Kłopotliwa scheda.docx

(151 KB) Pobierz

Kłopotliwa scheda

 

 

— Arminie, chodźmy na bal dziennikarzy!

— Po co?

— Zabawimy się.

— Stary, to nic mi nie pomoże!

— Przynajmniej trochę się rozerwiesz!

— Mówisz tak, jakbyś nie wiedział, gdzie

krążą moje myśli!

Wolałbym pójść do domu!

— Chcesz poddać się czarnej rozpaczy?

Przecież to nie ma sensu!

— Tak samo nie ma sensu ten cały bal

dziennikarzy. Tam musiał-

bym na dobitkę być dowcipny! Nie, Hansie, nie

chcę dzisiaj nikogo

widzieć.

— Sam dla siebie jesteś najgorszym

towarzystwem! Chodźże ze

mną! Schliven i Werdern też tam będą!

— Jeszcze jeden powód, żebym nie poszedł.

Dla tych dwóch

wrogów kobiet byłbym znakomitym obiektem

złośliwych uwag. Oni też

wiedzą, że Aleksandra Wendhoven wychodzi

dzisiaj za mąż i że zrobiła

ze mnie wariata. Tylko na mnie czekają! Nie

znoszę tych pesymistów!

Mimo że zdradziła mnie kobieta, jednak wierzę

w kobiety! Za bardzo

kochałem i czciłem matkę, by wszystkie kobiety

bez wahania zmieszać

z błotem. Zostaw mnie w spokoju! Idź sam na ten

bal, jeżeli masz ochotę!

Hans von Rippach wzruszył ramionami.

— Nie zależy mi na tym. Chciałem, żebyś

się trochę rozerwał.

— Dziękuję ci, wiem, że mi dobrze życzysz.

W tym wypadku

rozrywka na nic. Takie godziny musi człowiek

po prostu przeboleć.

 

Czy sądzisz, że dzisiaj mógłbym myśleć o czymś innym niż o niej?  Dzisiaj zostanie żoną innego i będzie się śmiała z durnia, który chciał, żeby z nim dzieliła biedę! Czyż dla Aleksandry nie było nic lepszego na świecie niż czekanie, aż wielbiciel wywalczy dla niej i dla siebie skromną egzystencję?

Armin von Leyden wypowiedział te słowa z ironią i widać było, że zadano mu ciężki cios.

Przyjaciele w milczeniu szli obok siebie. Rippach doszedł do wniosku, że lepiej zostawić przyjaciela w spokoju. Po chwili za-pytał:

— Czy chcesz, żebym sobie poszedł? Powiedz mi. Nie będę się gniewał.

— Nie. Jeżeli mój zły humor nie zniechęca cię, chodźmy do jakiegoś zacisznego lokalu. Napijemy się wina!

— Dobra myśl! Dokąd pójdziemy?

— Wszystko jedno!

— No to skręcimy tam w prawo, za rogiem jest przyjemna knajpka.  Niedługo weszli do małej winiarni, w której w niszach wyłożonych ciemną boazerią stały okrągłe stoliki i pluszowe kanapy. Usiedli i zamówili wino. Rippach wzniósł toast.              r — Życzę, żebyś szybko zapomniał o tym, co cię spotkało! Alek-sandra nie jest warta, żeby mężczyzna miał przez nią zmarnować swoje życie.

Leyden skinął głową, nic nie mówił. Rozmowa nie kleiła się. Rippach nie mógł znaleźć odpowiednich słów, żeby poprawić nastrój przyjaciela.  Na jego przystojnej twarzy odbiło się zmartwienie.

O północy Leyden wstał:

— Hans, nie gniewaj się, jestem zmęczony i chcę pójść do domu.

— Dobrze, jak sobie życzysz!

Zawołał kelnera, zapłacił i opuścili winiarnię.

Rippach odprowadził Leydena. Przed domem pożegnali się uścis-kiem dłoni:

— Do zobaczenia jutro!

Armin powoli wspinał się po schodach do mieszkania składającego się z sypialni i gabinetu. Po ciemku zdjął płaszcz, potem zapalił lampę, która oświetliła jego męską twarz z czarnymi oczami.

 

Opadł na krzesło i długo siedział bez ruchu. Kiedy poczuł chłód, wstał i podszedł do okna. Była zima, na ulicy leżał śnieg. Latarnie rzucały światło na przechodniów. Armin zgasił lampę i poszedł do sypialni., Tej nocy nie mógł zasnąć.

Kiedy następnego dnia wrócił po pracy do domu, przyszedł do niego Rippach.

— Witaj, Arminie! Zniknąłeś mi w tłumie przy wyjściu z urzędu.

Wiedziałem jednak, że zastanę cię w domu. Czy masz coś do picia?

— Możesz dostać koniak.

— Dawaj!

Wyjął z biurka butelkę i dwa kieliszki, napełnił je, po czym położył na stole papierosy i zapalniczkę.

— Weź sobie!

— Dziękuję! Nie zapalisz?

— Zaraz.

Siedzieli tak, palili i patrzyli przed siebie w milczeniu. Nagle Leyden wstał, stanął przy krześle przyjaciela i położył mu rękę na ramieniu:

— Słuchaj, stary, nić musisz się poświęcać. Doceniam twoją dobrą wolę i jestem ci wdzięczny. Naprawdę nie musisz się nudzić w moim towarzystwie.

— Nie mów bzdur. Wcale nie czuję się źle w twoim towarzystwie!

Wiesz, czasem bardzo lubię w spokoju spędzić parę chwil.  — Hm, to coś nowego! Właściwie taką kontemplację mógłbyś o wiele przyjemniej spędzić w twoim eleganckim mieszkaniu.  — A mnie bardzo podoba się właśnie tutaj!

— Dobrze, zostań więc. Ale ja dzisiaj nie zamierzam wychodzić z domu.

— Doskonale! Ja również nie mam na to ochoty. Czy naprawdę każdy wieczór trzeba spędzać w teatrze, na koncercie czy w restauracji?

Armin zaśmiał się głośno:

— Jesteś hipokrytą!

Hans promieniał.

— Bogu dzięki. Wreszcie znowu się śmiejesz! Powiedz mi, czy już jesteś po kolacji?

— Nie. Moja gospodyni podaje zwykle herbatę i kanapki. Czy zjesz ze mną?

— Chętnie! Jestem głodny, a skoro nie masz ochoty wyjść z domu, musisz mnie ugościć.

— Postaram się, żebyś był zadowolony. Wierny z ciebie kompan.

— Dlaczego?

— Dobrze wiesz dlaczego! Każę przynieść piwo albo wino, co wolisz?

— Niech będzie piwo!

Przy kolacji sporo rozmawiali. Rippach opowiadał dowcipy i cieszył się jak dziecko, widząc, że Leyden się śmieje.

Byli zaprzyjaźnieni od wielu lat. Ojciec Leydena, lekarz, zmarł, kiedy Armin był na trzecim roku studiów. Nie dorobił się dużego majątku, ale matka otrzymywała odsetki wystarczające na skromne życie. Pani von Leyden była jedną z kobiet gotowych na wszystko, byle zapewnić byt synowi. Odmawiała sobie dosłownie wszystkiego, umożliwiając Ar-minowi ukończenie studiów prawniczych.

Kiedy został asesorem, matka zmarła. Odsetki od małego kapitału, dotychczas dzielone na dwie osoby, zapewniały mu spokojne życie.  Rippach, jak przystało na przyjaciela, dzielił z nim wszystkie smutki i radości. Miał zamożnych rodziców. Zawsze wesoły i pogodny wywierał korzystny wpływ na nieco flegmatycznego przyjaciela uznając — bez zawiści —jego intelektualną wyższość i przewagę fizyczną. W zamian Armin hamował Hansa, kiedy ten za bardzo szalał na balach i hulał z kolegami. Przyjaciele uzupełniali się pod każdym względem, a ich przyjaźń pogłębiała się z roku na rok.

Kiedy Hans zorientował się, że Armin zakochał się na zabój

w pięknej, lecz biednej i bardzo rozpieszczonej Aleksandrze Wend-

hoven, poważnie się zmartwił. Ostrzegał go przed nią, ponieważ, jako

realista zauważył, że Aleksandra jest próżną kokietką, zbyt rozpieszczo-

ną, żeby chcieć zostać żoną biednego asesora. Niestety, jego ostrzeżenia

zostały bez echa. Czy do zakochanego mężczyzny kiedykolwiek dociera-

ły rozsądne argumenty? Zawiadomienie o zaręczynach ukochanej

 

Armin otrzymał dwa dni po balu, na którym Aleksandra obdarzała go szczególną czułością. Cios był tym bardziej bolesny, że równocześnie przekonał się o prawdziwym charakterze młodej damy. Mimo iż czuł do niej pogardę, nie mógł przestać jej kochać. Wczoraj Aleksandra została żoną mężczyzny, który nie miał żadnych zalet, tylko dużo pieniędzy.  Hans jak zwykle okazał się wiernym przyjacieitfr^ Armin był wdzięczny, chociaż żaden z nich o tym nie mówił.

W samym środku lasów Turyngii stoi na wzgórzu zamek Burgwer-ben. Z dwu stron płyną wąskie odnogi rzeki czyniąc zeń wyspę. Szeroki most nad rzeką sięga do drogi prowadzącej ku zamkowi. Burgwerben jest dużą, szarą budowlą z wyższym środkowym budynkiem i dwoma czworokątnymi wieżami. Mimo swojej surowości zamek na wyspie wrósł w krajobraz i był bardzo malowniczy. Za rzeką rozciągały się żyzne pola, a wyżej stare, gęste lasy.

U podnóża leżała mała wioska o tej samej nazwie. Domy, kryte czerwoną dachówką, rozsypały się wzdłuż obu wąskich odnóg, które za wzgórzem z zamkiem, łączyły się w szeroką rzekę.

Na skraju lasu, nad brzegiem rzeki pobudowali wille zamożni ludzie zachwyceni urokiem tego zakątka.

Zamek i ogromny obszar ziemi należały do Fryderyka von Leydena.  Żeniąc się z ostatnią hrabiną z rodu Burgwerben jego ojciec został właścicielem dużego majątku. Teraz Fryderyk ukończył sześćdziesiąt lat, nie miał rodzeństwa, nigdy się nie ożenił. Przed laty był wesołym, kochającym życie młodzieńcem, dopóki pewnego dnia, przed dwudzies-tu pięciu laty, nie wrócił do zamku ponury i cichy. Zdradzony przez ukochaną spowodował wypadek, w którym zabił przyjaciela. Odtąd zmienił się. Jednak nikt nie poznał nigdy szczegółów tragedii.  Fryderyk von Leyden stał się dziwakiem. W swoim otoczeniu nie znosił kobiet. Kucharka, pokojówki i służące mieszkały w oddzielnej przybudówce. Miały zakaz pokazywania się panu dziedzicowi na oczy.

Nie było to trudne, ponieważ Fryderyk von Leyden przebywał stale

^ zamku, żył wśród swoich książek i stamtąd zarządzał majątkiem. Jego

najbliższym pomocnikiem był inspektor Scheveking, małomówny i, tak jak jego pan, ponury stary kawaler. Mieszkał w służbowym mieszkaniu sam i także nie znosił kobiet.

Żeńską służbą kierowała panna Wunderlich. Rezolutna, niska, tegawa osóbka mściła się za pogardę okazywaną kobietom na zamku Burgwerben w ten sposób, że nie ukrywała wrogości wobec mężczyzn.  Stale kłóciła się z inspektorem, codziennie obrzucali się wyzwiskami, co widocznie było niezbędne dla ich dobrego samopoczucia.  Fryderyk von Leyden miał wielu krewnych. Byli jednak biedni tak jak jego ojciec, zanim ożenił się z bogatą hrabiną. W miarę upływu lat, gdy Fryderyk wciąż nie zakładał rodziny, krewni zaczęli go odwiedzać.  Było to bezwzględne polowanie na schedę, wszyscy prześcigali się w okazywaniu mu miłości i przywiązania.

Ponury dziedzic bronił się ironicznym uśmieszkiem przed pochleb-stwami. Kobiet w ogóle nie przyjmował. Uknuto więc spisek. Zor-ganizowano zjazd rodu w nadziei że może Fryderyk zdecyduje się pojąć za żonę jedną z dziewcząt z rodziny. Wynajęto hotel. Po długim molestowaniu Fryderyk uległ i obiecał, że zjawi się na uroczystości.  Jadąc do miasta miał kamienną twarz. Nie inaczej było po powrocie do zamku. Następnego dnia wezwał notariusza i w obecności Scheve-kinga sporządził testament, który zdeponował w sądzie.

Te wydarzenia miały miejsce przed piętnastu laty.

Potem życie znowu toczyło się jak dawniej. Intrygi krewnych, którzy nawzajem oczerniali się przed Fryderykiem, obrzydły staremu kawalerowi. Żadna z pań, które poznał na rodzinnym zjeździe, nie zrobiła na nim dobrego wrażenia. Wszyscy się zawiedli w swoich oczekiwaniach. Panna Wunderlich i Scheveking zgadzali się tylko co do jednego: nienawidzili „kochanych krewnych”. Najchętniej prze-pędziliby z zamku lizusów i  hipokrytów,   którzy zatruwali  życie dziedzicowi.  t Schevening miał jednak powody do satysfakcji, ponieważ, poza notariuszem, tylko on wiedział, kto odziedziczy majątek po śmierci pana. W duchu śmiał się ze starań krewnych wiedząc, że żaden z nich nie osiągnie celu.

Późną jesienią Leyden zapadł na zdrowiu. Nie wstawał z łóżka. Stał

się jeszcze bardziej milczący, a jego oczy melancholijnie patrzyły przez

 

Nie przyjmował odwiedzin, nawet krewni, mimo usilnych próśb, . zostali dopuszczeni do pana zamku.

Sądząc po wyrazie twarzy, Fryderyka von Leydena gnębiły ponure myśli. Od notariusza otrzymywał długie raporty, które bardzo go interesowały. Tylko te sprawozdania wyrywały go z zadumy.  Pewnego razu zdecydował wezwać notariusza i uaktualnić tes-tament. Dodał pewną klauzulę, o której nawet Scheveking nic nie wiedział. Gdyby wiedział, ze zdumienia kręciłby szpakowatą głową.  Fryderyk von Leyden nie wracał do zdrowia, choć opuścił łóżko i chodził po pokoju. W noc sylwestrową, jak co roku, nie odmówił sobie wyprawy saniami do starego, zaśnieżonego lasu. Niestety, przeziębił się i dostał zapalenia płuc.

Nie przyjmował wciąż wizyt krewnych. Poza doktorem tylko wierny sługa, Dillenberger, i Scheveking pielęgnowali chorego i nikogo nie dopuszczali do swojego pana.

Po zapaleniu płuc wywiązały się komplikacje z nerkami. Stan chorego budził poważne obawy.

Minęła zima, zbliżała się wiosna. Zniknęły śnieg i lód. Trzeba było myśleć o pracach na polu. Scheveking często musiał zostawiać chorego pod opieką Dillenbergera.

Pewnego słonecznego marcowego przedpołudnia inspektor wracał konno do zamku. Miał zmartwioną minę. Na skraju lasu, gdzie biegł tor kolejowy, spotkał młodą dziewczynę w żałobie. Na bladej twarzy widniały ślady płaczu.

Scheveking zatrzymał wierzchowca.1-‘

— Dzień dobry panno Delius!

— Dzień dobry panu! Jak zdrowie pana von Leydena?

— Ma za sobą ciężką noc. Obawiam się najgorszego!

~ Biedny stary pan!

Ton tej wypowiedzi zdradzał szczere współczucie. Scheveking skinął głową:

~ Tak, zasługuje na współczucie. Bardzp cierpi. A pani? Znowu Pani płakała! Czy wraca pani z cmentarza?

Odwróciła głowę, żeby ukryć łzy:

Zaniosłam kwiaty na grób ojca. Tak bardzo kochał róże!

Scheveking skinął głową.              ,,                                                       ‘

 

 

 

l

— Z pani to dobre dziecko. Wyjątek wśród kobiet. Minęły już trzy tygodnie od śmierci pana profesora. Jego też ma na sumieniu zła ko-bieta! A co porabia macocha, hę? W jego głosie wyczuwało się niechęć.  Ewa Maria Delius zmarszczyła czoło.

— Stale narzeka na biedę! Drogi panie inspektorze, marzę, żeby pan von Leyden wyzdrowiał! Obiecał, że kupi nasz dom z ogrodem za trzydzieści pięć tysięcy marek. Odsetki od tego kapitału wystarczą mojej macosze.

— No a pani?

— Skoro tylko trochę wrócę do sił, poszukam sobie posady. Jestem młoda, zdrowa i umiem wiele rzeczy.

— Pani byłaby w stanie popełnić takie głupstwo? Bzdura! Żeby wszystko oddać macosze? Pani jest tak łatwowierna, jak był pani ojciec!  — zirytował się inspektor.

Dziewczyną westchnęła.

— Nie mogę dłużej słuchać, jak źle mówi o moim ojcu! Niech sobie wszystko zabierze, żeby się tylko uspokoiła.

Scheveking zaśmiał się szyderczo.

— Oczywiście, niech jej pani wszystko odda: tę resztę majątku ojca, której jeszcze nie zdążyła roztrwonić. A pani będzie na łasce obcych ludzi? Do jasnej cholery! Nie mogę tego znieść! — krzyknął tak głośno, że koń skoczył na bok.

— Niech pan nie klnie! Wiem, że pan nie jestaż taki srogi, za jakiego pan chce uchodzić.

Scheveking skinął głową.

— Żegnam! Muszę się spieszyć do chorego! — odparł i szybko odjechał.

Ewa Maria przez chwilę patrzyła za nim, potem poszła dalej.  W pobliżu stacji kolejowej, na skraju lasu, stał skromny dom letniskowy otoczony ładnym egrodem. Dawniej profesor Delius i jego rodzina spędzali tutaj letnie wakacje. Od kiedy jego druga żona roztrwoniła majątek, a na dodatek profesor poważnie zachorował i musiał przejść na emeryturę, na stałe zamieszkali we wiosce. Żona profesora, niegdyś znana piękność, była teraz tęgawą kobietą. Życie męża i jego córki zamieniła w prawdziwe piekło. Stale gderała i narzekała na „nędzę” — do czego zresztą sama doprowadziła swoją rozrzutnością.

10

 

Ewa Maria starała się zapewnić ojcu, otrzymującemu niską emerytu-znośne życie. Był botanikiem i kochał kwiaty. Jego największą adością były różne rośliny, które hodował w ogrodzie, gdzie pracował od rana do wieczora. Rosły tam najpiękniejsze róże w całej okolicy.  Córka dzielnie pomagała mu w pracy.

Od trzech tygodni profesor Delius nie żył. Z dniem jego śmierci wygasła emerytura. Obie panie nie posiadały nic poza domem z ogro-dem i bogatą biblioteką. Większość zbiorów pani Delius sprzedała zaraz no śmierci męża za tysiąc marek. Teraz musiały z tego żyć.  Po powrocie do domu Ewa Maria poszła do swojego pokoju.  Z kuchni dochodził piskliwy głos macochy. Krzyczała na młodą dziewczynę, która gotowała im i sprzątała. Woń przypalonego mleka docierała wszędzie i to było powodem awantury i narzekań. Ewa bała się podobnych wybuchów złości swojej macochy. Nie mogła pojąć, jak jej ukochany, szlachetny ojciec mógł pokochać taką kobietę, której zachowanie stale wprawiało ją w zakłopotanie. Ewa Maria była młoda i niedoświadczona. Nie znała życia, nic nie wiedziała o tajemniczych namiętnościach, które ciągną mężczyznę do kobiety bez względu na^jej wady. Nie wiedziała, że zakochany mężczyzna traci poczucie rzeczywis-tości i jest zaślepiony wyłącznie zewnętrznymi walorami ubóstwianej kobiety.

Ewa Maria bardzo kochała ojca i była do niego przywiązana, ale do macochy nigdy nie zdołała się zbliżyć. Od pierwszego dnia była dla niej obcą osobą i nie istniało między nimi porozumienie. Po śmierci ojca postanowiła opuścić macochę. Jeżeli jej zostawi wszystkie pieniądze ze sprzedaży domu z ogrodem, nie będzie jej broniła odejść. Chciała zostać tutaj jeszcze kilka miesięcy, do dnia sprzedaży domu, a potem wyruszy w świat, do obcych ludzi.

Fryderyk von Leyden zmarł dwudziestego marca na rękach wier-

nego Dillenbergera. Obecni przy tym byli tylko doktor i inspektor

vekmg. Do ostatniej chwili dzielnie bronili krewnym dostępu do

umierającego. Pan na zamku umarł nie niepokojony.

li

Zanim został pochowany, krewni żądali od Schevekinga ujawnienia czy został spisany testament i kto jest głównym spadkobiercą. Scheve-king, oburzony brakiem delikatności i należytego szacunku, ostro przywołał wszystkich do porządku.

Krewni zgodnie ustalili, że inspektor „wyleci”, kiedy sąd ujawni spadkobiercę. Większość krewnych nie wierzyła zresztą w istnienie testamentu. A skoro sądzili, że nie ma testamentu, więc będą dziedziczyć jednakowe części ogromnego majątku: każdy otrzyma piętnastą część.  Wyliczyli nawet, ile to wyniesie!

Kiedy nagle gruchnęła wieść, że Fryderyk von Leyden jednak sporządził testament, powstało zamieszanie! Wszyscy byli bardzo zaniepokojeni, ponieważ nikt nie mógł się pochwalić, że Fryderyk von Leyden właśnie jemu okazywał życzliwość. Było wręcz przeciwnie! Nikt nie przyznawał się, że nienawidził zmarłego, ponieważ był nieprzystępny i zamknięty w sobie.

Armin von Leyden po pewnym czasie odzyskał spokój wewnętrzny.  Kosztowało go to jednak sporo wysiłku. Hans von Rippach z zadowole-niem stwierdził, że przyjaciel jest znowu pogodny. Były to jednak pozory. Nadal kochał Aleksandrę i przyznawał się do tego wyłącznie przed samym sobą. Z Hansem nie rozmawiał na ten temat.  Na szczęście młoda para spędzała miesiąc miodowy na Rivierze i Armin nie mógł spotkać Aleksandry na balach i przyjęciach. Obu przyjaciołom nie brakowało rozrywek. Często bywali w domu stryja Hansa, który chętnie otaczał się młodzieżą. Ponieważ sam nie miał dzieci, zapraszał często bratanków i siostrzenice. Jego żona, wtajem-niczona przez Hansa, z dużym taktem i delikatnością starała się umniejszyć ból i rozczarowanie, jakie przeżywał Armin. Tak też minęła zima.

Pewnego dnia przyjaciele siedzieli w kawiarni i przeglądali gazety.

Nagle Armin wydał okrzyk zdziwienia.

— Co się stało?

— Właśnie przeczytałem, że zmarł Fryderyk von Leyden!

12

 

__ Czy to twój krewny?

__ Tak, dziesiąta woda po kisielu. Kuzyn mojego ojca. Poza tym siódmy cud świata!

_ W jakim sensie/

__ Fryderyk to jedyny z rodu Leyden, który ma pieniądze, a oprócz tego wspaniały majątek w Turyngii. Słyszałem o tym od mojego ojca.  __ A więc bogaty wujek! Gratuluję!

_ I\fie ma powodu! Był wprawdzie kawalerem i nie miał natural-nego bezpośredniego spadkobiercy, lecz cały zastęp bliższych i dalszych krewniaków płaszczył się przed nim, żeby wyłudzić część schedy. Mój ojciec zawsze trzymał się na uboczu, unikał Fryderyka, ponieważ był dumny i nie chciał wzbudzać podejrzeń, że liczy na spadek. Fryderyk chełpił się swoim bogactwem i był najbardziej niesympatycznym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić.

Hans odłożył gazetę i z zaciekawieniem patrzył na przyjaciela.

— Czy ty go znałeś?

— Spotkałem go tylko jeden raz, ale było to dawno temu. Chodzi-łem wtedy do liceum. Nie wiem już z jakiego powodu członkowie mojego rodu zorganizowali zjazd rodzinny. Do przyjazdu na uroczys-tość namawiali też mojego ojca. Ponieważ akurat wtedy ojciec spędzał ze mną wakacje w Turyngii, mógł bez trudu przybyć do miasta położonego niedaleko majątku Fryderyka. Oczywiście ojciec zabrał mnie ze sobą. Wyobrażałem sobie wtedy, że „zjazd rodzinny” to coś wspaniałego, w każdym razie coś wyjątkowego. Zobaczyłem jednak tylko dużo nieciekawych osób bardzo zabiegających o względy jednego mężczyzny — tego właśnie Fryderyka. Ojciec opowiadał mi, że on zastrzelił w pojedynku swojego przyjaciela. Było to bardzo dawno temu.  Możesz sobie wyobrazić, że patrzyłem na niego z uczuciem podziwu, ale i grozy.

— Mogę to sobie wyobrazić! Opowiadaj, co dalej?

— Niewiele jest do opowiedzenia. Ojciec trzymał się na uboczu. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ci wszyscy ludzie uniżenie znosili pogard-liwe zachowanie tego człowieka. Nie wiem z jakiego powodu nagle podszedł do nas i badawczo patrzył na mnie. Byłem nieco przestraszony, a’e nie spuściłem oczu. Wytrzymałem jego świdrujący wzrok. Podał mojemu ojcu rękę i zapytał:

13

— Czy ty jesteś Adolf von Leyden, a to jest twój syn, Armin?

— Tak — odparł ojciec ściskając jego dłoń.

— Dlaczego stoisz na uboczu i nie witasz się tak wylewnie, jaj^ pozostali krewniacy?

Ojciec wzruszył ramionami.

— Jestem szczery. Nie chcę udawać więcej przyjaźni, niż jej odczuwam.

— A więc nie darzysz mnie przyjaźnią?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin