Człowiek honoru
Rozdział 1
Latem dzień pracy w dolinie Wenatchee w stanie Waszyngton zaczyna, się o brzasku. Sadownicy wychodzą z domów wcześnie, zanim jeszcze zerwie się wiatr, a pakowacze w ogromnych halach, w których magazynuje się gruszki i jabłka, zabierają się do roboty skoro świt.
W miasteczku Cashmere bar był już pełen, choć dopiero dochodziła siódma. Zapowiadał się jeszcze jeden upalny, sierpniowy dzień. Mężczyźni pochylali się nad dymiącymi talerzami. Zachowywali się hałaśliwie, prowadzili głośne rozmowy, nie przebierając w słowach. Kobietom to nie przeszkadzało. Narzekały, jak zawsze, na dzieci i brak pracy.
Jeden z mężczyzn siedział samotnie w kącie sali. Maksymilian Kaler nie był ani pakowaczem, ani sadownikiem, choć w ciągu swych czterdziestu siedmiu lat życia robił już i jedno, i drugie.
Miał na sobie czerwony podkoszulek, szorty w kolorze khaki, buty turystyczne i grube wełniane skarpety.
Przebywał więcej na powietrzu niż w domu. Był opalony na brąz, a miękkie blond włosy sięgające kołnierza wydawały się przy ciemnej twarzy niemal białe. Głęboko osadzone błękitne oczy połyskiwały metalicznym blaskiem. Przy swoich stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu nie uchodził za szczególnie wysokiego w okolicy, która od pokoleń słynęła z rosłych mężczyzn, ale szerokie ramiona i potężna klatka piersiowa sprawiały, że nawet największy osiłek dwa razy by się zastanowił, zanimby go zaczepił. – Słyszałam, że miałeś wrócić wczoraj, Kale.
Rumiana twarz Belle Steinert rozjaśniła się w macierzyńskim uśmiechu, gdy stawiała przed nim talerz z naleśnikami.
Belle dobiegała siedemdziesiątki, ale nie przyznawała się do tego. Prowadziła ten bar od zawsze. Kaler przyzwyczaił się już do jej gburowatego i trochę apodyktycznego sposobu bycia. Czuł się tu dobrze, zwłaszcza wtedy, gdy doskwierała mu samotność. Być może dlatego jako dziecko spędzał więcej czasu u Belle niż we własnym domu.
Tutaj zawsze mógł znaleźć spokojny kąt, by poczytać, i dość jedzenia, by zaspokoić swój niepohamowany apetyt – z dala od wrzasku dzieci z sąsiedztwa i krzyków ich wiecznie zapracowanych rodziców.
Spośród tych, którzy znali i pamiętali jego rodzinę, tylko Belle wiedziała, dlaczego wrócił do Wenatchee po dwudziestu trzech latach nieobecności. I tylko ona była świadkiem, jak próbował zapić się na śmierć, a potem robił co mógł, by zapomnieć o wszystkim i ułożyć sobie jakoś życie.
Był teraz kimś w rodzaju przewodnika w tym dzikim, pięknym i niebezpiecznym kraju. śycie w dolinie było ciężkie, ale dawało poczucie swobody, dla którego większość mężczyzn gotowa była poświęcić wszystko. Każdego dnia powtarzał sobie, że powinien być wdzięczny losowi. „Zwolniony” – widniało w jego aktach personalnych w kwaterze głównej amerykańskiego urzędu celnego w Waszyngtonie. Większość jego kumpli sadziła, że powinien być piekielnie szczęśliwy, bo nie musi tkwić na tej służbie do końca życia.
No dobrze. Był szczęśliwy.
Tutaj czuje się posmak wolności, myślał, podnosząc do ust lodowate piwo. Było gorzkie i mocne, właśnie takie, jakie lubił. Od dwóch tygodni nie brał do ust alkoholu, toteż nagle poczuł się tak, jakby w pusty żołądek wstrzyknięto mu adrenalinę.
– Dokąd się tym razem wybierasz? – zapytała Belle.
– Do Granitowego Jeziora. – Odstawił piwo i podniósł do ust widelec. Jeszcze do wczoraj miał pod opieką grupę bogatych księgowych, którzy chcieli połowić sobie ryby przy jednym z najdalszych wodospadów. – Myślałem o tym, żeby jesienią załatwić sobie trochę wolnych dni. Może wtedy naprawiłbym dach i uprzątnął sad. Kto wie, może nawet zasadziłbym parę drzew – zamyślił się.
– Jeśli będziesz miał trochę czasu, to lepiej wybierz się gdzieś, gdzie jest ciepło, na przykład na jedną z tych wysp na morzach południowych, które stale pokazują w telewizji – zaproponowała Belle.
– Staram się oderwać trochę od turystów, a nie stać się jednym z nich – odparł zdecydowanie.
– Za dużo przebywasz sam. Zjawiasz się w mieście tylko po to, żeby zjeść u mnie naleśniki.
– No cóż, każdy mężczyzna potrzebuje trochę rozpusty. Odchylił się do tyłu i wyjął cygaro. Zanim jeszcze zdążył sięgnąć po zapałki, Belle wyrwała mu je z rąk i schowała do kieszeni fartucha. – Ejże, oddaj! – zaprotestował, rzucając wściekłe spojrzenie w kierunku sąsiedniego stolika, skąd dobiegł go głośny śmiech.
– Uważaj, Kale. Zanim się obejrzysz, ona wciśnie cię w garnitur i zacznie codziennie golić! – zawołał jeden z pakowaczy.
– Oj, chłopcy, chłopcy, zawsze macie pstro w głowie. Pora już, żebyście znaleźli sobie jakieś miłe, wyrozumiałe kobiety, na których będziecie mogli wyładowywać swoje humory. – Belle niewiele sobie robiła z uwag swoich gości. – Kobiety nie wysłuchują złych humorów mężczyzn. One są ich przyczyną –powiedział Kaler zastanawiając się, czy zdoła jakoś odzyskać swoje cygaro. – Być może nie trafiłeś jeszcze na właściwą.
– A może wcale jej nie szukałem?
Wiedział, że – prędzej czy później – większość kobiet chce więcej niż sama może dać. Zaangażowania, stałej obecności, uczuć. To wprawdzie różne słowa, ale wszystkie znaczą to samo. Prędzej czy później, każda kobieta chce miłości. Raz mu się to już w życiu zdarzyło. Jako chłopak w ogóle nie zauważał koleżanek z klasy, a jako nastolatek musiał dbać przede wszystkim o pełny talerz dla rodziny. Randki nie były mu w głowie. Młodsze siostry ostrzegały go, że jak kiedyś wpadnie, to po uszy. No i nie pomyliły się. Miał wtedy trzydzieści pięć lat. Miłość zaskoczyła go całkiem niespodziewanie, ale tak jak w przypadku innych spraw, w które się angażował, tak i tym razem dał z siebie wszystko. Kiedy cała historia się skończyła, długo nie mógł dojść do siebie. Nie zagojone rany wciąż się jątrzyły.
Rozmyślania o przeszłości przerwało mu nagle głośne trzaśniecie drzwiami. Do baru weszło dwóch mężczyzn w roboczych kombinezonach i brudnych czapkach.
– Dzisiaj mamy stek z frytkami! – zawołała Belle w ich kierunku. – Przecież codziennie masz to samo – rzucił wyższy. – Cześć, Kale – dodał na widok Kalera.
– Cześć Fred, cześć Karl.
Obaj mężczyźni byli przez długi czas plantatorami w tej dolinie. Ojciec Kalera, Patrick, nieraz ich wykiwał, mimo to darzyli szacunkiem jego najstarszego syna i uważali go za człowieka honoru. A także za najlepszego w ostatnich latach strzelca w hrabstwie Chelan.
– Słyszałem, że przyjąłeś propozycję Jerry’ego Hansona. Powodzenia.
– Strzelaj pierwszy i nie daj się zaskoczyć – dodał Fred.
– Spokojna głowa. Znam swoje możliwości – odparł Kaler.
– Oczywiście, ale to nie znaczy, że pójdzie ci łatwo.
– A więc to prawda, co słyszałam. – Belle spojrzała na Kalera spode łba.
– Zależy, co słyszałaś.
– śe dzisiaj wyruszasz z powrotem. Ze swoim starym winchesterem i zezwoleniem na odstrzał z zarządu rybołówstwa i myślistwa. – Miałem trochę wolnego czasu – wzruszył ramionami.
– Akurat. Po prostu nikt inny nie miał na to ochoty.
Belle sięgnęła po gazetę, którą Kaler przyniósł ze sobą, ale której jeszcze nawet nie otworzył.
– W szpitalu w Wenatchee są już dwie osoby.
Chcesz być trzeci?
– Tak, proszę pani.
– Możesz udawać bohatera przed innymi, ale nie przede mną, Maksie Kaler. Ja dobrze wiem, jaki z ciebie w środku mięczak. – W oczach Belle czaił się wyraz zaniepokojenia.
Kaler zamyślił się. Niewiele było kobiet w jego życiu, którym pozwalał wtrącać się w swoje sprawy. Jedną była jego matka, drugą Belle. Uważał, że dwie w zupełności wystarczą.
Bezwiednie dotknął szramy nad prawym okiem. Przypomniał sobie pewną noc, kiedy potknął się po pijanemu i leżał z krwawiącym czołem pod drzwiami domu Belle.
Dużo czasu upłynęło, zanim odzyskał poważanie sąsiadów, ale wciąż jeszcze nie potrafił odczuwać szacunku dla samego siebie.
Odwracając myśli od wspomnień, zaczął pomału kartkować gazetę. Zwyczaju czytania w czasie posiłku nabrał już w wieku dwunastu lat. Musiał wtedy przerwać naukę w szkole, by pomagać w gospodarstwie. Tylko w czasie posiłków miał czas na lekturę.
Był już niemal w połowie gazety, kiedy nagle zorientował się, że nie jest sam.
Podniósł głowę, przygotowany na widok Belle z kubkiem kawy w ręku. Tymczasem ujrzał niewysoką, ciemnowłosą kobietę w jedwabnej sukience. Lata dyscypliny pozwoliły mu zachować kamienny wyraz twarzy, ale czuł napięcie we wszystkich mięśniach. Przez długą, straszliwą chwilę wydawało mu się, że kobieta stojąca przed nim jak na zdjęciu w kolorowym magazynie wyszła z jednego z jego snów po to tylko, by z niego zadrwić.
Nazywała się Henrietta Elisabeth Leigh Bradbury. W biurze mówił do niej Leigh, w łóżku – Hank.
Dzień zaledwie się zaczął, a ona tryskała już energią i świeżością, począwszy od lśniących ciemnych włosów po czubki eleganckich włoskich pantofli. Jej profil, delikatny jak antyczna kamea, mówił o pokoleniach wytwornych przodków i wiekach najlepszych tradycji rodzinnych. Bądź co bądź pochodziła z bardzo starego rodu arystokracji z Południa.
Klasa i żelazna wola sukcesu, oto czym była Leigh.
– Cóż ja widzę! Leigh Bradbury we własnej osobie!
Chyba zabłądziłaś? – Kaler bacznie się jej przypatrywał. Przez ułamek sekundy w oczach kobiety pojawił się wyraz niepewności, ale uśmiechnęła się. Tylko ktoś, kto dobrze ją znał, zauważyłby, że uśmiech był nienaturalny.
– Skądże. Szukałam ciebie. Wolne? – Wskazała na stojące obok krzesło.
– Zależy, co masz na myśli.
– Rozmowę, Kaler. Tylko chwilę rozmowy.
– Przepraszam cię, ale dopiero co rozmawiałem. – Podniósł do ust widelec.
– Pięć minut za bardzo cię nie zmęczy.
Po następnych paru kęsach stracił nagle apetyt. Naleśniki, które były jego ulubionym daniem, nagle nabrały smaku tektury. Ponieważ jednak Leigh go obserwowała, zmusił się, by przełknąć jeszcze trochę, zanim odłożył widelec. Nie czekając na zaproszenie usiadła, a miękką skórzaną torbę położyła na krześle obok. Poczuł delikatny, wytworny zapach. Nie znał nazwy jej perfum i nie znał nikogo poza nią, kto by ich używał. Pamiętał, że perfumowała się za delikatnymi, podniecającymi płatkami uszu, w zagłębieniu szyi, na aksamitnej skórze łokci.
Gdy kończyli się kochać, zawsze czuł na sobie jej podniecający zapach, dopóki nie zmył go prysznic, który zawsze brali razem. Ogarnięty wspomnieniami, z trudem opanowywał własne reakcje. Rozum mówił mu, że nie pragnie już tej kobiety. Ciało jednak domagało się czegoś całkiem przeciwnego. – A wiec... co u ciebie, Kaler?
– W porządku.
– Słyszałam.
Sprawiała wrażenie, jakby przypatrywała mu się ze szczerym
zainteresowaniem. On zaś podniecił się, czując na sobie jej wzrok. Ciekawe, czy
pamięta ten pierwszy raz, gdy zobaczyła go w całej okazałości, zastanawiał się. Jak
by zareagowała, gdyby ją teraz o to zapytał?
Niewątpliwie powiedziałaby coś wymijającego i bardzo mądrego, na co nie miałby odpowiedzi. Wiedział, że w potyczkach słownych nie ma z nią szans, jak zresztą nie miał ich nikt, kto nie był wykształcony i kto nie legitymował się tytułem magistra z Georgetown.
Kiedyś wydawało mu się, że to nie ma znaczenia. Teraz już wiedział, że ma. I to duże.
– Nie powiesz mi, że przebyłaś taki kawał drogi z Phoenix tylko po to, żeby dowiedzieć się, co u mnie słychać?
– Nie.
Opróżnił i odstawił na bok kufel. Korciło go, by zerwać ze swymi zasadami i zamówić następny.
– Słyszałem, że wyszłaś za mąż. Gratuluję.
– Edward nie żyje już od dwóch lat.
Cień przemknął po jej twarzy. Kaler nie okazał zdziwienia. Ani też współczucia, którego podświadomie doznał.
– Przykro mi.
– Trudno. Widocznie musiało tak być.
Przez okno wpadł promień słońca, oświetlając jej twarz i piegi, częściowo tylko ukryte pod delikatnym makijażem. Było ich dziewiętnaście. Kiedyś policzył je wszystkie, dotykając językiem.
– Chyba jesteś tu na wakacjach – powiedział z sarkazmem w głosie.
– Zawsze od razu przechodzisz do rzeczy, co?
– W ten sposób nie tracę czasu.
– Przyjechałam, bo potrzebuję twojej pomocy jako przewodnika.
– Już mnie ktoś wynajął.
– Zapłacę tyle, żebyś nie stracił. A nawet więcej. Podaj cenę.
Zacisnął palce na kubku z kawą.
– Nie jestem na sprzedaż.
– A więc wyświadcz mi przysługę. – Popatrzyła na niego błagalnie. Był to ten sam pełen bólu wyraz twarzy, jaki miała w chwili gdy się rozstawali. Prześladował go długo, w czasie wszystkich pijanych dni i nocy.
– Przez pamięć dawnych czasów, tak?
Kątem oka widział wychodzącą z kuchni Belle. Podeszła do ich stolika.
– Co można pani podać? – zapytała uprzejmie.
– Prosiłabym o filiżankę kawy.
– Właśnie nastawiłam wodę, zaraz będzie. Ze śmietanką i cukrem?
– Nie, czarną.
Odchodząc Belle rzuciła Kalerowi znaczące spojrzenie. Jęknął w duchu.
Prędzej czy później będzie się jej musiał wyspowiadać. Dobrze, że zmyka w góry.
Nawet ona nie odważyłaby się pójść tam za nim.
– Może jeszcze czegoś państwo sobie życzą? Coś do zjedzenia?
– Tylko kawę. – Przeszył ją ostrzegawczym wzrokiem.
– Oczywiście, panie Kaler, już podaję.
Zuchwały uśmieszek Belle nie zrobił na nim wrażenia. W południe i tak już będzie daleko stąd, a więc niech sobie używa do woli. – Wygląda na to, że wciąż jeszcze zdobywasz sobie przyjaciół i masz wpływ na ludzi – mruknęła Leigh, gdy Belle zniknęła za drzwiami kuchni. – Już ci kiedyś powiedziałem: zdobywasz to, co sobie zaplanujesz. Wtedy mi nie wierzyłaś. Chciałaś ze mnie zrobić coś w rodzaju urzędnika w miejsce faceta, który wykonuje swoją robotę najlepiej jak umie.
– Nie masz zamiaru ułatwić mi sprawy? – Oczy Leigh zajaśniały złotym blaskiem.
– A są jakieś powody, dla których miałbym to zrobić?
– Jak powiedziałeś, przez wzgląd na dawne czasy.
Sięgnął po cygaro, ale przypomniał sobie, że tkwi ono już od jakiegoś czasu w kieszeni Belle. Odsunął się nieco do tyłu, uśmiechnął. – Na wypadek gdybyś zapomniała, nie jestem ju...
angela17111