózłby ze swej
pierwszej wyprawy sakiewki pełnej kamieni Koros. Chociaż z drugiej strony wśród jego
zapisków odnalezionych na Otchłani nie było najmniejszej nawet wzmianki o tym, jak udało
mu się pokonać niechęć tubylców do sprzedaży. Dawało to do myślenia, lecz pośrednikiem
każdego Kupca jest cierpliwość, a Dan całkowicie ufał Yanowi. Prędzej czy później Szef
Ładowni znajdzie sposób na Salarików.
W tym momencie, jakby wywołany myślą Dana, ukazał się sam Van Ryck ustrojony w
nasączoną wonnościami tunikę, która opinała jego nie przyzwyczajony do takiego skrępowania
byczy kark. W czapce wsuniętej na swe blond włosy zszedł po rampie, rozsiewając wokół
aromatyczną woń. Kiedy zbliżał się do swego asystenta, pociągnął mocno nosem i z uznaniem
pokiwał głową.
- Widzę, że nasmarowany i gotowy.
- Sir, czy kapitan też idzie?
Van Ryck zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, to nasze zmartwienie.
- Cierpliwości, chłopcze, cierpliwości.
Ruszył przez przerzedzoną trawę po drugiej stronie wypalonego lądowiska w kierunku
dobrze ubitej drogi.
Dan ponownie poczuł na sobie czyjś wzrok, co przypomniało mu, że są obserwowani.
Przynajmniej nie musieli obawiać się ataku. Kupcy byli tu nietykalni, stanowili tabu, a ich
stanowiska znajdowały się pod białą diamentową tarczą pokoju, który gwarantowała przysięga
krwi składana przez wszystkich klanowych wodzów z całego okręgu. Nawet w czasie
międzyklanowych utarczek śmiertelni wrogowie spotykali się zgodnie pod tą tarczą i nie śmieli
zwrócić ku sobie swych szponiastych noży w dwumilowym promieniu zasięgu tarczy.
Trawiasty las szeleścił zdradliwie, lecz Ziemianie nie wykazywali jakiegokolwiek
zainteresowania tymi, którzy ich śledzili. Z łodygi trawiastego drzewa poderwał się owad o
cieniutkich, lśniących zielono skrzydłach i leciał przed nimi, jakby był ich oficjalnym heroldem.
Z czerwonej, rozgniatanej butami gleby unosił się ostry zapach, zupełnie różny od ich
własnego. Dan przełknął parokrotnie ślinę, mając nadzieję, że jego przełożony nie dostrzegł
tych oznak złego samopoczucia. Lecz Van Ryck mimo nastroju ogólnego zadowolenia i
beztroskiej życzliwości miał oko na wszystko, włączając najdrobniejsze nawet szczegóły, które
mogły mieć wpływ na delikatne negocjacje w ramach galaktycznego handlu. To właśnie, że
nigdy nie pominął najdrobniejszego, ale często ważnego szczegółu, przyniosło mu w efekcie
status wytrawnego zdobywcy Kargo. Teraz odezwał się, wydając polecenie:
- Zażyj znieczulacz!
Dan sięgnął do torebki zawieszonej u pasa, zbierając się w sobie i obiecując, że bez
względu na to, jak bardzo tego dnia będą mu dokuczały zapachy, nie podda się. Przełknął
malutką pigułkę, jaką medyk Tau przygotował na taką ewentualność, i spróbował skupić się na
czekającym ich zadaniu. Jeśli w ogóle będzie coś do zrobienia i nie będzie to kolejny długi
dzień zmarnowany na bezowocne przemówienia pełne wzajemnego szacunku, które nie
przyniosą im większych korzyści poza kolekcją pięknych słówek.
- Hou…! - usłyszeli za sobą przy drodze okrzyk, który brzmiał jak zawodzenie lub może
butne ostrzeżenie.
Van Ryck nie zmienił kroku. Nie odwrócił głowy, ani nie dał poznać po sobie, że słyszał
to ostrzeżenie wysłane wodzowi klanu. Szedł dalej, trzymając się dokładnie środka drogi. Dan
zaś kroczył regulaminowym krokiem z tyłu po lewej stronie, jak przystało oficerowi jego rangi.
Hou! - temu okrzykowi, jaki wydobył się z gardła jednego z Salarików, którego
wybrano ze względu na siłę jego płuc, zawtórowało teraz głuche dudnienie wielu stóp.
Ziemianie dalej szli środkiem, nie rozglądając się i nie przyśpieszając.
Dan wiedział, że było to uzasadnione. Przeczuleni na punkcie starszeństwa członkowie
klanu Salarików uważali, że nie powinieneś ustępować, jeśli nie chcesz okazać swej niższości,
jeśli zaś z jakichś tam powodów już to uczyniłeś, to nie masz co stawać twarzą w twarz z ich
wodzami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin