Zapach magii.pdf

(1323 KB) Pobierz
Norton Andre - Zapach magii
Andre Norton
Zapach magii
Przekład Ewa Witecka
Tytuł oryginału Scent Of Magic
 
DziĘkujĘ Rose Wolf, Ann Crispin, Mary Schaub, Eluki Bes
Shahar, Lyn Mc Conchie, Mary Krueger i Caroline Fike
za poparcie, które tak wiele dla mnie znaczyło w ubiegłym roku
 
1
Wielki dzwon na głównej wieŜy straŜniczej Kronengredu zaczął bić jak na trwogę.
Nawet najbardziej pracowici uczeni nie pamiętali, od ilu lat tak było. Silny wibrujący
dźwięk przeniknął wszystkie stłoczone obok siebie stare budowle. Docierał nawet do
zamku znajdującego się na wzgórzu rywalizującym wysokością z dzwonnicą. ChociaŜ
mrok mijającej zimy nadal czaił się czarnymi plamami wokół alei i drzwi, dzwon
wzywał teraz wszystkich solidnych obywateli — tych, którzy zapewniali
Kronengredowi dostatek i bezpieczeństwo — aby wstali i powrócili do codziennych
zajęć.
Jego Wysokość ksiąŜę Kronengredu mógł wsunąć się głębiej pod kołdrę na swoim
wielkim łoŜu, ale w maleńkiej spiŜarce (na pewno nie moŜna było zaszczycić jej
mianem „pokoju”) przylegającej do ogromnej kuchni Karczmy Wędrowców,
Willadene usiadła z westchnieniem: przy kaŜdym ruchu zbutwiałe źdźbła słomy jak
zwykle drapały ją poprzez wystrzępiony siennik.
Po przebudzeniu zawsze robiła to samo. Zanim sięgnęła po długą koszulę, jej ręce
wędrowały do maleńkiego woreczka, ogrzanego przez jej małe piersi, i podnosiły go
do udręczonego nosa. Głęboko wciągała w nozdrza woń pokruszonych przypraw i
ziół, które rozjaśniały jej w głowie. Tym razem tępy ból po długiej słuŜbie ostatniej
nocy w szynku nie ustąpił.
Teraz ubrała się pośpiesznie, wkładając odzienie przerobione po znacznie większej
osobie, tak znoszone, Ŝe miało jednolitą brudnoszarą barwę. Zapachy — kaŜdego
ranka musiała się mobilizować, by wytrzymać ohydne wonie. Była pewna, Ŝe czasami
nawiedzały ją w snach jako nocne koszmary. Ta kuchnia to nie ogród kwiatowy
stworzony dla umilania Ŝycia córce jakiegoś wielmoŜy. Właśnie wsuwała gładkie
włosy pod chustkę, kiedy usłyszała szczęk rondli stawianych na długim stole.
ZadrŜała z niepokoju. Tylko ciotka Jacoba ma odwagę uŜywać tych naczyń jak
popadnie, a sądząc po odgłosach, tego ranka ponosi ją jej krewki temperament i musi
się na kimś wyładować.
— Willa, chodź tu, ty leniwa flądro! — Chrapliwy głos, którego brzmienie
przypominało czyszczenie zapuszczonego kotła, podniósł się po kolejnym
szczęknięciu garnka. Pewnie ciotka Jacoba popchnęła wielki kocioł do owsianki z
takim rozmachem, Ŝe odbił się od poczerniałych od dymu kamieni wielkiego ogniska.
Willadene (czasami zapominała, Ŝe niegdyś tak ją nazywano — upłynęło bowiem
wiele lat, odkąd straszliwa zaraza zdziesiątkowała mieszkańców miasta, a kuzynka jej
ojca — na rozkaz sędziego grodzkiego — niechętnie przyjęła ją na pomywaczkę czy
raczej na popychadło) pobiegła do kuchni.
Na szczęście miała się na baczności i dlatego uchyliła się przed wielkim, cięŜkim
kuflem; gdyby w nią trafił, mogłaby stracić przytomność. Powitanie Jacoby nie
naleŜało do przyjemnych, kiedy była w tak złym humorze. Willadene szybko
ściągnęła na dół kawał słoniny. Ze wszystkich sił musiała się bronić przed mdlącym
smrodem, gdyŜ mięso tutaj nigdy nie było dobrej jakości: zawsze przetrzymywano je
zbyt długo. Jacoba Ŝałowała kaŜdego pensa, jeśli chodziło o poŜywienie dla
większości klientów jedzących wczesnym rankiem. MoŜe byli tak senni, Ŝe połykali je
na wpół śpiąc.
Jacoba znów zaczęła mieszać w wielkim kotle z owsianką, który zawiesiła nad
ogniem minionej nocy, Ŝeby jego zawartość powoli się gotowała. Obsługujący
klientów chłopak imieniem Figis z niedomytą twarzą ze szczękiem ustawiał miski na
tacy. Nie podniósł wzroku, ale Willadene zauwaŜyła, Ŝe ma podbite oko. Było to
 
świadectwo nigdy nie kończącego się konfliktu między Figisem a stajennym Jorgiem.
Willadene zabrała się do krojenia słoniny noŜem, który Figis powinien był wczoraj
naostrzyć. Nie pokroiła słoniny na gładkie paski, lecz na postrzępione kawałki, które
zamierzała włoŜyć do rondla o trzech nóŜkach i długiej rączce. Uklękła więc w
popiele i przysunęła cięŜki garnek na tyle blisko ognia, aby jego zawartość zaczęła się
smaŜyć.
Z całej duszy pragnęła wyjąć swój woreczek z ziołami i uŜyć go do ochrony przed
ostrym odorem skręcającego się mięsa. Jednak zgarbiła się i cierpiała w milczeniu,
bojąc się zwrócić na siebie uwagę Jacoby.
Ta duŜa kobieta kroiła wczorajszy czarny chleb — teraz twardy, prawie jak
kamień. Talerze juŜ czekały na smaŜoną słoninę i ser. Wikt ten moŜe był trzeciej lub
nawet czwartej kategorii, za to Jacoba nie skąpiła jedzenia.
Później kucharka odwróciła się, by nalać chochlą owsiankę do pięciu misek.
Willadene skuliła się przy ognisku.
Jak dotąd, szczęście jej nie dopisywało. Wyche został na noc. Kiedy wymknęła się
chyłkiem — dwie ostatnie świece właśnie się dopalały — Wyche nadal tkwił w
szynku: jego olbrzymie cielsko wylewało się z jedynego wielkiego krzesła, jakie
posiadała karczma. Zapach najmocniejszego zaprawionego korzeniami jabłecznika
nie mógł ukryć smrodu bijącego od Wyche’a. Nie był to tylko odór niemytego ciała i
brudnego odzienia, ale jeszcze czegoś, co dziewczyna wyczuwała, lecz czego nie
umiała nazwać — choć od czasu do czasu karczma gościła i innych klientów
wydzielających taką samą nieprzyjemną woń. PrzewaŜnie były to typy spod ciemnej
gwiazdy. Musi zapytać Halwice…
— Kiedy to spalisz, dopiero poczujesz, jak ogień parzy! Willadene szybko cofnęła
rondel, którego trzy nóŜki zgrzytnęły na kamieniach ogniska. Owinęła szmatą rękę
najciaśniej, jak mogła, by chronić ją przed Ŝarem rozgrzanego naczynia. A mimo to
rączka nadal ją parzyła, gdy podeszła do stołu, usiłując utrzymać cięŜki rondel w
pozycji poziomej. Jacoba długo przyglądała się smaŜonej słoninie.
Wreszcie ułoŜyła przyrumienione kawałki na pokrojonym chlebie, starając się
dzielić sprawiedliwie. Podwoiła tylko ostatnią porcję. To oczywiście dla Wyche’a.
Willadene przechyliła ostroŜnie rondel i nalała trochę syczącego tłuszczu na kaŜdą
kromkę.
W międzyczasie Figis zdąŜył juŜ odejść z tacą pełną misek i z garnkiem miodu do
posłodzenia ich niesmacznej zawartości. Teraz wrócił po resztę posiłku.
— Ten kupiec z Bresty — rzekł, przezornie trzymając się z dala od Jacoby —
oświadczył, Ŝe znalazł karalucha w swojej misce. Spójrz… — Figis postawił miskę na
stole kuchennym; wyraźnie widać w niej było czarnego owada. — Dodał teŜ, Ŝe
zamierza porozmawiać z tutejszym sędzią o mięsie, którego nie zamówił… —
Chłopiec zachichotał i z łatwością uchylił się przed pięścią Jacoby. Chwycił drugą z
chlebem, mięsem i duŜą gomółką sera i odszedł, zanim kucharka zdołała okrąŜyć stół.
Figis postąpił nierozsądnie, pomyślała Willadene. Jacoba jest bardzo pamiętliwa.
Wcześniej czy później chłopak zapłaci za swoje zuchwalstwo. ChociaŜ jego
ostrzeŜenie moŜe być prawdziwe — jeszcze kilka skarg do sędziego i Jacoba wpadnie
w tarapaty.
W rzeczy samej Willadene od początku słuŜby w kuchni zajazdu zastanawiała się,
dlaczego Jacobie tak długo udaje się uniknąć reprymendy za brud i podejrzanej
jakości potrawy.
Teoretycznie Karczma Wędrowców jest własnością Jacoby, ale w rzeczywistości
kaŜdy budynek w Kronengredzie naleŜy do księcia, choć ta sama rodzina moŜe w nim
mieszkać przez wiele pokoleń. KsiąŜę bez wątpienia ma na głowie waŜniejsze sprawy
niŜ zaniedbania i porywcze usposobienie jakiejś karczmarki.
 
Minęło pięć lat od zarazy morowej, która otworzyła Uttobricowi drogę do władzy
nad Kronenem. Przedtem był mało znanym, dalekim krewnym rodziny ksiąŜęcej, lecz
zrządzeniem losu jako jedyny męŜczyzna z tego rodu uniknął okropnej śmierci w
męczarniach. śył jednak ktoś, kto był znacznie bliŜej tronu — pani Saylana, córka
ostatniego księcia. Straszliwa zaraza zabrała takŜe jej małŜonka, ale Saylana miała
syna; na swoje szczęście znajdował się on z dala od miasta, gdy zaatakowała je
śmiertelna choroba. Wśród wielmoŜów nie brakowało takich, którzy znacząco unosili
brwi lub nawet ośmielili się szeptać po kryjomu, kiedy w rozmowie wymieniano jego
imię. Uttobric miał więc rywala — lub kogoś, kto mógł się nim stać — choć
kroneńskie prawo sukcesji nie uległo zmianie i tron naleŜał do niego.
— Idź do szynku, flejtuchu! — warknęła Jacoba. — Wyche chce przepłukać sobie
gardło. Pewnie przyciągasz klientów… Hmm… — W głosie Jacoby zabrzmiała nuta,
która powstrzymała Willadene od natychmiastowego wykonania rozkazu.
— Brakuje ci tylko dwadzieścia jeden dni do chwili, gdy sędzia ogłosi cię dorosłą
kobietą, choć jesteś głupia i chuda jak szczapa. Wyrzucasz dobre jedzenie i mówisz,
Ŝe doprowadza cię do mdłości. Mdłości! Próbujesz okłamać lepszych od siebie, bo
jesteś okropnie uparta. Nie odznaczasz się urodą… Ale jesteś młoda i moŜesz lepiej
trafić. Spodobałaś się Wyche’owi, dziewczyno. Nie obrzucaj go złymi spojrzeniami.
Jako twoja opiekunka z woli sędziego mam prawo wybrać męŜczyznę, który zdejmie
mi cię z karku. Wyche musi być niespełna rozumu, skoro ciebie pragnie. Idź teraz do
izby i, jak powiedziałam, bądź dla niego miła. Ciesz się, Ŝe dostaniesz męŜczyznę z
pełnym trzosem — ofiarował przecieŜ dostatecznie wysoką opłatę ślubną. Z jakiegoś
powodu ta przemowa wprawiła karczmarkę w dobry humor. A na zakończenie Jacoba
ryknęła głośnym śmiechem. Willadene doskonale zdawała sobie sprawę, Ŝe z jej
twarzy moŜna wyraźnie wyczytać obłędne przeraŜenie, jakie budził w niej taki los.
Halwice — gdyby tylko udało się jej dotrzeć do Halwice! Wiedziała, iŜ nie moŜe
mieć Ŝadnej pewności, Ŝe zielarka choćby tylko wysłucha jej prośby. Z tęsknotą
pomyślała o tamtym spokojnym sklepie i o wszystkim, co los zdawał się jej
obiecywać, odkąd po raz pierwszy tam trafiła. Gdyby tak mogła słuŜyć jako kucharka
u Halwice, czułaby się jak w niebie. PrzecieŜ umie gotować i robi to dobrze, kiedy ma
po temu okazję. Ale od dorosłości i moŜliwości wyboru dzieli ją dwadzieścia jeden
dni. Na razie Wyche czeka, Jacoba zaś zbliŜa się do niej z podniesioną wielką pięścią.
Willadene odeszła, przyciskając do piersi ręce, jakby słaby zapach nadal bijący od jej
woreczka z ziołami mógł ją uchronić przed straszną przyszłością.
Przemknęła obok wielkich drzwi z zamiarem dotarcia do półki obok juŜ
odszpuntowanej beczki, Ŝeby jak najszybciej napełnić dzbanek. Zerknęła szybko za
siebie i zobaczyła, Ŝe wielkie krzesło jest puste. Nieco przestraszona spojrzała jeszcze
raz — miała nadzieję, iŜ Wyche juŜ sobie poszedł.
Ale to jego szerokie plecy zasłaniały największe okno w szynku, nie dopuszczając
światła do tych, którzy znajdowali się za nim. Było ich czterech — wszyscy ubrani w
noszone zazwyczaj przez obcych kupców, sfatygowane podróŜne stroje ze skóry i
grubych tkanin. Nosili odznaki swego zawodu, co znaczyło, Ŝe są legalnie
zarejestrowanymi podróŜnymi, chronionymi przez tradycję przed wszelkimi
kłopotami na terenie Kronenu — oczywiście nie przed tymi mieszkańcami księstwa,
którzy stali poza prawem.
Najstarszy z tej czwórki dziobał noszonym zwykle u pasa specjalnym noŜem na
poły zwęgloną słoninę; na jego twarzy wyraźnie malował się niesmak. Miał na sobie
schludną odzieŜ, a krótkie, kręcone siwe włosy wystawały mu spod czapki w kształcie
miski. Na prawej ręce połyskiwał pierścień i widać było, Ŝe kupiec jest zamoŜnym
człowiekiem. Odepchnął od siebie kawałek polanego tłuszczem chleba i wydał
gardłowy dźwięk, który zwrócił na niego uwagę towarzyszy. Najmłodszy z nich miał
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin