Cykl ''Przygody Trzech Detektywów'' - tom. XI - ''Tajemnica wędrującego jaskiniowca''.doc

(454 KB) Pobierz

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

 

 

 

 

 

TAJEMNICA WĘDRUJĄCEGO JASKINIOWCA

Tom XI

z cyklu

„Przygody Trzech Detektywów”

 

 

 

 

 

27


Słowo od Alfreda Hitchcocka

 

Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści!

Niektórzy z Was znają Trzech Detektywów co najmniej tak dobrze, jak ja. Radzę wtedy odwrócić stronę i przejść od razu do czytania opowieści. Lecz jeśli należycie do tych, którzy nie zetknęli się dotąd z moimi młodymi przyjaciółmi, będę uszczęśliwiony, że mogę ich Wam przedstawić.

Jupiter Jones jest przywódcą i zasłużył na swój tytuł Pierwszego Detektywa. To mądry chłopiec i zapalony czytelnik, o fotograficznej niemal pamięci i niesamowitej zdolności dedukcji. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, nie jest może tak mądry jak Jupiter, ale jest bardzo wysportowany, a poza tym pogodny i oddany w przyjaźni. Bob Andrews prowadzi dokumentację i analizy. To chłopiec spokojny i mimo że nie jest tak silny jak Pete, bywa bardzo odważny.

Tym razem Trzej Detektywi wyjeżdżają z rodzinnego Rocky Beach na spotkanie z kimś, kto choć martwy od wieków, spaceruje nocą po pewnym miasteczku. Spotkają również trzech naukowców, którzy prowadzą dziwne i być może niebezpieczne badania

Ale nie wolno mi zdradzać całej historii. Jeśli jesteście ciekawi - a na pewno jesteście - oto rozdział pierwszy. Czytajcie!

Alfred Hitchcock

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

Nieznajomi we mgle

 

- Czy dobrze się pan czuje? - odezwał się kobiecy głos.

Jupiter Jones zatrzymał się, nasłuchiwał.

Powietrze tego popołudnia było ciężkie od mgły. Tłumiła odgłosy ruchu ulicznego, dochodzące z nadbrzeżnej szosy. Wisiała jak kurtyna między składem złomu Jonesa, a jego domem po drugiej stronie ulicy. Zdawała się przenikać Jupe'a na wskroś. Czuł się zziębnięty i samotny, jakby był jedynym człowiekiem na świecie.

Ktoś się jednak odezwał i teraz rozległy się czyjeś kroki. Ktoś przechodził obok, tuż za bramą składu.

Następnie dał się słyszeć męski głos i w szarym świetle ukazało się, niczym cienie, dwoje ludzi. Mężczyzna, zgięty wpół, szedł wolno, szurając nogami. Kobieta, dziewczęca i szczupła, miała długie, jasne włosy, opadające prosto wokół twarzy.

- Tu jest ławka - powiedziała i poprowadziła mężczyznę w stronę biura składu. - Proszę chwilę odpocząć. Powinien był pan pozwolić mi prowadzić samochód. To było za dużo dla pana.

Jupiter zbliżył się do pary.

- Czy mogę pomóc?

Mężczyzna podniósł rękę do głowy i rozejrzał się półprzytomnie.

- Szukamy szukamy - złapał młodą kobietę za rękę. - Ty powiedz. Dowiedz się, gdzie… gdzie my…

- Harborview Lane - powiedziała kobieta do Jupitera. - Musimy się dostać na Harborview Lane.

- Trzeba iść dalej szosą i skręcić w przecznicę Sunset - odpowiedział Jupiter. - Proszę posłuchać, jeśli pani przyjaciel jest chory, mogę wezwać lekarza i

- Nie! - krzyknął mężczyzna. - Nie teraz! Jesteśmy spóźnieni!

Jupe pochylił się nad nim. Twarz mężczyzny była szara i błyszczała od potu.

- Jestem zmęczony - mówił. - Taki zmęczony

Przycisnął ręce do czoła.

- Głowa mi pęka! - w jego głosie była nuta niedowierzania. - Dziwne. Nigdy przedtem nie bolała mnie głowa.

- Proszę mi pozwolić wezwać lekarza - nalegał Jupe.

Nieznajomy podniósł się z wysiłkiem.

- Za chwilę mi przejdzie, ale teraz nie mogę nie mogę

Osunął się po ścianie, dysząc ciężko i ochryple. Nagły skurcz wykrzywił mu twarz.

- Boli! - zawołał.

Jupe ujął dłoń mężczyzny, chłodną i wilgotną. Mężczyzna patrzył na Jupe'a. Jego oczy były nieruchomo utkwione w chłopcu.

Nagle w składzie zrobiło się bardzo cicho.

Młoda kobieta pochyliła się nad mężczyzną. Z jej ust wyrwał się jęk bólu.

Na chodniku rozległy się szybkie kroki i przez bramę weszła ciocia Jupitera, Matylda. Zobaczyła mężczyznę siedzącego na ławce i pochyloną nad nim dziewczynę. Zobaczyła też klęczącego przy nich Jupitera.

- Co to, Jupiterze? - zapytała. - Coś się stało? Czy wezwać pogotowie?

- Tak - odparł Jupiter. - Tak ale nie sądzę, żeby pomogli. Myślę, że on nie żyje!

Jupe zapamiętał tylko rozgardiasz, światła, syreny, ludzi biegających we mgle. Jasnowłosa dziewczyna płakała w ramionach cioci Matyldy. Przy bramie składu gromadzili się gapie i zapadła straszna cisza, gdy wkładano nosze do karetki. Potem znowu zawyły syreny. Jupe, ciocia Matylda i siedząca między nimi blondynka jechali do szpitala.

Jupiter miał uczucie, że porusza się we śnie, szarym i nierealnym. Szpital był jednak ponurą rzeczywistością. Zarówno korytarz z przebiegającymi w różnych kierunkach ludźmi, jak i poczekalnia pełne były dusznego dymu papierosowego. Jupe, ciocia Matylda i jasnowłosa dziewczyna siedząca w niej, przerzucając stare czasopisma. Po długiej, bardzo długiej chwili przyszedł lekarz.

- Przykro mi - zwrócił się do dziewczyny. - Nic nie mogliśmy zrobić. Czasem czasem tak jest lepiej. Czy pani jest jego krewną?

Przecząco potrząsnęła głową.

- Przykro mi, ale konieczna jest sekcja zwłok - mówił lekarz. - To się praktykuje, kiedy przy zgonie nie ma lekarza. Był to prawdopodobnie wylew, pęknięcie naczynia krwionośnego w mózgu. Sekcja to potwierdzi. Czy pani wie, jak możemy się skontaktować z jego rodziną?

Ponownie potrząsnęła głową.

- Nie. Muszę zatelefonować do fundacji.

Zaczęła szlochać. Przyszła pielęgniarka i wyprowadziła ją z poczekalni. Jupiter i ciocia Matylda nadal czekali. Po pewnym czasie dziewczyna wróciła. Telefonowała z pokoju pielęgniarek.

- Przyjadą tu z fundacji - powiedziała.

Jupiter zastanawiał się, co to może być za fundacja, ale nie zapytał. Ciocia Matylda zdecydowała, że muszą się wszyscy napić dobrej, mocnej herbaty. Wzięła dziewczynę pod ramię, wyciągnęła ją z poczekalni i poprowadziła do szpitalnej kawiarni.

Chwilę siedzieli w milczeniu, popijając herbatę, po czym odezwała się dziewczyna:

- Był bardzo miłym człowiekiem - mówiła ze wzrokiem opuszczonym na szorstkie dłonie o obgryzionych paznokciach. - Nazywał się Karl Birkensteen, był doktorem, sławnym genetykiem. Pracował dla Fundacji Spicera. Dokonywał eksperymentów na zwierzętach i badał wpływ tych eksperymentów na inteligencję zwierząt i ich potomstwa.

Dziewczyna pracowała również w fundacji, opiekowała się zwierzętami.

- Słyszałem o Fundacji Spicera - powiedział Jupe. - Mieści się koło San Diego, prawda?

Skinęła głową.

- Znajduje się w małym miasteczku wśród wzgórz, przy drodze prowadzącej na pustynię.

- Miasteczko nazywa się Citrus Grove - powiedział Jupe.

Po raz pierwszy dziewczyna uśmiechnęła się.

- Tak. To miło, że o tym wiesz. Niewiele ludzi wie o Citrus Grove. Nawet jeśli słyszeli o fundacji, nie znają nazwy miasta.

- Jupiter dużo czyta i pamięta większość przeczytanych rzeczy - powiedziała ciocia Matylda. - Ale ja nie wiem nic o tej fundacji. Co to jest?

- To instytucja, która popiera niezależne poszukiwania naukowe - wyjaśnił Jupiter tonem profesora, który omawia mało znane zagadnienie. Przybierał ten ton, ilekroć poruszał temat, który znał dobrze. Ciocia Matylda przywykła już do tego, ale jasnowłosa dziewczyna popatrzyła na Jupe'a z zaciekawieniem.

- Abraham Spicer był producentem plastyku - ciągnął Jupiter. - Jego przedsiębiorstwo produkowało sprzęt plastykowy: suszarki do naczyń, pojemniki na żywność. Zarobił na tym miliony. Jednakże nigdy nie zrealizował swej prawdziwej ambicji: chciał zostać fizykiem. Dlatego polecił, by po jego śmierci pieniądze zostały odpowiednio zdeponowane. Dochód z depozytu miał wspomagać fundację, w której naukowcy mogliby dokonywać odkrywczych, być może rewolucyjnych badań w swoich dziedzinach.

- Zawsze wypowiadasz się w ten sposób? - zapytała dziewczyna.

Ciocia Matylda uśmiechnęła się.

- Nie zawsze, ale często, chyba nawet zbyt często. To pewnie przez to całe jego czytanie.

- Ach, to dobrze. To znaczy, to ładnie. Chyba się nie przedstawiłam. Nazywam się Hess, Eleanor Hess. Ale to nieważne.

- Oczywiście, że ważne - zaoponowała ciocia Matylda.

- Chciałam powiedzieć, że nie jestem kimś: nie jestem sławna ani nic takiego.

- To nie znaczy, że jesteś nikim - powiedziała ciocia Matylda z przekonaniem. - Miło mi cię poznać, Eleanor. Jestem Matylda Jones, a to mój bratanek Jupiter Jones.

Eleanor Hess uśmiechnęła się. Potem szybko odwróciła wzrok, jakby się obawiała pokazać po sobie zbyt wiele.

- Powiedz nam coś więcej o swojej pracy w tej fundacji - poprosiła ciocia Matylda. - Mówiłaś, że opiekujesz się zwierzętami. Jakie to zwierzęta?

- To zwierzęta doświadczalne. Białe szczury, szympansy i koń.

- Koń? - powtórzyła ciocia Matylda. - Trzymacie konia w laboratorium?

- Och, nie! Blaze mieszka w stajni. Ale jest również zwierzęciem doświadczalnym. Doktor Birkensteen przeprowadzał na jej matce jakieś doświadczenia z izotopami. To zrobiło coś z chromosomami Blaze. Nie rozumiem tego, ale ona jest naprawdę mądra jak na konia. Zna arytmetykę.

Ciocia Matylda i Jupe wytrzeszczyli oczy.

- Och, nic skomplikowanego! - dodała spiesznie Eleanor. - Jeśli położy się przed nią dwa jabłka, a potem trzy, wie, że to razem pięć. Uderza pięć razy kopytem. To to pewnie nic wielkiego, ale konie nie mogą być specjalnie mądre. Mają nieodpowiedni kształt głowy. Mądre są szympansy doktora Birkensteena. Mówią językiem znaków. Mogą w ten sposób powiedzieć różne skomplikowane rzeczy.

- A co doktor Birkensteen zamierzał zrobić z tymi zwierzętami po ich wyedukowaniu? - zapytała ciocia Matylda.

- Nie sądzę, by cokolwiek zamierzał - odpowiedziała Eleanor łagodnie. - Nie chodziło mu o mądre konie i mówiące szympansy. Chciał pomóc ludziom stać się lepszymi. Trzeba zacząć od zwierząt. Nie byłoby przecież słuszne eksperymentować na ludzkich niemowlętach, prawda?

Ciocia Matylda wzdrygnęła się. Eleanor spojrzała w bok i znów zamknęła się w swej nieśmiałości.

- Naprawdę nie musicie zostawać ze mną - powiedziała. - Byliście wspaniali, ale teraz już czuję się dobrze. Doktor Terreano i pani Collinwood będą tu wkrótce, porozmawiają z lekarzem i i

Pochyliła głowę i z jej oczu znowu popłynęły łzy.

- Nie, nie, nie trzeba - powiedziała ciocia Matylda cicho. - Oczywiście, że zostaniemy.

Zostali więc, dopóki do kawiarni nie wszedł wysoki, kościsty, siwowłosy mężczyzna, którego Eleanor przedstawiła jako doktora Terreano. Towarzyszyła mu pulchna kobieta koło sześćdziesiątki, pani Collinwood. Miała olbrzymie sztuczne rzęsy i nosiła kędzierzawą, płomiennorudą perukę. Wzięła Eleanor do samochodu, a doktor Terreano udał się na poszukiwanie lekarza, który zajął się doktorem Birkensteenem.

Ciocia Matylda kręciła głową, gdy zostali sami.

- Dziwni ludzie! Wyobrażasz sobie, wyczyniać coś ze zwierzętami, żeby zmienić im potomstwo? Jak myślisz, co robi ten gość, Terreano, który właśnie przyszedł?

- Jakieś badania, skoro pracuje w Fundacji Spicera - odpowiedział Jupiter.

Ciocia Matylda zmarszczyła czoło.

- Dziwni ludzie - powtórzyła. - A ta cała fundacja? Ja bym tam nie poszła. Jak raz ci naukowcy zaczną w czymś grzebać i szperać, i zmieniać rzeczy dookoła, to nie wiadomo, na czym skończą. To nie jest normalne! Straszne rzeczy mogą się zdarzyć!

 

 

 

Rozdział 2

Niecodzienny wywiad

 

Wieczorem ciocia Matylda opowiedziała wujkowi Tytusowi o naukowcu, który przyszedł z mgły do składu złomu i tu umarł. Mówiła jednak niewiele o Fundacji Spicera i kiedy Jupiter o niej napomknął, szybko zmieniła temat. Sama myśl o eksperymentach genetycznych przygnębiała ją i przerażała. Ale nie dane jej było zapomnieć o Fundacji Spicera, gdyż przez wiele szarych i chłodnych dni wiosennych wciąż mówiono w telewizji o instytucie badań naukowych.

Najpierw był to komunikat o śmierci doktora Birkensteena. Tak jak przypuszczał lekarz w szpitalu, Birkensteen doznał wylewu krwi do mózgu. Krótko omówiono jego pracę w dziedzinie genetyki i zakończono doniesienie informacją, że jego ciało zostanie przewiezione do wschodniej części kraju i tam pochowane.

Zaledwie tydzień później Fundacja Spicera pojawiła się znów w dziennikach, w związku z pewnym niezwykłym odkryciem, i dziennikarze pospieszyli do Citrus Grove. Archeolog, niejaki James Brandon, rezydujący w siedzibie fundacji, odkrył kości prehistorycznego osobnika w jaskini na peryferiach miasta.

- Bardzo tajemnicza sprawa! - wykrzyknął Jupe.

Było majowe popołudnie i Jupe wraz z przyjaciółmi siedział w starej przyczepie kempingowej, która stanowiła Kwaterę Główną założonej przez nich firmy detektywistycznej. Jupe czytał rozłożoną na biurku gazetę. Bob Andrews porządkował kartotekę, a Pete Crenshaw czyścił sprzęt w małym laboratorium, które chłopcy sobie urządzili.

Pete rozejrzał się dookoła.

- Co jest tajemnicze? - zapytał.

- Jaskiniowiec z Citrus Grove - odpowiedział Jupe. - Czy to naprawdę człowiek? Ile może mieć lat? James Brandon, który go znalazł, nazwał go stworzeniem człekokształtnym. To może oznaczać człowieka lub zwierzę człekokształtne. A może to człowiek pierwotny?

- Brandon ma dziś po południu wystąpić w telewizji - odezwał się Bob. - Moi starzy mówili o tym przy śniadaniu. Będzie gościem Boba Engela w jego audycji o piątej.

Pete wycierał stół w laboratorium.

- Chcecie to oglądać? - zapytał.

- No pewnie - odparł Jupiter.

Na szafce obok biurka Jupe'a stał mały, czarno-biały telewizor. Przyniósł go wujek Tytus z jednej ze swych wypraw po towar. Na początku telewizor nie działał, ale Jupiter miał dryg do majsterkowania i doprowadził aparat do użytku, po czym zainstalował go w Kwaterze Głównej. Włączył go teraz, ekran rozjaśnił się i chłopcom ukazała się uśmiechnięta twarz Boba Engela, gospodarza programu.

- Naszym pierwszym gościem dzisiaj jest doktor James Brandon - mówił Engel - uczony, który odkrył szczątki prehistorycznego człowieka tu u nas, w południowej Kalifornii.

Kamera cofnęła się i chłopcy zobaczyli szczupłego mężczyznę, o wyrazistych rysach...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin