Greene Jennifer - Słodycz czekolady.doc

(895 KB) Pobierz
Jennifer Greene

Jennifer Greene

SŁODYCZ CZEKOLADY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ledwie w poniedziałek rano zadzwonił bu­dzik, Lucy Fitzhenry wyskoczyła z łóżka. Czeka­ła na tę chwilę z utęsknieniem, ponieważ szkoda jej było czasu na spanie, kiedy życie wydawało się takie ekscytujące! Od samego rana tryskała energią i była naprawdę gotowa zawojować cały świat.

Zdążyła zrobić dwa kroki, gdy poczuła gwał­towne nudności. Na szczęście zdołała dobiec do łazienki, nim zaczęła wymiotować. Po wszystkim uklękła na zimnych płytkach podłogi i bezsilnie oparła się łokciem o brzeg muszli. Nie miała siły wstać, torsje prawie wywróciły ją na nice. To już trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni.

Musiała spojrzeć prawdzie w oczy - dostała wrzodów żołądka. Zdrowa dwudziestoośmioletnia kobieta, której przewód pokarmowy nigdy nie sprawiał najmniejszych problemów, nie wymio­tuje jak kociak, zupełnie bez powodu. Nabawiła się choroby wrzodowej z powodu stresu. Nic dziwnego.

Nieuleczalna perfekcjonistka, która przejmo­wała się każdym drobiazgiem, czuła się odpowie­dzialna za wszystkich dookoła i dokładała starań, by byli szczęśliwi, siłą rzeczy musiała przejść poważny kryzys, kiedy postanowiła stać się ko­bietą zepsutą. Na początku zupełnie jej to nie wychodziło, gdyż było wbrew jej naturze, lecz mimo licznych niepowodzeń przykładała się do tego z całych sił. Jednak ta kompletna przemiana osobowości została okupiona ciężkim stresem.

Podniosła się wreszcie, weszła do kabiny pry­sznicowej, odkręciła wodę. Założone w poprzed­nim tygodniu całkowicie przezroczyste drzwi kabiny oraz fakt, że nauczyła się spać nago, były dwiema wyraźnymi oznakami, że zaczynała od­nosić pewne sukcesy na nowej drodze życia. Trzeci dowód to nowiutka pościel z przepięknej fiołkowej satyny. Chwilowo co prawda Lucy nie miała komu udowadniać, jaka jest wyzwolona i zepsuta, ale powolutku, powolutku osiągnie cel. Już i tak jej żołądek zaczął się buntować przeciw tylu rewolucyjnym zmianom.

Kiedy wychodziła spod prysznica, odzyskała już zupełnie wigor. Nie ubierając się, pobiegła do kuchni, wrzuciła pieczywo do tostera, potem popędziła do sypialni, błyskawicznie przerzuciła zawartość szafy. Ponieważ dziewięćdziesiąt pro­cent ubrań konsekwentnie kupowała w sklepach swojej ukochanej marki, prawie wszystko paso­wało do wszystkiego, co niezwykle ułatwiało ży­cie i pozwalało zaoszczędzić czas.

Tego dnia zdecydowała się na najprostszy zestaw - T - shirt, sportowa bluza i dżinsy. Wsko­czyła w nie w mgnieniu oka, pobiegła znów do łazienki, włożyła szkła kontaktowe, pociągnęła wargi błyszczykiem, szybko rozczesała blond włosy. Były delikatne i cienkie, wysychały więc błyskawicznie, co przy jej trybie życia stanowiło zaletę.

Kuchnia, tost w zęby, energiczny sprint do drzwi wejściowych. Sprint po - uwaga! - białym chodniku. Tak, białym. Absolutnie niepraktycz­nym. Cudownie grubym i mięciutkim. Wymarzo­nym. I jeszcze niespłaconym. Podobnie jak nie­spłacona była wisząca nad kominkiem reproduk­cja obrazu przedstawiającego orła, który szybo­wał na szeroko rozpostartych skrzydłach nad srebrzystozielonymi wodami. Lucy zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia i koniecznie, ale to koniecznie musiała go mieć.

Zarówno chodnik, jak i reprodukcja stanowiły kolejne dowody na to, że jej przemiana w zupełnie inną osobę wkraczała na właściwe tory. Powoli uczyła się, jak mieć kaprysy i dogadzać sobie. Tylko tak dalej!

Więcej rzeczy w domu Lucy zostało kupio­nych na kredyt, sam bliźniak też, lecz i tak uczyniła ogromny krok do przodu, ponieważ już nie musiała gnieździć się w jakiejś wynajmowa­nej klitce. Nareszcie była u siebie! Ta upragniona niezależność kosztowała ją kilka lat wytężonej pracy, lecz w wieku dwudziestu ośmiu lat Lucy mogła zacząć korzystać w życia i właśnie to robiła, czerpiąc z niego pełnymi garściami!

Pospiesznie ściągnęła z wieszaka kurtkę, którą dostała na Gwiazdkę od rodziców - białą, więc w jej pracy kompletnie niepraktyczną, lecz cudow­nie ciepłą, co doprawdy potrafiła docenić. Pierw­szego marca w Minnesocie wciąż leżała spora warstwa śniegu, a powietrze było tak mroźne, że aż oczy łzawiły.

Wyskoczyła na dwór, przekręciła klucz w zam­ku, jednocześnie drugą ręką naciągając na głowę ciepłą białą czapkę w żółte kwiatki. Będzie miała przez nią przez cały dzień beznadziejnie przy­klepane włosy, lecz nie przejmowała się tym zbytnio. I tak po godzinie pracy wyglądała jak ofiara katastrofy kolejowej, więc martwienie się o fryzurę byłoby czystą stratą czasu, a tego Lucy nie tolerowała.

Wciąż trzymając między zębami gorącego tosta, usiadła za kierownicą wysłużonej czer­wonej hondy, wsunęła kluczyk do stacyjki i nieco niewyraźnie wymamrotała prośbę, by wóz ze­chciał zapalić. Poskutkowało. Poranne modły do samochodu, zwłaszcza zimą, stały się niemal drugą religią Lucy. Na nowy samochód nie było jej stać, a staruszka miała już sporo ponad trzysta tysięcy kilometrów przebiegu. Należało jej zatem dogadzać ze wszystkich sił, by nie postanowiła umrzeć i pójść do samochodowego nieba. Toteż Lucy często zmieniała olej, sumiennie odkurzała wnętrze dwa razy w tygodniu, jeździła do myjni, zamawiając za każdym razem nie tylko mycie, ale i woskowanie.

Mieszkańcy Rochester, gdzie się urodziła i do­rastała, doskonale wiedzieli, co to są godziny szczytu i korki na drodze, lecz w Eagle Lake znano to jedynie ze słyszenia. Miasteczko sprawi­ło sobie, co prawda, sygnalizację świetlną, lecz głównie chyba w tym celu, by nie uchodzić za ostatnią dziurę. Dopiero kiedy Lucy dojechała do trasy szybkiego ruchu, pojawiło się w zasięgu jej wzroku kilka samochodów.

Osiedliła się w Eagle Lake z dwóch powodów. Po pierwsze, miała w miarę blisko do rodziców, ale zarazem wystarczająco daleko. Po drugie, w okolicy przeważali młodzi ludzie, często single, więc czuła się w tym środowisku jak ryba w wodzie.

Dokończyła tosta i włączyła radio, poszukała stacji, która nadawała najbardziej żywiołową muzykę, i jechała, wyśpiewując, co sił w gardle. Nagle odbiło jej się potężnie, w jednej sekundzie zrobiło jej się niedobrze, oblał ją zimny pot. Ledwie zdążyła zjechać na pobocze, wcisnąć hamulec, drżącymi rękami otworzyć drzwiczki od strony pasażera i przewiesić się przez fotel, wystawiając głowę na zewnątrz.

I nic. Tost został w żołądku. Chyba pomógł mroźny wiatr, który natychmiast owionął jej policzki i trochę ją otrzeźwił. Wyprostowała się ostrożnie, odchyliła głowę na zagłówek, oddycha­jąc ciężko. Czuła się parszywie. Rozsądek nakazy­wał jak najszybciej skontaktować się z lekarzem.

To niesprawiedliwe, że zachorowała! Czym ona sobie na to zasłużyła? Owszem, usilnie starała się przestać być porządna aż do bólu, ale Usta jej przewin była wciąż śmiesznie mała. Raz w życiu poszła na wagary. Myślała paskudne rzeczy o cioci Mirandzie - ale kto w całej rodzinie tego nie robił? Raz poszła na prywatkę bez majtek. Za długo pobłażała Eugene'owi. Poży­czyła sobie kaszmirowy sweter swojej siostry Ginger, zaplamiła go i nigdy się nie przyznała. No i jeszcze zrobiła jedną rzecz.

Na swój prywatny użytek nazwała ją Nocą Czekolady.

Ledwie jednak pojawiło się to wspomnienie, natychmiast wepchnęła je do szufladki z napisem: „Nic podobnego nie miało miejsca” i zatrzasnęła ją na głucho. Jeśli Bóg istniał - a Lucy wierzyła, że tak - nie mógł jej tak srogo pokarać chorobą za tę jedną jedyną rzecz. Już i tak przyszło jej to odcierpieć.

W sumie dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięćdziesiąt dziewięć procent życia spędziła absolutnie przykładnie, niemal jak święta. Wy­cierała kurz pod lodówką, nigdy nie przywłasz­czyła sobie ani centa, choćby ktoś się pomylił na jej korzyść, regularnie czyściła zęby nitką po każdym posiłku. Jej rodzina pokpiwała sobie, że skończy jako pedantyczna stara panna, a w dodat­ku stanie się nią jeszcze przed trzydziestką i jakoś nikomu nie przychodziło do głowy, jak bardzo podobne docinki ranią uczucia Lucy.

Nieoczekiwana i, jak widać, niezasłużona cho­roba trochę komplikowała jej życie, jednak parę wizyt u lekarza z pewnością załatwi sprawę i wszystko wróci do normy. Już czuła się znacznie lepiej, więc powrócił też optymizm. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła pierwszy bieg, ruszyła, na początku dość ostrożnie, potem pew­niej. Tym razem nie włączała już radia i nie śpiewała na całe gardło, jak to miała w zwyczaju. Po co kusić licho? Czasem była przesądna i nie zamierzała się tego wstydzić.

Dwadzieścia minut później, gdy ujrzała ogro­dzenie tysiącakrowej posiadłości, czuła się już wyśmienicie. Skręciła przy stylowym drogo­wskazie, na którym widniało tylko jedno słowo: „Bernard's”. Nawet nie trzeba było umieszczać na nim pełnej nazwy firmy, czyli „Bernard Cho­colate”, ponieważ każdy na czterech kontynen­tach - a przynajmniej każdy, kto kochał wy­śmienitą czekoladę - doskonale rozpoznawał markę.

Ogromne zakłady były drugim domem Lucy, lecz codzienne dotarcie do pracy było niemal trudniejsze niż dostanie się do CIA. Najpierw należało włożyć kartę identyfikacyjną do czyt­nika w filarze głównej bramy. Zaraz za nią droga rozwidlała się. Wstążka asfaltu biegnąca w prawo prowadziła do zakładów produkcyjnych, środ­kowa wiodła do rodzinnej rezydencji Bernardów, Lucy zaś jak zwykle skręciła w lewo. Droga wiła się przez blisko kilometr pośród bujnych drzew starannie wypielęgnowanego parku. Potem znaj­dowało się kolejne ogrodzenie pod napięciem, wysokie na pięć metrów. Brama była zamknięta, strzeżona przez strażnika dwadzieścia cztery go­dziny na dobę.

- Witam, panno Fitzhenry - rzekł Gordon, wychodząc z budki strażniczej. - Już miałem dzwonić na policję, spóźniła się pani całe siedem minut, bałem się, że przydarzyło się pani coś złego.

Psiakość! Czy była aż tak przewidywalna?

- Na szczęście nic się nie stało. Jak minął weekend?

- Dziękuję, dobrze. Zabrałem moją do kina, a w niedzielę mieliśmy wnuki u siebie. Aha, obaj panowie Bernard są w domu, prosili, żeby pani przyszła do nich o dziesiątej.

- Dziękuję za informację. Miłego dnia - rzek­ła z sympatią, podkręcając opuszczoną szybę.

Serce podskoczyło jej gwałtownie - na szczęś­cie serce, a nie żołądek. Oczywiście nie było sensu się denerwować, przecież spodziewała się od jakiegoś czasu, że Bernardowie wezwą ją na poważną rozmowę. Jej ostatnie eksperymenty zostały uwieńczone sukcesem, i to tak wielkim, że miały szanse wpłynąć na przyszłość całej firmy. Spotkanie nie oznaczało więc nic nie­przyjemnego, przeciwnie. Zazwyczaj jednak omawiała podobne sprawy z Orsonem Bernar­dem, a nie z jego wnukiem. Wszystkie raporty składała na piśmie założycielowi firmy i świetnie jej się z nim pracowało. Uwielbiała tego starszego pana, ale on miał już ponad siedemdziesiąt lat i chociaż wciąż jeszcze podejmował wiele decy­zji, coraz bardziej przekazywał stery wnukowi. Wszyscy wiedzieli, kto podpisuje listy płac.

Problem nie leżał w tym, że Lucy nie lubiła Raula Nicholasa Bernarda. Ależ lubiła! Wszyscy go lubili, gdyż inaczej się po prostu nie dało. Dysponował całym wachlarzem zalet, był czaru­jący, nie wspominając już o tym, że nieodparcie seksowny.

Wprawiał ją w zakłopotanie. Wiedziała o tym. On niestety też. Ba, pewnie już nawet wróble na dachu o tym ćwierkały. Lucy przyłapała się na tym, że zaczęła w zamyśleniu przygryzać kciuk, którego to nawyku pozbyła się wiele lat temu. Zakazała sobie dalej o tym myśleć i szybko położyła ręce na kierownicy.

We wstecznym lusterku podchwyciła życz­liwy uśmiech Gordona i przyjazne skinienie dłoni. Nie mogła nie uśmiechnąć się na ten widok. Strażnik wyglądał wypisz, wymaluj jak dobro­duszny święty Mikołaj i nic nie zdradzało, że przez lata był komandosem. Cały czas bawiło ją i dziwiło zarazem, że pracuje w tak pilnie strze­żonym miejscu. A jeszcze zabawniejsze i dziw­niejsze wydawało się to, że należała do grona osób, którym ochroniarze podlegali. Ona, która nie potrafiła zapanować nad własnymi włosami, wypić kieliszka szampana, by nie zacząć głupio chichotać, a do tego z największym trudem osiągała wagę pięćdziesięciu kilo.

Wzięła ostatni zakręt i ujrzała swoje miejsce pracy - duży kompleks zabudowań. Z przodu znajdował się nowoczesny budynek biurowy, smukły, przeszklony, prosty i doskonale funk­cjonalny. Za główną przestrzenią biurową znaj­dowało się olbrzymie laboratorium, używane przez wszystkich, dalej rozciągała się sieć po­mniejszych laboratoriów, a na samym końcu stały, zupełnie niewidoczne z drogi, szklarnie. Królestwo Lucy. Jej dom. Jej dziecko.

Zostawiła samochód na parkingu i wbiegła do głównego gmachu. Z samego rana wszyscy znaj­dowali się w swoich pokojach, zajmując się papierkową robotą i dopiero gdy się z nią uporali, udawali się do swoich właściwych zajęć. W pierw­szym z brzegu siedziała Reiko, która zawołała z serdeczną troską do przechodzącej Lucy:

- Hej, czy coś się stało?

Lucy zatrzymała się na moment, zamieniła z koleżanką dwa zdania, zapytała o jej synka, za którego chętnie by wyszła, gdyby nie miał zaledwie czterech lat, i popędziła dalej. To zna­czy, miała taki zamiar. Następne pokoje zajmo­wali Fritz i Fred, którzy poprzedniego roku ukończyli uniwersytet stanowy. Nigdy żaden z nich nie splamił się uczesaniem włosów czy wpuszczeniem koszuli w spodnie. Nawet przez przypadek. Umysły mieli obaj ostre jak brzytwy, lecz w kontaktach międzyludzkich każdy za­chowywał się jak ostatni bęcwał, w dodatku ich mało wyrafinowane poczucie humoru pozosta­wiało sporo do życzenia. Pewnie żaden z nich w życiu nie był na randce, bo która dziewczyna chciałaby się z kimś takim umówić? A najdziw­niejsze było to, że Lucy przepadała za nimi.

Jednocześnie pojawili się w otwartych drzwiach swoich pokojów i zaczęli się prze­krzykiwać:

- Lucy, zachorowałaś? Ktoś umarł? Świat się nie zawali przez twoje spóźnienie?

- Dajcie spokój. Zachowujecie się, jakbym nigdy w życiu się nie spóźniła.

Cóż, faktycznie nigdy jeszcze jej się to nie zdarzyło, dotąd można było według niej regulo­wać zegarki, ale to przecież jeszcze nie powód, by uważać ją za osobę łatwą do zaszufladkowania, która nigdy nie przekracza zakreślonych przez siebie granic.

Bo też ich nie przekraczała. Tylko ten jeden jedyny raz...

Do Ucha, czemu tego dnia ciągle jej się to przypominało?

Weszła do swojego biura, rzuciła kurtkę na wieszak, włączyła komputer. Pokoik był maleńki, lecz pomalowane na bladobrzoskwiniowo ściany i zwisające wokół okna kilkumetrowe pędy blusz­czu czyniły go optycznie nieco większym. Przy jednej ze ścian stały szafy na dokumenty, na przeciwnej wisiały plakaty ze starymi reklamami czekolady i kakao, oczywiście wyłącznie amery­kańskimi. Jakakolwiek reklama francuska zosta­łaby w zakładach Bernarda uznana za taki akt bluźnierstwa jak wykrzykiwanie wulgarnych słów w kościele.

Ulubiony plakat Lucy przedstawiał kobietę ubraną w sukienkę z czekolady. Wystarczyło na niego spojrzeć, by człowiekowi zaczęła lecieć ślinka...

Lucy sprawdziła pocztę, odpisała na kilka e - maili, skoczyła do kuchni, zrobiła sobie herbatę i udała się do swojego właściwego miejsca pracy.

W głównym laboratorium panował jeszcze zupełny spokój i cisza. Cała przestrzeń była zalana światłem potężnych lamp, biała podłoga lśniła czystością, spokojnie dałoby się z niej jeść, długie nowoczesne blaty przypominały meble kuchenne zaprojektowane przez awangardowego designera - skojarzenie całkiem uprawnione, ponieważ laboratorium było w pewnym sensie wielką kuchnią. Chociaż kadzie do konchowania i urządzenia do temperowania czekolady stały jeszcze bezczynnie, w powietrzu i tak unosił się cudowny zapach miazgi i masła kakaowego, zdaniem Lucy znacznie bardziej zmysłowy niż perfumy Chanel Nr 5.

Zostawiła za sobą główne laboratorium, potem pomniejsze, dotarła do oranżerii, minęła te, gdzie wdrażali swoje projekty Reiko i Fred, stanęła przed trzecią z nich, swoim ukochanym królest­wem, cenniejszym w jej oczach od słynnego salonu Tiffany'ego ze wszystkimi zgromadzony­mi w nim cackami. Wystukała numer kodu i weszła do środka. Natychmiast znalazła się w zupełnie innym świecie, w którym z miejsca zapominała o upływie czasu.

Laik zapewne nie ujrzałby żadnego porządku ani sensu w jej planie nasadzeń, myślałby, że pomieszała wszystko ze wszystkim, podczas gdy w rzeczywistości pozorny chaos stanowił część bardzo starannie przemyślanego planu. Lucy spe­cjalnie sadziła młodsze kakaowce wśród star­szych, starając się wytworzyć specyficzny mikro­klimat, którego potrzebowała dla swego ekspery­mentu.

Sprawdziła temperaturę, poziomy wilgotności gleby i powietrza, czując całym swoim jestest­wem, że znajduje się w raju. Kiedy w wieku siedemnastu lat szła do college'u, nie miała sprecyzowanej idei, kim chciałaby zostać. Kim­kolwiek, byle nie lekarzem. Biologia wydawała się wystarczająco odległa od medycyny, a więc i bezpieczna. Lucy jednak ani przez moment nie podejrzewała, dokąd ją to zaprowadzi.

Kto by przypuszczał, że zakocha się w drze­wach, i to tak szczególnych? O kakaowcach wiedziała dosłownie wszystko. Protoplastka ist­niejących obecnie odmian pojawiła się na Ziemi jakieś piętnaście tysięcy lat temu, naukowcy ochrzcili ją Theobroma cacao. Jej dalecy potom­kowie różnili się mocno od swojej dość prymity­wnej mamy znad Amazonki, ale pewne rzeczy nie uległy zmianie w ciągu tysięcy lat ewolucji. Kakaowce rosły i owocowały jedynie w lasach tropikalnych. Koniec, kropka. Wszelkie próby zaadaptowania ich do innego klimatu spełzły na niczym.

W szklarni Lucy nie było ani gorąco, ani parno, ani wilgotno, ani cieniście. Gleba nie przypomi­nała żyznej, próchniczej ziemi z dżungli, po­chodziła z Minnesoty, jedynie została wzbogaco­na o pewne składniki. Dzieci Lucy rosły w warun­kach, w jakich nie miały prawa się udać.

Oczywiście jej eksperymenty mogły zakoń­czyć się kompletnym fiaskiem. Kakaowce powin­ny zmarnieć, a nawet jeśli nie, to jakość ich ziaren nie powinna pozwolić na wytworzenie naprawdę dobrej czekolady.

Czasem jednak to, co niemożliwe, stawało się prawdą. Czasem kobieta musiała wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić to, czego zrobić się nie dało - choćby po to, by przekonać się, na co ją stać.

Zabrzęczał interkom i rozległ się łagodny głos Reiko:

- Lucy, Wielki Dom cię szuka. Nick i pan Bernard domyślili się, że grzebiesz się w ziemi i zapomniałaś o całym świecie, dobrze cię widać znają... Prosili, by ci przypomnieć o spotkaniu. Już po dziesiątej.

Niemożliwe, przecież dopiero co weszła do oranżerii! Spojrzała na zegarek - i faktycznie! Dwanaście po dziesiątej! A ona przecież nigdy się nie spóźniała, nawet mimo swojej tendencji do zapamiętywania się w pracy. Na szczęście jej żołądek uspokoił się zupełnie i nie sprawiał kłopotów, gdy wybiegła z głównego budynku i na złamanie karku popędziła na przełaj przez park, wiedząc, że tak dotrze na miejsce szybciej niż samochodem.

Siedem minut później wpadła jak bomba do rezydencji Bernardów, jak zwykle używając tyl­nego wejścia. Już od roku nie korzystała z drzwi frontowych, mogła swobodnie wchodzić kuchen­nymi, przy których nie musiała czekać, aż służba jej otworzy.

Jej rodzice z całą pewnością nie klepali biedy, lecz bogactwo Bernardów przerastało wszystko, co Lucy kiedykolwiek widziała. Liczący sobie sto lat dom zbudowano na wzór francuskiego zamku - miał trzy piętra, niezliczone wieżyczki, bal­koniki, krużganki, pokoje służące jako sypialnie, salony, gabinety, garderoby oraz pokoje, których w przeciągu wieku nikt do niczego nie używał. Przez pierwsze pół roku Lucy gubiła się w tym labiryncie, ilekroć próbowała znaleźć łazienkę, a potem drogę powrotną do miejsca, z którego wyszła.

Powiesiła kurtkę na wieszaku, zrzuciła za­brudzone buty i weszła dalej. Słyszała, jak gos­podyni podśpiewuje w pralni, a pokojówka od­kurza w którymś z pokojów na piętrze, lecz nie potrzebowała ich pomocy, ponieważ doskonale znała obyczaje Bernardów i wiedziała, gdzie ich szukać. Małe spotkania w gronie zaledwie paru osób nieodmiennie odbywały się na oryginalnej oszklonej werandzie zbudowanej na planie sześciokąta. Kamienne mury wznosiły się do wysoko­ści talii, wyżej szklane płyty nachylały się pod kątem i zbiegały wysoko nad głowami w jednym punkcie.

Orson uwielbiał to miejsce, więc Lucy oczywi­ście zastała go przechadzającego się od jednej szklanej ściany do drugiej i cieszącego oczy widokiem, który go nigdy nie nużył. Szef firmy był wysoki, szczupły, łysy jak kolano, jego pociągłą, prostokątną twarz pokrywała gęsta sieć zmarszczek. Mimo swoich siedemdziesięciu lat z okładem miał w sobie więcej życia i pasji niż dziesięciu mężczyzn w wieku Lucy.

Rozpromienił się na jej widok, jak zwykle otoczył ją ramieniem i uścisnął z całą serdecznoś­cią, w ogóle nie przejmując się tym, czy szef firmy powinien w taki sposób witać się z pracow­nikiem.

- Witaj, moja droga. Odwzajemniła uścisk.

- Ogromnie przepraszam za spóźnienie. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, bo wiedzia­łam od Gordona, że mam tu przyjść o dziesiątej. Po prostu zasiedziałam się w szklarni.

- Chyba jej wybaczymy, prawda, Nick? Na stole jest kawa i herbata, nalej sobie, na co masz ochotę i zaczniemy naradę wojenną.

Wzięła się mocno w garść, potem obróciła się, by przywitać się z Nickiem.

Na szczęście miał na sobie garnitur, a kiedy był ubrany formalnie i elegancko, Lucy trochę łatwiej radziła sobie ze swoją reakcją na jego widok, ponieważ różnica między jego nienagannym wy­glądem a jej brudnymi od grzebania w ziemi rękami natychmiast uświadamiała jej, jaka prze­paść ich dzieli. Gorzej, gdy chodził w T - shircie i dżinsach, bo wtedy serce natychmiast zaczynało bić jej mocno, zamiast siedzieć cicho i nie przeszkadzać.

Wystarczył...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin