Gone; Zniknęli 02 - Faza Druga - Głód.rtf

(2967 KB) Pobierz

 

Michael Grant

 

GONE

 

ZNIKNĘLI

 

Faza druga : Głód

 

 

 

 


Dla Katherine, Jake’a i Julii


Rozdział 1

 

106 GODZIN, 29 MINUT

 

Sam Temple pływał na desce. Fale były fantastyczne, wysokie, spienione, szumiące i pachnące solą.

Znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu, w miejscu idealnym, żeby złapać falę. Leżał twarzą w dół, z rękami i nogami w wodzie, niemal zesztywniały z zimna. Z jego wystawionych na słońce pleców, okrytych piankowym kombinezonem, unosiła się para.

Quinn unosił się nieopodal; razem czekali na dobrą falę, taką, która porwie ich gwałtownie i poniesie w stronę brzegu.

Sam przebudził się nagle, krztusząc się pyłem.

Zamrugał powiekami i rozejrzał się po suchej okolicy. Instynktownie zwrócił wzrok na południowy zachód, w kierunku oceanu. Stąd go nie widział. A fal nie było już od dawna.

Pomyślał, że oddałby duszę ze jedną tylko przejażdżkę na prawdziwej fali.

Wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Słońce paliło niczym pochodnia, zbyt gorące jak na tak wczesną porę. Spał za krótko i miał zbyt wiele spraw na głowie. Sprawy. Ciągle jakieś sprawy.

Skwar, dźwięk silnika i rytmiczne szarpnięcia jeepa, zjeżdżającego pylistą drogą, skłoniły go do ponownego zamknięcia oczu. Mocno zacisnął powieki, po czym otworzył je, by nie zasnąć.

Sen go nie opuścił. Wspomnienia szydziły z niego. Powiedział sobie w duchu, że znacznie lepiej znosiłby wszystko – ciągły strach, nieustanny ciężar drobnych spraw i odpowiedzialności. Gdyby na morzu były fale... Nie było ich jednak od trzech miesięcy. Żadnych fal, jedynie drobne zmarszczki.

Trzy miesiące po nastaniu ETAP-u Sam nadal nie umiał prowadzić samochodu. Nauka jazdy stałaby się kolejnym kłopotem, kolejnym utrapieniem. A zatem jeepem kierował Edilio Escobar; Sam miał baczenie na wszystko. Z tyłu siedział Albert Hillsborough, sztywny, jakby kij połknął, i milczący. Miejsce obok niego zajął chłopak zwany E. Z., który podśpiewywał, słuchając muzyki z iPoda.

Sam przeciągnął palcami po włosach, stanowczo zbyt długich. Nie strzygł ich od ponad trzech miesięcy. Jego dłoń była brudna, uwalana pyłem. Na szczęście, w Perdido Beach nadal działała elektryczność, co oznaczało, że mieli światło, a także, co może ważniejsze, ciepłą wodę. Skoro nie mógł liczyć na chłodne fale, czekał przynajmniej na długi gorący prysznic po powrocie do domu.

Prysznic. Może kilka minut z Astrid, tylko we dwoje. Posiłek. Nie, właściwie nie posiłek. Puszkę jakiejś brei trudno było tak nazwać. Na śniadanie pochłonął dziś w pośpiechu puszkę kapusty.

Nie do wiary, czym człowiek może się zadowolić, jeśli tylko jest wystarczająco głodny. A Sam, jak pozostali w ETAP-ie, był głodny.

Zamknął oczy, choć nie odczuwał senności, chciał tylko ujrzeć pod powiekami twarz Astrid.

Stanowiła jedyną pociechę. Stracił matkę, ulubione hobby, prywatność, wolność, cały świat, który znał... ale zyskał Astrid.

Przed ETAP-em zawsze uważał ją za niedostępną. Teraz, jako para, wydawali się sobie przeznaczeni. Zastanawiał się jednak, czy kiedykolwiek zdobyłby się na coś więcej niż tęskne spojrzenia, gdyby nie ETAP.

Edilio lekko przyhamował. Nawierzchnia przed nimi poznaczona była żłobieniami. Ktoś zrył polną drogę grubymi, ukośnymi liniami.

Chłopak wskazał traktor z przymocowanym z przodu pługiem. Ciągnik leżał wywrócony na środku pola. W dniu, w którym zaczął się ETAP, farmer zniknął, razem z resztą dorosłych, ale traktor jechał dalej, przeorał drogę, przetoczył się na sąsiednie pole i zatrzymał się dopiero na rowie nawadniającym.

Edilio w żółwim tempie przeprowadził jeepa przez bruzdy, po czym znowu nabrał prędkości.

Po bokach drogi nie było właściwie nic, jedynie pył, leżące odłogiem pola i kępki bezbarwnej trawy, a gdzieniegdzie samotne drzewa. Dalej jednak rozpościerała się zieleń.

Sam odwrócił się w fotelu, by zwrócić na siebie uwagę Alberta.

Powiedz jeszcze raz, co to jest?

Kapusta – odparł Albert. Był zamkniętym w sobie ósmoklasistą. Nosił wyprasowane spodnie koloru khaki, bladoniebieską koszulkę polo i brązowe mokasyny. Styl, który ktoś znacznie starszy określiłby jako biznesowo-sportowy. Wcześniej nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, należał po prostu do nielicznych czarnoskórych uczniów w szkole w Perdido Beach. Teraz jednak już go nie ignorowano. To on ponownie otworzył i prowadził miejscowy bar McDonald's. W każdym razie do czasu, gdy skończyły się hamburgery, frytki i nuggetsy z kurczaka.

Nawet keczup. Teraz i keczup się skończył.

Na samo wspomnienie hamburgerów Samowi zaburczało w brzuchu.

Kapusta? – powtórzył.

Albert ruchem głowy wskazał Edilia.

Tak mówi Edilio. Wczoraj ją znalazł.

Kapusta? – zwrócił się Sam do Edilia.

Puszcza się po niej bąki – odparł tamten i puścił oko.

Ale nie możemy być zbyt wybredni.

Surówka z kapusty nie byłaby taka zła – stwierdził Sam. – Prawdę mówiąc, chętnie bym ją teraz zjadł.

Wiecie, co jadłem na śniadanie? – spytał Edilio.

Puszkę succotashu.

A co to właściwie jest? – zdziwił się Sam.

Fasola i kukurydza. Wymieszane. – Edilio zahamował na skraju pola. – Trudno porównać takie jedzenie z jajkami sadzonymi na bekonie.

Czy to narodowe śniadanie honduraskie? – spytał Sam.

Edilio parsknął.

Stary, narodowe śniadanie honduraskie, kiedy jesteś biedny, to kukurydziana tortilla, resztki fasoli, a w dobry dzień jeszcze banan. W gorszy musisz zadowolić się samą tortilla. – Zgasił silnik i zaciągnął hamulec ręczny. – Nie pierwszy raz jestem głodny.

Sam stanął w jeepie, przeciągnął się, po czym zeskoczył na ziemię. Był dobrze zbudowany, ale nie miał budzącej lęk postury osiłka. Miał kasztanowe włosy ze złocistymi pasmami, niebieskie oczy i oliwkową opaleniznę. Może był trochę wyższy niż przeciętny chłopak w jego wieku, może nieco bardziej wysportowany, ale daleko mu było do zawodowego futbolisty.

Sam Temple był jednym z dwóch najstarszych mieszkańców ETAP-u. Miał piętnaście lat.

Ej! To wygląda jak sałata – stwierdził E. Z. , starannie owijając słuchawki wokół iPoda.

Byłoby świetnie – powiedział Sam posępnie. – Na razie mamy awokado, i dobrze, no i melony, i to też jest super. Ale gromadzimy zdecydowanie za dużo brokułów i karczochów. Mnóstwo karczochów. A teraz jeszcze ta kapusta.

Może kiedyś zbierzemy też pomarańcze – odezwał się Edilio. – Drzewa wyglądały w porządku. Po prostu owoce dojrzały i nikt ich nie zerwał, więc zgniły.

Astrid mówi, że różne rzeczy dojrzewają w dziwnych porach – przypomniał Sam. – To nie jest normalne.

Jak mawia Quinn, daleko nam do normalności – zauważył Edilio.

Zbierzemy je wszystkie? – zastanawiał się głośno Sam. Astrid nazwałaby to pytaniem retorycznym.

Albert zaczął coś mówić, ale zamilkł, gdy odezwał się E. Z. :

Ej, od razu wezmę sobie jedną kapustę. Padam z głodu. – Odwinął słuchawki i ponownie wetknął je w uszy.

Główki kapusty rosły w rzędach, w odstępach mniej więcej trzydziestocentymetrowych. Ziemia między nimi była spękana i sucha. Kapusta wyglądała bardziej jak rośliny doniczkowe o grubych liściach, niż jak coś, co nadaje się do jedzenia.

Pole nie różniło się zbytnio od tuzina innych pól, które Sam widział podczas objazdu po farmach.

Nie, poprawił się w myślach, jest pewna różnica. Nie umiał stwierdzić, na czym ona polega. Zmarszczył brwi, próbując rozpoznać i nazwać doznawane uczucia, zrozumieć, dlaczego ma wrażenie, że czegoś tu brakuje.

Może było ciszej.

Pociągnął łyk wody z butelki. Słyszał, jak Albert liczy pod nosem, osłaniając oczy dłonią i mnożąc.

Tak pi razy oko kapusta waży z siedemdziesiąt pięć deka, nie? Wydaje mi się, że znaleźliśmy z półtorej tony kapusty.

Wolę nie myśleć, na ile bąków się to przekłada – zawołał przez ramię E. Z. , idąc dziarskim krokiem na pole.

E. Z. chodził do szóstej klasy, ale wydawał się starszy. Był wysoki, jak na swój wiek, i nieco pulchny. Cienkie, jasne włosy sięgały mu ramion. Nosił koszulkę z Hard Rock Cafe w Canciin. Łatwo się było z nim dogadać, chętnie żartował, lubił się śmiać i zwykle w każdej sytuacji potrafił znaleźć coś zabawnego. Zatrzymał się, minąwszy ze dwadzieścia rzędów kapusty, i powiedział:

To chyba rzeczywiście kapusta.

Po czym poznajesz? – zawołał Edilio.

E. Z. wyciągnął z ucha jedną słuchawkę i Edilio powtórzył pytanie.

Zmęczyło mnie to łażenie. To musi być dobra kapusta. Kurczę, jak ją zerwać?

Edilio wzruszył ramionami.

Stary, myślę, że potrzebny ci nóż.

E tam. – E. Z. wsunął słuchawkę z powrotem do ucha, pochylił się i pociągnął za kapustę. W dłoniach została mu garść liści.

Już wiesz, o czym mówię – rzucił Edilio.

Gdzie ptaki? – zainteresował się Sam, który w końcu zrozumiał, co mu nie pasuje.

Jakie ptaki? – spytał Edilio. A potem skinął głową.

Masz rację, stary, do tej pory nad polami latały mewy. Zwłaszcza rano.

W Perdido Beach żyła spora populacja mew. W dawnych czasach ptaki żywiły się resztkami przynęty, zostawionymi przez wędkarzy, i odpadkami, upuszczonymi przy śmietnikach. Teraz w ETAP-ie nie było już odpadków. A zatem przedsiębiorcze mewy przeniosły się na pola, by konkurować z wronami i gołębiami. Między innymi dlatego znaczna część żywności, którą znajdowali, do niczego się nie nadawała.

Widocznie nie lubią kapusty – uznał Albert. Po chwili westchnął. – Właściwie nie znam nikogo, kto by ją lubił.

E. Z. przykucnął przed kapustą, zatarł ręce i wsunął je pod liście, by objąć roślinę od spodu. Po chwili upadł na pośladki.

Au! – krzyknął.

To nie takie łatwe, co? – zakpił Edilio.

Au! Au! – E. Z. skoczył na równe nogi. Prawą dłoń ściskał w lewej i wbijał w nią spojrzenie. – Nie, nie, nie.

Sam słuchał tego wszystkiego niezbyt uważnie. Myślami błądził gdzie indziej, zastanawiały go nieobecne ptaki, ale przerażenie w głosie E. Z. sprawiło, że szybko odwrócił głowę.

Co się stało?

Coś mnie ugryzło! – krzyknął E. Z. – Ojoj, boli! Boli! Bo... – wydał z siebie pełen cierpienia krzyk. Jego ton, z początku niski, wzbijał się coraz wyżej, osiągając poziom histerii.

Na jego nogawce Sam dostrzegł coś, co wyglądało jak czarny znak zapytania.

Wąż! – rzucił szybko do Edilia.

Ręka E. Z. skurczyła się i zatrzęsła gwałtownie. Zupełnie jakby jakiś niewidzialny olbrzym trzymał ją i szarpał z całą mocą.

E. Z. krzyczał i krzyczał, a po chwili rozpoczął opętańczy taniec.

W mojej nogawce! – wrzasnął. – W mojej nogawce!

Przez kilka sekund Sam stał jak sparaliżowany. Przez kilka sekund, ale później, we wspomnieniach, czas ten będzie mu się wydawał długi. Zbyt długi.

Skoczył naprzód i pognał w stronę E. Z. Edilio podciął go i powalił na ziemię.

Co ty wyprawiasz! – zawołał Sam, usiłując się uwolnić.

Stary, popatrz. Popatrz! – szepnął kolega.

Twarz Sama znajdowała się ledwie o pół metra od pierwszego rzędu kapusty. Ziemia żyła. Dżdżownice. Dżdżownice wielkości zaskrońców wypełzały z ziemi. Setki. Może tysiące. Wszystkie kierowały się w stronę E. Z. , który znowu krzyknął, a w jego głosie słychać było ból i przerażenie.

Sam wstał, ale nie zbliżył się do krawędzi pola. Dżdżownice nie przedostawały się przez granicę z pierwszej zaoranej skiby. Zupełnie jakby stała tam jakaś ściana, której nie mogły sforsować.

E. Z. ruszył chwiejnym krokiem w stronę Sama, jak porażony prądem, trzęsąc się i zataczając, niby oszalała marionetka, której obcięto połowę sznurków.

Sam zobaczył nagle, jak dżdżownice wyskakują ze skóry na gardle chłopaka.

A potem jeszcze jedna wyłoniła się ze szczęki, w okolicy ucha.

E. Z. już nie krzyczał. Osunął się bezwładnie na ziemię i usiadł po turecku.

Pomóż mi... – szepnął. – Sam...

Wbił w niego spojrzenie – błagalne, gasnące. A potem już tylko tępo patrzył.

Teraz wokół rozbrzmiewały jedynie dźwięki wydawane przez dżdżownice. Setki otworów gębowych zdawało się wydawać ten sam odgłos, niby jedna wielka, mlaszcząca paszcza.

Następny osobnik wypełzł z ust E. Z. Sam uniósł ręce, otwierając dłonie.

Sam, nie! – krzyknął Albert. I ciszej dodał: – On już nie żyje. On już nie żyje.

Albert ma rację, stary. Nie rób tego, nie pal ich, trzymają się tego pola, nie dawaj im powodu, żeby nas goniły – wysyczał Edilio. Jego silne dłonie wciąż wpijały się w ramiona Sama, jakby chłopak starał się go powstrzymać.

I nie dotykaj go – załkał Edilio. – Pedóneme, Boże, wybacz mi, nie dotykaj go.

Czarne dżdżownice kłębiły się na całym ciele E. Z. niczym mrówki, które oblazły zdechłego chrząszcza.

Zdawało się, że minęło bardzo wiele czasu, zanim robale odpełzły i schowały się z powrotem pod ziemią.

W tym, co pozostało, nie dało się już rozpoznać istoty ludzkiej.

Tu jest lina – powiedział Albert, wysiadając wreszcie z jeepa. Próbował zrobić lasso, ale ręce za bardzo mu się trzęsły. Podał linę Ediliowi, który skręcił pętlę i po sześciu nieudanych próbach zdołał wreszcie pochwycić to, co zostało z prawej stopy E. Z. Razem ściągnęli szczątki z pola.

Wypełzła z nich pojedyncza spóźniona dżdżownica, która od razu ruszyła z powrotem w stronę kapusty. Sam złapał kamień wielkości piłki bejsbolowej i rzucił nim w oddalające się stworzenie. Przestało się poruszać.

Wrócę z łopatą – odezwał się Edilio. – Nie możemy zabrać go do domu, ma dwóch młodszych braci. Nie powinni go oglądać w takim stanie. Pochowamy go tutaj. Jeśli one się rozlezą... – zaczął.

Jeśli się rozlezą na inne pola, będziemy głodować – oświadczył Albert.

Sam z trudem powstrzymywał wymioty. Po E. Z. pozostały głównie nie do końca objedzone kości. Sam widział straszne rzeczy, odkąd zaczął się ETAP, ale jeszcze nic nie wyglądało aż tak makabrycznie.

Wytarł ręce o dżinsy. Pragnął zaatakować, wiedział jednak, że wysadzenie pola w powietrze nie ma sensu; chciał spalić te pełzające bestie.

Ale tam była żywność.

Ukląkł przy bezkształtnej masie na ziemi.

Dobry był z ciebie chłopak, E. Z. Przepraszam. Ja... przepraszam. – Z iPoda wciąż rozbrzmiewała muzyka, cichutka, ale rozpoznawalna.

Sam podniósł lśniący odtwarzacz i stuknął w ikonkę pauzy.

Potem wstał i jak najdalej kopnął martwą dżdżownicę. Wyciągnął ręce, jakby był duchownym, który zamierza pobłogosławić ciało.

Albert i Edilio zrozumieli, co się stanie. Obaj się cofnęli.

Z dłoni Sama wystrzeliło oślepiające światło.

Zwłoki zapłonęły, zaskwierczały i poczerniały. Pod wpływem gorąca kości trzeszczały głośno. Po chwili Sam przerwał. Na ziemi pozostał tylko popiół, kupka szaro-czarnego popiołu, która wyglądała niby ślady po grillu w ogródku.

Nic nie mogłeś zrobić, Sam – powiedział Edilio, który znał ten wyraz twarzy przyjaciela, ten szary, nieszczęsny wyraz poczucia winy. – To ETAP, stary. To po prostu ETAP.

 


Rozdział 2

 

106 GODZIN, 16 MINUT

 

Dach był przekrzywiony. Prażące jasne światło wbijało się ostrym promieniem prosto w oko Caine'a przez szczelinę pomiędzy zwaloną ścianą a zapadającym się dachem.

Caine leżał na plecach i pocił się w poduszkę bez poszewki. Wilgotne prześcieradło, owinięte wokół jego nóg, zakrywało też do połowy nagi tors. Znowu nie spał, a przynajmniej tak mu się zdawało.

Miał taką nadzieję.

To nie było jego łóżko. Należało do starego Mose'a, który dbał o boiska w Coates Academy.

Oczywiście, już go nie było. Odszedł razem z innymi dorosłymi. I starszymi dzieciakami. Ze wszystkimi... niemal wszystkimi... którzy mieli skończone piętnaście lat. Oni odeszli.

Dokąd?

Nikt nie wiedział.

Po prostu odeszli. Za barierę. Poza olbrzymie akwarium, zwane ETAP-em. Może umarli. A może nie. Ale bez wątpienia tu ich nie było.

Diana kopniakiem otworzyła drzwi. Niosła tacę, na której stała butelka wody i puszka fasoli.

Jesteś przykryty? – spytała Diana.

Nie odpowiedział. Nie zrozumiał pytania.

Jesteś zasłonięty? – spytała znowu, tym razem z irytacją w głosie. Postawiła tacę na stoliku.

Caine nie raczył odpowiedzieć. Usiadł. Zawirowało mu w głowie. Sięgnął po wodę.

Dlaczego dach jest w takim stanie? A gdyby zaczęło padać? – Zaskoczyło go brzmienie własnego głosu. Chrypiał. W jego tonie nie było nic ze zwykłej przekonującej płynności.

Diana była bezlitosna.

Co z tobą? Nie dość, że zwariowałeś, to jeszcze straciłeś resztki inteligencji?

Przeniknęło go widmowe wspomnienie i poczuł się nieswojo.

Coś zrobiłem?

Uniosłeś dach w górę.

Odwrócił swoje dłonie i popatrzył na nie z uwagą.

Tak?

Kolejny koszmar – powiedziała.

Odkręcił butelkę i się napił.

Teraz pamiętam. Myślałem, że mnie miażdży. Myślałem, że coś nadepnie na dom i zgniecie mnie. Więc to odepchnąłem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin