Kiedy Chloe Palmer, dyrektorka „Ostatecznego Ratunku”, wyszła po sprawunki, sztuczna choinka – stara, wyciągnięta przed laty z cudzego śmietnika – kiwała się smutno przy frontowym oknie.
Gdy Chloe powróciła, w tym samym miejscu stał przepiękny, okazały świerk. Tak bardzo rzucał się w oczy, że jeden z przechodniów przystanął, aby zapytać, gdzie ośrodek kupił takie drzewko.
Chloe nie miała pojęcia – wiedziała jednak dobrze, kogo o to zapytać.
Błyskawicznie wbiegła do domu, przeskakując po dwa schodki naraz. Kiedy zatrzasnęły się za nią ciężkie, wiktoriańskie drzwi, zadźwięczały maleńkie dzwoneczki.
– Egan! –wrzasnęła.
W odpowiedzi usłyszała tylko muzykę. Na dole śpiewał Bing Crosby, na górze Michael Jackson.
– Egan, gdzie jesteś?
W drzwiach od pokoju gościnnego znienacka pojawił się mężczyzna. Znienacka było dobrym słowem. Ktoś zapalił dziesiątki świeczek w pokoju gościnnym. Świece w domu, którego przynajmniej jedna mieszkanka została wyrzucona z poprzedniemu domu dziecka za podpalenie materaca! Kiedy oczy Chloe przyzwyczaiły się do tego oświetlenia, dziewczyna rozpoznała muskularną sylwetkę Egana.
– Kupiłeś dzieciakom choinkę? – zapytała.
– Nie.
Zrzuciła buty, chociaż oznaczało to, że teraz niższa Chloe będzie musiała stanąć oko w oko z Eganem. Jedną z zasad obowiązujących w ośrodku było zdejmowanie butów tuż po wejściu. Nikt, nawet dyrektor, nie mógł nanieść śniegu ani błota do pomieszczeń.
Chloe nie spuszczała oczu z twarzy Egana. Ściągnęła rękawiczki, szalik i czapkę. Kiedy potrząsnęła długimi, czarnymi włosami, Egan podszedł, by pomóc jej zdjąć płaszcz, jednak niecierpliwie machnęła ręką.
– W porządku, nie kupiłeś – powiedziała. – Czyżbyś więc zmusił kogoś z ulicy, żeby dał nam hojny datek?
Patrzyła, jak kąciki jego ust uniosły się do góry. Miał fantastyczne wargi, pełne, wyraziste i zazwyczaj rozciągnięte w uśmiechu. Przyglądała się im i jak zwykle jakaś część niej zastanawiała się, co też takie usta potrafią zrobić.
– Ukradłeś ją? Wypożyczyłeś? Sam ściąłeś? – Ujrzała błysk w jego zielonych oczach, oczach dokładnie tego samego koloru, co nowiutka girlanda wisząca na dole.
– Gdzie ją ściąłeś? – nalegała. – I skąd wzięła się ta girlanda?
– Która?
– Egan!
– Chodź zobaczyć, co robimy. – Odwrócił się, a ona posłusznie poszła za nim.
Salonik przypominał świąteczną pocztówkę – Święty Mikołaj i jego elfy. Z tą małą różnicą, że Święty Mikołaj był szczupły i nie miał brody. Był także wysoki, dobrze zbudowany, a na głowie miał mnóstwo jasnych loków. Jego elfy wyglądały jeszcze bardziej niezwykle.
Elf Mona śpiewał White Christmas razem z Bingiem Crosby. Zazwyczaj kiedy Mona śpiewała, wszyscy rzucali się do ucieczki, ale tym razem nikomu chyba to nie przeszkadzało. Tak samo jak nikt zdawał się nie zauważać, że ta jedenastolatka o bujnych kształtach ubrana była tylko w szorty i cienki podkoszulek, chociaż na dworze było dziesięć stopni.
Elf Jenny stał na palcach, usiłując zawiesić papierowego żurawia na gałęzi. Dla Jenny wszystko było zawsze za wysoko. Chloe i cała gromada lekarzy wciąż liczyli na to, że kiedyś osiągnie normalny wzrost, jednak zanim dziewczynka znalazła się w domu dziecka, przez osiem lat niemal głodowała.
Elf Roxanne siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i wpatrywał się w migoczące drzewko niczym zahipnotyzowany. Elf Bunny zdążył umieścić cztery identyczne ozdóbki na czterech różnych gałęziach, odkąd Chloe weszła do pokoju. Bunny była perfekcjonistką, obserwowanie jej było wyjątkowo ciekawym przeżyciem.
Były to cztery z dwunastu dziewczynek, mieszkających w Domu Almy Benjamin. Cztery spośród dzieci, które znalazły się tutaj, ponieważ nie miały już dokąd iść – chyba że do domu poprawczego, gdzie w oknach znajdowały się kraty, a to z pewnością nie było dla nich odpowiednie miejsce.
„Ostateczny Ratunek” był jednocześnie ośrodkiem wychowawczym i przystanią. Wszystkie dziewczynki, które tu mieszkały, dałoby się porównać do wigilijnego poranka – były równie obiecujące i skomplikowane.
– Chloe! – Bunny błyskawicznie podbiegła do dziewczyny. – Nie mam pojęcia, gdzie to powiesić!
Wyciągnęła przed siebie drobną drżącą rączkę, w której ściskała choinkową ozdobę.
Chloe wzięła ją od niej i przejechała palcami po małym, kolorowym Mikołaju.
– Gdziekolwiek byś ją powiesiła, będzie wyglądała bardzo dobrze – zapewniła.
Bunny nie wydawała się przekonana. Chloe podała jej Mikołaja.
– Spróbuj, a zobaczysz – powiedziała. – Na pewno będzie dobrze.
Bunny powróciła do drzewka, a Chloe uniosła wzrok i ujrzała, że Egan przygląda się jej uważnie. Jego spojrzenie było tak pełne ciepła, że dziewczynę przeszył dreszcz.
– Eganie O'Brien, czy w końcu mi powiesz, skąd masz tę choinkę? – zapytała.
– Ściął ją pod domem swoich rodziców! – Mona rzuciła się błyskawicznie w jej kierunku, ale straciła równowagę i upadła. – Jego rodzice mają farmę, Chloe. Tam są zwierzęta. Prawdziwe zwierzęta!
– Psy – powiedział Egan. – Już od wielu lat hodują tylko owczarki niemieckie.
– Żadnych koni? – Oburzenie Mony było równie komiczne, jak jej poprzednie śpiewy.
– Mona chciałaby nauczyć się jeździć konno – wyjaśniła Chloe. – Prawda?
– Umiem jeździć konno. Tylko nigdy nie mam okazji. Zawsze jeździłam konno, kiedy mieszkałam z moją rodziną.
Rodzicom Mony odebrano prawa rodzicielskie za brak opieki nad dzieckiem, ich dom był wręcz niewiarygodnie zapuszczony. Mona przeżyła pierwsze dziesięć lat w świecie fantazji. Chloe uznała, że teraz dziewczynka już tego nie potrzebuje.
– To nieprawda – zaprzeczyła.
– Skąd wiesz? Czy ty w ogóle wiesz cokolwiek o mnie? – zapytała mała.
– Wiem, że cię lubię. I nic mnie nie obchodzi, czy miałaś konie, piękne samochody czy ogromny dom, zanim się tu zjawiłaś.
– Zawsze to powtarzasz!
– Tak, zawsze – powiedział Egan i uśmiechnął się ciepło.
– To dobrze.
Mona opuściła ręce. O'Brien stał się idolem dziewczynek od dnia, kiedy to trzy miesiące wcześniej przyszedł do ośrodka i oznajmił, że on i jego bracia zajmą się renowacją starego budynku.
W życiu dziewcząt już wcześniej pojawiali się mężczyźni – prawnicy, nauczyciele, kuzyni, członkowie rodziny, którzy czasem wpadali z wizytą. Jednak żaden z nich nie był taki jak Egan. Żaden z nich nie miał jego niedbałego wdzięku, jego łatwości nawiązywania kontaktów, jego kpiącego uśmiechu ani umiejętności przekonywania i odpierania argumentów. Kiedy zaczynał mówić, słuchały go nawet najbardziej nieposłuszne dzieci.
Tylko czasami udawały, że wcale im się to nie podoba.
– Nie muszę tego słuchać! – wrzasnęła Mona. – Idę się napić kakao.
Chloe pogłaskała ją delikatnie po ramieniu. Na twarzy dziewczynki wciąż malował się wyraz wrogości.
– Mona, weź ze sobą Roxanne – poprosiła Chloe.
– Słucham?
– Zawsze mnie zmuszasz, żebym robiła takie rzeczy!
– Tylko dlatego, że wiem, iż możesz je zrobić.
– Chodź, Roxanne! – Mona podeszła do wpatrującej się w choinkę dziewczynki i wzięła ją pod ramię. – Napijemy się kakao.
– Kakao?
– Tak.
Roxanne wstała posłusznie i obie wyszły z pokoju. Bunny powiesiła jeszcze trzy ozdoby i odeszła, zbyt zmęczona wewnętrzną walką. Jenny, która ubrała wszystkie dolne gałęzie, także opuściła pokój. Egan i Chloe zostali sami.
– Powiedz, że jesteś zadowolona, że przyniosłem to drzewko – rzekł mężczyzna.
– Musisz przestać dawać prezenty tym dzieciakom, Egan. Zaczną ich oczekiwać. A żadne z nich nie powinno niczego oczekiwać.
Kiedy podszedł do niej, próbowała nie zwracać uwagi na jego muskularną sylwetkę. Egan położył dłonie na jej ramionach. Był to delikatny, a zarazem pewny dotyk. Nie poczuła się jednak lepiej.
– A co z kobietą, która tu mieszka? – zapytał. – Czy wolno mi coś jej ofiarować?
– Ona także niczego nie oczekuje. Niczego nie chce.
Mężczyzna przyglądał się jej uważnie. Dostrzegał więcej, niż Chloe by sobie życzyła. Była dla niego równie intrygująca, jak przepięknie opakowany prezent gwiazdkowy i równie bezbronna, jak dziecko, które właśnie dowiedziało się, że Święty Mikołaj nie może przynieść kucyka do mieszkania w bloku.
– Chloe… – W jego ustach jej imię zabrzmiało niczym pieszczota. – Czy ty nie wierzysz w Boże Narodzenie?
– Jasne. – Starała się, aby jej głos brzmiał pewnie i zdecydowanie. – Wierzę, że Boże Narodzenie to jedyny dzień w roku, kiedy ludzie pewnego wyznania próbują zapomnieć o problemach i kochać się nawzajem. Jeśli tak będzie w ciągu całego roku, stanę się gorącą zwolenniczką Bożego Narodzenia.
– Nie wierzysz w Świętego Mikołaja? W cuda?
Nie odezwała się, tylko patrzyła na niego. W końcu opuścił ręce.
– Tak czy inaczej, wesołych świąt. – Uśmiechnął się.
– Jeszcze prawie cztery tygodnie do Gwiazdki.
– No i dobrze. Jeszcze przez cztery tygodnie możemy chłonąć tę atmosferę.
Chloe odwróciła się, spłoszona ciepłym wyrazem jego oczu.
– Tylko mi nie mów, że te świeczki są również z farmy twoich rodziców. I girlanda. I dzwoneczki na drzwiach.
– Niezależnie od tego, co myślisz, Chloe, czy nie sądzisz, że dziewczynki zasłużyły na prawdziwe święta?
– Pewnie. Zasłużyły na to samo, co inne dzieci. Ale kiedy opuszczą to miejsce, nikt nie będzie urządzał dla nich świąt, tak samo jak nikt nie zapewni im uniwersyteckiego wykształcenia ani świetnej pracy. Muszą się nauczyć, że dostaną to, czego pragną, tylko wtedy, gdy same na to zapracują.
– Żadnego Mikołaja? – Pogłaskał ją delikatnie po ramieniu.
– Nikt nie da niczego tym dzieciom, Egan. Próbuję je nauczyć, że to nie ma znaczenia. Same mogą sprawić, że ich życie się ułoży. Same.
– Tak jak ty.
Zesztywniała, ale jeśli nawet O'Brien pojął, że poruszył niebezpieczny temat, wydawał się tym nie przejmować. Nadal głaskał jej ramię. Spokojnie. Kojąco.
– Mniej więcej – powiedziała w końcu.
– Mówisz do człowieka, który ma na sobie kostium Świętego Mikołaja.
– Włóż go do szafy z naftaliną.
Delikatnie zacisnął palce na ramieniu dziewczyny i zmusił ją, aby na niego spojrzała.
– Wiesz, że wszystkie dziewczynki robią listę prezentów, które chciałyby dostać od Świętego Mikołaja – powiedział.
– Gdyby Święty Mikołaj naprawdę istniał, dostałyby tylko rózgi.
– To dobre dzieci.
Chloe poczuła się wzruszona, ale nie mogła mu tego okazać. To były dobre dzieci, stanowiły jej pasję, dla nich żyła. Cieszyła się, widząc ich niezwykłe możliwości, ale nie zamierzała mu o tym mówić.
– Masz prawo tak myśleć. – Wzruszyła ramionami. – Ciekawe, co byś powiedział, gdyby któraś z nich przystawiła ci pistolet do skroni.
– To po prostu dzieci, które chciałyby dostać świąteczne prezenty.
– Nie musisz się martwić. Dziewczynki są punktowane, więc te, które sobie na to zasłużyły, dostaną dodatkowe pieniądze na jakiś specjalny prezent. I niezależnie od tego, czy były grzeczne, czy też nie, wszystkie dostaną świąteczne prezenty.
– Świąteczne prezenty? Jakie? Skarpetki? Bieliznę? Sweterki?
– To nie jest Oliver Twist. Dbamy o dzieci. Wszyscy moi ludzie o nie dbają. Zarząd też.
– Nowe adidasy?
– Do diabła, nie! Czy wiesz, ile teraz kosztują nowe adidasy?
Egan nie mógł powstrzymać uśmiechu. Złotobrązowe oczy dziewczyny patrzyły na niego wrogo – tak wrogo, jak Mona kilka chwil wcześniej. I wiedział, że to również nie jest prawdziwa niechęć.
– Te dziewczynki chcą magnetofonów, elektrycznych gitar i łyżew – powiedział. – Mona chce nauczyć się jeździć konno. Bunny chce, żeby jej przekłuto uszy, no i kolczyki.
...
angela17111