Kołodziejczak Tomasz - Wrócę do ciebie kacie.pdf

(160 KB) Pobierz
Kołodziejczak Tomasz - Wrócę do ciebie kacie
Tomasz Kołodziejczak
WrócĘ do ciebie kacie
Kobieta, którą kochał, powoli wstępowała na szafot. Szła dumnie wyprostowana, lekko uśmiechnięta, jej
głowę okalały zielone, kiedyś długie, teraz przycięte na linii karku włosy. Widział jej jasną sylwetkę na tle
czarnych murów otaczających Plac Sędziów i modlił się o cud. Cud nie mógł nastąpić. Pomocnicy
podprowadzili kobietę do pieńka. Kątem oka dostrzegł przesuwające się kamery; wokół siebie słyszał szum
podnieconego egzekucją tłumu. Wprawnym, ćwiczonym tysiące razy ruchem sięgnął po przewieszony przez
plecy miecz. Za chwilę miał ściąć głowę kobiecie, którą kochał.
1.
Był wolnym człowiekiem pośród wolnych ludzi. Lubił to: żyć między nimi i dla nich, czuć ich szacunek –
odrobinę strachu, ciekawości, fascynacji. Gdy szedł ulicami, a prawie nigdy nie podróżował inaczej niż
pieszo, gdyż tak nakazywała reguła mijali go, oglądając się ukradkiem. Wyglądał dostojnie i poważnie –
wysoki młody mężczyzna w czarnej tunice i spodniach, w rękawiczkach i ciężkich, podkutych butach. Tak
musiał wyglądać, bo wykonywał Prawo.
Wiedział, że niektórzy go nienawidzą, brzydzą się nim, pogardzają. Nie przejmował się tym. Bo gdy szedł
pośród różnobarwnego i różnokształtnego tłumu ludzi o strojach i ciałach ukształtowanych według
tysięcznych mód, obyczajów i religijnych nakazów, wiedział, że stanowi symbol jedynej siły łączącej ich
wszystkich – Prawa.
Miecz nosił na plecach – srebrna głownia i srebrna klamra pasa przecinającego pierś stanowiły jedyną
ozdobę czarnego stroju. Zgodnie z regułą Cechu, miecza nie mógł dotykać nikt prócz niego, Damiena van
Dorna, kata miasta Algahara.
Szafot – kanciasta konstrukcja z lśniącego marmuru – stał na Placu Sędziów. Na środku kwadratowego
podestu znajdował się czarny walec, nazywany potocznie pieńkiem. Szafot algaharski nie miał zapadni –
głowę i korpus ofiary znoszono do ambulansu. Kata odwoziła do domu specjalna kapsuła. Tłum czekał
zwykle na ten moment, potem się rozchodził.
Lecz tamtego dnia, cztery lata wcześniej, ceremonia dopiero się zaczynała. Cały Plac Sędziów wypełniali
ludzie. Miejsce egzekucji otaczały wysokie ściany z wielkich czarnych bloków. Można się tam było dostać
ośmioma bramami, kontrolującymi liczbę ludzi, ich wygląd i stan. Na plac nie mógł dostać się żaden Obcy.
Posiadacze wideoskór musieli je wygasić. Zatrzymywano każdego, kto wyglądał na ćpuna, lub wirtuala.
Oczywiście, nigdy nie udawało się wybrać wszystkich – lecz jeśli ktoś zachowywał się niewłaściwie,
natychmiast zatrzymywały go służby porządkowe. Za znieważanie uroczystości obowiązywały surowe kary.
Rzecz jasna, zdarzały się incydenty. Na pole egzekucji przedostawali się naszprycowani faceci, którzy
przychodzili na plac trochę pohałasować. Abolicjoniści, próbujący powstrzymać egzekucję, albo
przynajmniej zachowywać się na tyle prowokacyjnie, by pokazywano ich potem we wszystkich serwisach
wideo. Zboczeńcy, maniacy, religijni fanatycy pragnący przy okazji ceremonii zaspokoić jakieś niepojęte
popędy. Nie wszystkich udawało się powstrzymać na czas. Trzy miesiące wcześniej z rąk
abolicjonistycznego fanatyka zginął Rodric Gerwolf, kat miasta Bagro. Van Dorn zdawał sobie sprawę, że
i jego kiedyś może spotkać ten los. Wypadek Rodrica nie był jedynym tego rodzaju w historii planety.
W czasie pierwszych kilkunastu egzekucji van Dorn często przypatrywał się tłumowi, jakby szukając swego
zabójcy pośród zgromadzonych na Placu Sędziów ludzi. Potem przestał – koncentrując się zupełnie na tym,
co miał do zrobienia.
Teraz czekał.
W czarnym kapturze na głowie, stał na wprost pieńka, chwyciwszy miecz za rękojeść i ostrze. Zielone
słońce, gwiazda na Ziemi nazywana Arką, stało w zenicie – egzekucje zawsze planowano na południe.
Bolid, w którym przywieziono skazańca, właśnie podjechał do szafotu. Drzwi pojazdu rozsunęły się, dwaj
strażnicy wyciągnęli więźnia. Wyprostował się, mrużąc oczy.
Ciekawe, czy oprócz nas dwóch – pomyślał van Dorn – jest na tym placu ktoś jeszcze, kto mruży oczy od
słońca...
Niezwykle rzadko spotykało się ludzi bez wszczepów wzrokowych. Tylko reguły cechu Katów zakazywały
jakiejkolwiek cyborgizacji.
Van Dorn myślał teraz o zbrodni Abisha, który, zanim został schwytany, zamordował cztery osoby. Kat
powinien skoncentrować swe myśli na przestępstwie, poprzez krótką medytację ogarnąć prawdziwy kształt
i skutki zbrodni, poczuć strach ofiar, ale i uszanować wolność mordercy dokonującego wyboru swej drogi.
Kat Algahary nie był wyłącznie egzekutorem. Był też kapłanem Prawa.
Pomocnicy wprowadzili skazańca na szafot. Jeden odczytał wyrok sądu, a drugi przycisnął głowę Abisha
do pieńka. Van Dorn stanął obok, przez chwilę ważył miecz w ręku.
– Jestem egzekutorem prawa – wypowiedział rytualną formułę.
Tłum zamilkł, bo tak nakazywał obyczaj. Tych, którzy go nie przestrzegali, nie wpuszczano więcej na Plac
Sędziów.
– Wrócę do ciebie, kacie – wyszeptał Abish i uśmiechnął się.
Słońce zabłysło na opadającym, srebrnym ostrzu miecza. Ciało Abisha osunęło się na podest, chwilę
jeszcze drżało, wyrzucając z przeciętej szyi potoki krwi. Głowa przekręciła się twarzą do góry, jakby
martwe, otwarte oczy szukały czegoś na szafirowym niebie. Wedle katów z Taraskat oznaczało to
nieszczęście.
Sześć godzin później van Dorn stał oparty o kamienny filar, w ręku trzymając szklankę whisky. Spod
półprzymkniętych powiek obserwował córkę gospodarza przyjęcia, Gubernatora Algahary, Simeona
Rohmera. Sara Rohmer miała na sobie jedną z najpiękniejszych wideoskór, jakie van Dorn kiedykolwiek
widział – symulację nocnego nieba obserwowanego z jakiegoś punktu w dysku centralnym galaktyki. Sara
poruszała się wdzięcznie i miękko, nie deformowały jej żadne wszczepy czy symbiotyczne wspomagacze.
Była prawie naga – zakryła tylko łono i pośladki. Całą resztę jej ciała pokrywała czerń rozgwieżdżonego
nieba, rozświetlona tysiącem kolorowych punktów, plam i smug – gwiazd, mgławic, gromad
przepływających po brzuchu i plecach dziewczyny, iskrzących się na piersiach, oplatających bose stopy,
łydki i uda, migocących na twarzy i wygolonej głowie. Jasne oczy, porcelanowo białe zęby, różowy język –
to jedyne ludzkie barwy, jakie zachowały się na ciele Sary.
– Niezła dupa, wspólniku – skomentował całą rzecz McKelly, szef wydziału specjalnego policji miasta
Algahara. McKelly był porządnym człowiekiem, nie aspirującym nigdy do przebywania w tak zwanej elicie
towarzyskiej. Trafił do niej i tak dzięki niezwykłej pracowitości, wspartej sporą dawką szczęścia.
Zgromadzonym na bankiecie ludziom przyglądał się z lekkim uśmiechem i pobrzmiewającym w głosie
pobłażaniem. Do van Dorna nie mówił inaczej jak wspólniku – wszak sam wyłapywał przestępców, którym
Damien ścinał potem głowy. Kiedyś to określenie drażniło kata, potem się przyzwyczaił, teraz nawet polubił.
W McKellym odnalazł człowieka, z którym mógłby się zbliżyć, zaprzyjaźnić, gdyby tylko zdarzyła się po
temu jakaś okazja.
– Do wzięcia – mruknął van Dorn po chwili milczenia. Podobno nie jest głupia.
– Rzadkość – McKelly z uznaniem pokiwał głową i zmienił temat. – Czy wiesz, co to jest dąb?
– Chyba jakiś morski zwierzak...
– Nie, to drzewo jeszcze ze starej Ziemi. Czy wiesz, że posadzono u nas dębowy las, specjalnie, żeby robić
beczki?
– Po diabła komu dębowe beczki?
– Ano, żeby whisky miała w czym leżakować. Seagren’s Whisky. Pomyśl sobie, mamy agrokultury,
w których możne wyhodować każdą potrawę, jaką tylko ci pieprznięci genetycy potrafią wymyślić. A oni, tu
– wskazał palcem na rozmawiających w drugim końcu sali mężczyzn – sadzą na polach drzewa żeby potem
móc za bajońskie pieniądze sprzedać oryginalną Seagrens Whisky albo Mum Corden Rouge.
– Znasz się na tym.
– Znam. To, wspólniku, jest uczciwe hobby. Żadnych prochów, fałszywych światów, syntetyków. Czysty,
zdrowy alkohol. Pijesz gorzałę i jesteś w niebie.
Mmmm... patrz, płynie do nas.
Sara rzeczywiście skierowała się w ich stronę. Na jej brzuchu rozgorzała złotoczerwona łuna, harmonia
świateł zakołysała się razem z jędrnymi piersiami. Córce gubernatora towarzyszył niski mężczyzna
w służbowym stroju rządowych informatyków Końcówki neuroprzystawki sterczały mu zza głowy,
a policzki porastała kolonia oczyszczających grzybków.
– Witam panów – mapa nieba otworzyła się, odsłaniając śnieżnobiałe zęby („Czy jej język jest
rzeczywiście tak różowy czy to tylko kontrast z ciemną twarzą?” – zastanowił się van Dorn). – To nasz nowy
gość, informatyk z centrum Tryzuba Olgierd REM.
– Mieliśmy przyjemność – McKelly wyciągnął rękę.
– Pan van Dorn? – informatyk skinął głową w kierunku Damiena.
– Witam – van Dorn pomyślał, że powitanie w sytuacji, w której jedne osoby się znają, a inne nie, to jedna
z bardzie, skomplikowanych ceremonii towarzyskich.
– Pewnie zadawano panu to pytanie setki razy – Sara przysunęła się do kata. – Co pan czuje teraz,
wieczorem, sześć godził po... – zawiesiła głos, jakby szukając słów.
– Po egzekucji – podpowiedział Damien. – A co czuje pani po dobrze wykonanej pracy?
– No... – zawahała się. Na jej sprężystej skórze wciąż rozgrywał się przyspieszony milionkrotnie dramat
wszechrzeczy; teraz można było obserwować zderzenie dwóch spiralnych galaktyk – Zmęczenie
i satysfakcję, ale przecież to... jakby... nie to samo...
– Dokładnie to samo. Wątpliwości, o które mnie pani podejrzewa, nie mam. Przemyśleń dotyczących
śmierci tych ludzi mojego w niej udziału dokonałem dawno, jakieś dziesięć lat temu.
– Tak, tak... – kiwnęła głową, chyba nie do końca rozumiejąc o co mu chodzi.
– Mój wspólnik zapomniał powiedzieć, że nie jest normalnym człowiekiem – wtrącił się Mc Kelly. –
Czubkiem też nie jest – dodał szybko, widząc jej zdziwienie. – W dzieciństwie przechodzimy testy, prawda?
Mamy szczególne predyspozycje do uprawiania różnych profesji, także katowskiej. Poczucie obowiązku,
wewnętrzna harmonia, opanowanie, wysokie poczuci sprawiedliwości – tylko takim ideałom powierza się tę
pracę. Na marginesie dodam, że chcąc zostać policjantem na wysokie stanowisku, trzeba się wykazać co
najmniej trzy razy większą dozą poczucia obowiązku i sprawiedliwości, nie wspominając już o wewnętrznej
harmonii – McKelly wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Sara skutecznie udawała zainteresowanie jego monologiem. Kiedy skończył, poczuła się zwolniona
z obowiązku dalszego wysłuchiwania poważnych treści – uśmiechnęła się znowu, szepnęła „jeszcze o tym
porozmawiamy” i odpłynęła ku weselszej części towarzystwa, krokiem falującym i płynnym. Na jej
pośladkach pulsował łagodnie kwazar z rozpiętymi w czerni dżetami.
– Niezła dupa, co? – informatyk rozpoczął rozmowę dość bezceremonialnie, jak na osobę nową
w towarzystwie. Van Dorn postanowił nie patrzeć na symbiotyczne grzyby porastające jego policzki
i wnętrze ust. Cechowe tatuaże na łysej czaszce REMa pulsowały łagodnym światłem. Zwoje zakończonych
wtykami kabli, zgodnie z ostatnią modą, tkwiły na czubku głowy informatyka niczym dziwny kok.
– Zaiste, ale pewnie w sieci pływają lepsze? – van Dorn odczytał w głosie McKelly’ego niechęć wobec
intruza, który wdarł się do rozmowy o alkoholach i kobietach.
– Pływają – kiwnął głową REM. – Ja nie rozróżniam żywczyków i cybich. Szczerze mówiąc, nie ma dla
mnie żadnej różnicy, gdzie jestem, tu czy tam – stuknął palcem we wszczep neuronowy. – Co nie
przeszkadza cenić ładnych kobiet.
– Tu i tam – McKelly dotknął palcem czoła.
– I owszem – REM uśmiechnął się, lecz nagle spoważniał. To dobrze, że jesteście razem, panowie. Tak
naprawdę przyszedłem na przyjęcie, żeby spotkać właśnie was.
– No bo w zasadzie, po co się ruszać, skoro każde party można sobie urządzić tam – znów przerwał mu
McKelly.
– Rzecz jasna – REM był jednym z najcierpliwszych informatyków, jakiego spotkał van Dorn. – Czy
mógłbyś wyjąć swój koder.
McKelly spojrzał na niego ze zdziwieniem, sięgnął jednak do kieszeni munduru i wyjął końcówkę kompa.
– Z ekranem – dodał REM. Odwinął z głowy swój kok, podał końcówkę policjantowi. Zmrużył oczy.
Fantazyjne plamy na jego czaszce stały się jaskrawoczerwone – znak, że neurokomputer sprzężony
z mózgiem REMa pracował.
McKelly podwinął rękaw, odsłaniając pokrywającą nadgarstek folię ekranu. Twarz policjanta zmieniła się
– ustąpił wyraz znużenia i irytacji, pojawiło się zdumienie i ciekawość.
Chyba niepokój.
– W porządku – powiedział po chwili i zwrócił się do van Dorna. – Ten człowiek, wspólniku, to nie tylko
pracownik Instytutu Tryzuba, ale także przedstawiciel administracji Imperium na Algaharze. To nie jest tajna
informacja, ale niekoniecznie trzeba ją rozgłaszać.
– O co chodzi? – spytał van Dorn, odstawiając na stolik szklankę whisky.
– Człowiek, którego ściąłeś dziś na placu – powiedział REM powoli – to Wdowiec. Otrzymaliśmy
komunikat z Toforii. Za dwa dni Wdowcy przybędą po ciało Abisha i jego procesor osobowości.
– Wdowiec?
– Tak, van Dorn.
– Dlaczego – głos McKelly’ego stężał – my nic wcześniej o tym nie wiedzieliśmy? Ani sąd? Kto to
przegapił?
– Nikt – REM uśmiechnął się. – Abish był obywatelem Imperium. Człowiek w żadnej sytuacji nie musi
przyznawać się do swojej wiary. Kult Wdowców ma status religii.
– Powiedział: „Wrócę do ciebie” – mruknął van Dorn.
– Udostępniam wam tę informację, nieoficjalnie, panowie powiedział REM – z tego właśnie powodu, że
Abish to psychopata. Waszą planetą żądzą surowe prawa. Centrala uznała, że konflikt prawny między
Abishem jako obywatelem Imperium a waszą jurysdykcją może doprowadzić do poważnych następstw.
– Abish to psychopata – jęknął McKelly.
– Właśnie o to chodzi. Nie wiemy, czy tu wróci – a trzeba się liczyć z taką ewentualnością. Może znów
zacząć zabijać. Reguła Wdowców jest surowa, silnie akcentuje się w niej element wendety. Jesteś, kacie,
jedną z pierwszych osób, którą weźmie na cel...
– „Wrócę do ciebie”, tak powiedział – powtórzył van Dorn.
– To tyle, co miałem wam do przekazania, jako przedstawiciel administracji Imperium. Nie muszę chyba
powtarzać, że prosiłbym o dyskrecję... – spojrzał na chcącego coś powiedzieć van Dorna i dodał szybko. –
Nie, nie, to nie jest żadne zobowiązanie, McKelly dokładnie wyjaśni prawny aspekt całej sprawy. Aha,
byłbym zapomniał, oficjalny raport o sytuacji wysłałem też na Toforię. Może sam Wielki Ojciec zadecyduje
o zablokowaniu dalszego rozwoju Abisha, oni dbają o reputację klanu.
– Dzięki – mruknął McKelly. – Odpływasz tu czy tam?
– Tu – uśmiechnął się REM – sporo tu niezłych dup, co?
* * *
Kobieta, która leżała w łóżku obok van Dorna była znacznie brzydsza od córki gubernatora. Miała
sztucznie powiększone oczy, zniekształconą wedle ostatniej mody żuchwę i piersi pokryte żywym tatuażem.
Damien zdecydował się spędzić z nią noc, bo nie chciał wracać do domu sam. Ofiarowali sobie dostatecznie
wiele czułości i przyjemności, by tego nie żałował. Teraz dziewczyna spała, a on leżał w łóżku, rozważając
wszystko, co dziś usłyszał, przeczytał i zobaczył.
Zaraz po rozmowie z Olgierdem REMem, wraz – z McKellym wymknął się z przyjęcia, zabierając ze sobą
dwie flaszki whisky Crown Royal. Każda z nich kosztować musiała więcej niż roczne dochody przeciętnego
człowieka. Oczywiście, McKelly od razu uraczył Damiena informacją, że procedurę produkcji tej whisky
opracowano specjalnie dla jakiegoś króla, jeszcze na Starej Ziemi. Dwie godziny spędzili w biurze
policjanta, zbierając i segregując dane o Wdowcach, odpowiednich paragrafach prawa imperialnego
i Abishu.
Po pierwszej godzinie i pierwszej flaszce van Dorn pomyślał, że być może z całej tej sytuacji da się
wyciągnąć jakąś korzyść – znajdzie się wreszcie pretekst do częstszych kontaktów z McKellym.
Po dwóch godzinach mieli już pełne dossier Abisha, a przynajmniej wszystko to, co dało się oficjalnie
wyciągnąć przez policyjne kompy oraz co informatyk McKelly’ego wygrzebał w tajnych danych Wdowca.
Nieznana pozostała cała jego przeszłość,, związana z pozycją i życiem w społeczeństwie Wdowców, ale to
akurat najmniej im się wydawało potrzebne. Po dwóch godzinach grzebania w bazach danych i dwóch
flaszkach Crown Royala, postanowili wrócić na gubematorskie party. Zażyli więc pastylki otrzeźwiające
i pojechali do pałacyku Rohmera. Tam McKelly usilnie i bezskutecznie zaczął podrywać Sarę Rohmer, a van
Dorn bez większych problemów dał się uwieść Izydzie Asz’aah, córce właściciela średniej wielkości
korporacji biochemicznej. Teraz ona spała, a van Dorn znów wrócił myślami do Abisha.
Wdowcy byli starą, liczącą już ponad dwieście lat sektą, której korzenie wywodziły się z ziemskiej wiary
w reinkarnację i religii jednopłciowych mieszkańców Toforii. Toforianie rozmnażali się w sposób, który
ludziom umożliwiła dopiero technika – przez klonowanie. Ich religie silnie korespondowały z ziemskimi
kultami przodków i wiarą w reinkarnację. Na Toforii powstawały Domy nie tylko ludzi, ale i Parksów,
i Kajagonnich. Klan ludzi tworzyło kilka sekt, różniących się czy to regułą, czy rytuałem, czy interpretacją
kanonu – transkrypcje oryginalnych toforiańskich świętych ksiąg były niejednoznaczne. Dom tworzyło
siedem dużych i kilkanaście mniejszych odłamów, wśród których większość przyjmowała tylko mężczyzn,
trzy były koedukacyjne, a jeden żeński.
Abish należał do dużego, koedukacyjnego odłamu religijnego, kładącego silny nacisk na reinkarnację
i ciągłość trwania ludzkiej duszy w wielu ciałach. Każdy członek sekty miał wszczepiony w mózg
bioelektroniczny rejestrator, zapisujący obrazy, dźwięki i najważniejsze emocje doznawane przez Wdowca.
W chwili śmierci uruchamiano program rekonstrukcyjny. Ożywiano jego komórkę pozostawioną w tymże
Domu. Przekazywano chip pamięci na Toforię, do siedziby Domu i ożywiano pozostawioną tam komórkę
Wdowca. Przez trzy lata, przyśpieszając sztucznie rozwój, hodowano ludzki organizm w sztucznej macicy.
Przez cały ten czas do mózgu nowo formowanego Wdowca wprowadzano zapis przeżyć wszystkich jego
przodków. Po zakończeniu tego procesu kopia Wdowca o wieku biologicznym około dwudziestu lat
opuszczała macicę i po krótkim pobycie w ośrodku przystosowawczym rozpoczynała samodzielne życie.
W świetle prawa imperialnego był to wciąż ten sam człowiek. Wdowcy zdobyli ów przywilej dzięki
usługom, jakie chętnie świadczyli reszcie ludzkiej społeczności – często wykonywali niezwykle
niebezpieczne zadania, w których potrzebny był udział człowieka.
Istniały oczywiście społeczności klonów nie przyznające się do tradycji toforiańskich Domów, ale nie były
tak znane i nie posiadały tego statusu co Wdowcy.
Problem, z którym zmierzyć się mieli van Dorn i McKelly, wiązał się właśnie ze sprzecznościami między
hierarchią praw społeczności Wdowców a jurysdykcją Imperium Solarnego.
Abisha osądzono i skazano. Wyrok wykonano. Każdy skazaniec, po odbyciu kary stawał się normalnym
członkiem społeczeństwa. Nie można było go uwięzić, sądzić ponownie, zakazać mu przylotu na planetę.
McKelly twierdził, że brakowało podstaw do sekowania Abisha w jakikolwiek sposób.
Popełnił przestępstwo, został schwytany i ukarany. Kropka. Szlus. Amen.
Można tylko czekać na jego ruch – za trzy lata.
Trzy lata... Jakie to dziwne, myślał van Dorn, leżę tu, czuję, patrzę, a człowiek, któremu ściąłem głowę,
jest teraz ludzkim zarodkiem zawieszonym w organicznych pożywkach i faszerowanym wspomnieniami
ludzi żyjących sto lat temu, będących równocześnie nim samym. Karkołomność tej sytuacji dziwiła nawet
van Dorna, choć przecież zetknął się w życiu z wieloma dziwnymi ludźmi i sprawami. Po raz kolejny
dostrzegał sens w surowym kodeksie, jaki ustanowili na Arce pierwsi osadnicy, w drastycznych
ograniczeniach swobody genetycznej obywateli, długich listach zakazanych wirtuali i psychotropów,
w drastycznej przewadze sądów nad innymi organami władzy. Arka była jedyną ludzką, w pełni zasiedloną
planetą, na której z wyznaczania kary śmierci i przeprowadzania samej egzekucji uczyniono ceremonię
niemalże kultową. Prestiż państwa oparto tu na prestiżu Prawa.
To Prawo zezwalało Abishowi na powrót i swobodne poruszanie się po planecie. A powiedział: „wrócę do
ciebie”...
Straszył, czy tylko żartował? Czy Wielki Ojciec zezwoli na reinkarnację, mimo sygnałów władz
imperialnych? Czy Abish tu przyleci i czy rzeczywiście po to, by zabijać? Pytania wciąż powracały.
Co prawda, stać się to miało dopiero za trzy lata.
To mnóstwo czasu dla młodego mężczyzny. Dziesiątki kobiet, z którymi można się kochać, setki wirtuali,
które można zwiedzić, tysiące godzin, w czasie których może człowieka dopaść śmierć. To wreszcie,
przyjmując średnie tempo dokonywania egzekucji, jakieś pięćdziesiąt spotkań na Placu Sędziów.
Van Dorn powoli uspokajał się.
O tak, był mistrzem spokoju, rekordzistą wewnętrznego ładu, czempionem harmonii duszy. Tak przecież
mówiły wyniki testów psychologicznych i neurologicznych, przez które przejść musiał każdy kandydat na
kata.
W teorii arkańskiego prawa sprawował funkcję niejako mistyczną – zarazem sługi i władcy społeczności,
która się tym prawem kierowała.
Dość! – umysł van Dorna zaprotestował przeciw ilości ważnych spraw, jakie przyszło mu rozważać tej
nocy. Damien przysunął się do odwróconej plecami Izydy. Przesunął dłońmi po jej pośladkach, przeciągnął
palcem wzdłuż kręgosłupa, dotknął piersi. Odwrócił ją delikatnie, tak by się nie obudziła. Rozchylił pośladki
dziewczyny i wsunął się w nią, przyciskając biodra do chłodnej, gładkiej skóry.
Mruknęła coś przez sen.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin