Greg Egan
Miasto Permutacji
Przełożył
Konrad Kozłowski
SOLARIS
Stawiguda 2007
GTW
tyt. oryginału: Permutation City
Copyright © 1994 by Greg Egan
ISBN 83-89951-46-0
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Maciej „Monastyr” Błażejczyk
Redakcja Iwona Michałowska
Korekta Bogdan Szyma
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
tel./fax (0-89) 541-31-17
e-mail: agencja@solaris.net.pl
sprzedaż wysyłkowa:
www.solarisnet.pl
Podziękowania
Fragmenty powieści zostały zaczerpnięte z opowiadania „Dust”, które pierwotnie wydrukowano w „Isaac Asimov’s Science Fiction Magazine” w lipcu 1992.
Podziękowania dla Deborah Beale, Charon Wood, Petera Robinsona, Davida Pringle’a, Lee Montgomerie, Gardnera Dozoisa oraz Sheili Williams.
Tkwiąc w krypcie bez dźwięku
Czasu żałować nie mogę
Co zmienia zgodę w poetyckie
Żegnaj, trąbko!
Obłąkany nauczycielu pobożności
Okiełznaj czystości tonik
Ty, mejotyczny tyranie!
Skaziłem tym wszystko, co mogło uleczyć
Zaprzągłem najszczerszą panikę
Do nieprzejednanego buntu
Bezkarność wyśledzić należy
Budzę więc sprzeciw w sobie
Napięcie swej erotycznej sztuki
Dopinając epickiej rewolcie
Nie możesz dopuścić, by przykład
Nieuniknionego upadku mego miało przywoływać?
Poznaj mą prawdziwą ikonę:
Włączasz, kopiujesz, zamieniasz;
Rytuał na cierpień skrócenie
Kit - spoiwo atomów? Nie istnieje!
Into a mute crypt, I
Can’t pity our time
Turn amity poetic
Ciao, tiny trumpet!
Manic piety tutor
Tame purity tonic
Up, meiotic tyrant!
I taint my top cure
To it, my true panic
Put at my nice riot
To trace impunity
I tempt an outcry, I
Pin my taut erotic
Art to epic mutiny
Can’t you permit it
To cite my apt ruin?
My true icon: tap it
Copy time, turn it; a
Rite to cut my pain
Atomic putty? Rien!
Wiersz odnaleziony 6 czerwca 2045 roku w pamięci notepada porzuconego w pokoju dziennym oddziału psychiatrycznego szpitala w Blacktown.
PROLOG
(Rwij, łącz, tnij, człowieku-zabaweczko)
(Rip, tie, cut toy man)*
* [Tytuły rozdziałów, podobnie jak wersy wiersza-motta, stanowią anagramy oryginalnego tytułu książki - Permutation City]
CZERWIEC 2045
Paul Durham otworzył oczy, zamrugał z powodu panującej w pomieszczeniu nieoczekiwanej jasności, a następnie leniwie wyciągnął dłoń, umieszczając ją w rozlewającej się tuż przy krawędzi łóżka plamce słońca. Pyłki kurzu przepływały przez wpadający do środka przez szparę między zasłonami promień światła, a każda z tych drobinek zdawała się mieć zaklęty w sobie cały świat, który pojawiał się, a następnie ginął. Widok ten przywoływał wspomnienie z dzieciństwa, kiedy Paul po raz ostatni odniósł równie złudne, nieodparte i hipnotyczne wrażenie: oto stoi w drzwiach prowadzących do kuchni, a popołudniowe światło słońca przecina pomieszczenie; kurz, drobinki mąki i para kłębią się w płaszczyźnie jaśniejącego powietrza. Przez senny moment - kiedy wciąż starał się dobudzić, zebrać w sobie, uporządkować własne życie - zestawienie obok siebie tych dwóch chwil, oświetlanych słońcem drobinek kurzu rozdzielonych czterdziestoletnim szmatem czasu, wydawało mu się równie logiczne jak podążanie z jednej chwili do drugiej zwykłym torem upływu czasu. Lecz wtedy przebudził się na dobre i uczucie dezorientacji przeminęło.
Czuł się w pełni wypoczęty i absolutnie nie miał ochoty pozbywać się dobrego samopoczucia. Nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego miałby spać aż do tak późnej pory, lecz niezbyt mu na tym zależało. Rozcapierzył palce na ogrzanym słońcem prześcieradle, a przez głowę przebiegła mu myśl o powtórnym odpłynięciu w sen.
Przymknął oczy, pozwalając sobie na wyłączenie własnych myśli, i całkiem nieoczekiwanie poczuł niepokój, nie mając pojęcia, co jest jego źródłem. Zrobił coś głupiego, coś szalonego, coś, czego z pewnością pożałuje i to bardzo; lecz wszelkie szczegóły wciąż pozostawały nieuchwytne, zaczął więc podejrzewać, że nie było to niczym innym, jak zaledwie wciąż snującą się nitką snu. Starał się dokładnie sobie przypomnieć, co też mu się śniło, robił to jednak bez większych nadziei, bo z wyjątkiem przypadków, gdy to koszmar wyrywał go z ramion snu, jego senne marzenia pozostawały zwykle efemeryczne. Ale.
Wyskoczył z łóżka i przykucnął na dywanie, z pięściami przyciśniętymi do oczu, twarzą opartą o kolana, bezdźwięcznie poruszając ustami. Szok spowodowany uświadomieniem sobie, co zrobił, był niemalże namacalny: czerwona plama pulsująca krwią, znajdująca się tuż za oczami, niczym pozostałość po uderzeniu młotkiem w kciuk - i miał posmak dokładnie tej samej mieszaniny zaskoczenia, złości, upokorzenia i idiotycznego oszołomienia. Kolejne wspomnienie z dzieciństwa: przykłada gwóźdź do drewna, ale tylko po to, by zamaskować prawdziwe intencje. Widział wcześniej, jak w podobny sposób zranił się ojciec - lecz zdawał sobie sprawę, że zrozumienie misterium bólu wymaga doświadczenia z pierwszej ręki. I miał pewność, że okaże się to tego warte... aż do momentu, gdy zamachnął się młotkiem.
Kołysał się w tył i przód, niemal wybuchając śmiechem, starając się nie myśleć o niczym i czekając na ustąpienie paniki. Lecz kiedy ta wreszcie minęła, zastąpiła ją jedna, prosta, doskonale spójna myśl: Nie chcę tu być.
To, co sam sobie zrobił, było szalone - i musiało zostać cofnięte, tak gładko i bezboleśnie, jak tylko było to możliwe. Jakże mógł sobie kiedykolwiek wyobrażać, że pomyśli inaczej?
Wtedy zaczęły wracać do niego szczegóły dokonywanych przygotowań, podczas których dokładnie przewidział, że tak właśnie się poczuje. Dokładnie tak to sobie zaplanował. Niezależnie od tego, jak źle się teraz czuł, wszystko to należało do oczekiwanej sekwencji odpowiedzi. Panika. Żal. Analiza. Akceptacja.
Dwa z czterech. Jak na razie całkiem nieźle.
Odsłonił oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie licząc kilku oślepiających plamek bezpośrednio wpadającego do środka słońca, cała reszta pomieszczenia jaśniała miękko światłem rozproszonym: matowe, białe, ceglane ściany, imitacja (imitowanych) mahoniowych mebli, a nawet pozawieszane na ścianach plakaty - Bosch, Dali, Ernst i Giger - wszystko sprawiało wrażenie rzeczy zupełnie nieszkodliwych, jak gdyby udomowionych. Gdziekolwiek spojrzał (nawet jeśli tylko tam), symulacja była całkowicie przekonująca, bo taką czyniło ją ukierunkowanie jego uwagi. Wszystkie hipotetyczne promienie światła były śledzone od tyłu, z poszczególnych pręcików i czopków na jego symulowanej siatkówce, a następnie rzucane na wirtualne środowisko, by w ten sposób dokładnie określić, co też musiało być obliczane: mnóstwo szczegółów w centrum, a o wiele mniej, im bliżej granicy jego pola widzenia. Przedmioty znajdujące się poza polem widzenia, o ile tylko miały wpływ na oświetlenie otoczenia, nie „znikały” zupełnie, ale zdawał sobie sprawę, że obliczenia rzadko były czymś więcej niż zaledwie zgrubnym przybliżeniem pierwszego stopnia. I tak oto Ogród Rozkoszy Ziemskich Boscha zostawał zredukowany do średniej wartości współczynnika odbicia, pojedynczego szarego prostokąta, ponieważ kiedy Paul stał odwrócony do niego plecami, wtedy wszelkie szczegóły stawałyby się jedynie marnotrawstwem. Wszystko, co znajdowało się wewnątrz tego pomieszczenia, w każdej chwili było przedstawiane z taką dokładnością, jaka była konieczna, by w to uwierzył - ani odrobinę mniejszą czy większą.
Z istnienia takiej techniki zdawał sobie sprawę już od dziesięcioleci. Ale zupełnie czymś innym było doświadczać jej na własnej skórze. Oparł się impulsowi, który nakazywał mu gwałtownie się obrócić w próżnej próbie wyłapania całego procesu, ale przez krótką chwilę sama wiedza o tym, co działo się na granicy jego pola widzenia, była nieomal nieznośna. A sam fakt, że dostrzegany przez niego obraz pomieszczenia wciąż pozostawał bez skazy, jedynie wszystko pogarszał, wzmacniając nieodpartą manię paranoika: Nieważne, jak szybko odwrócisz głowę, nigdy, nawet przez chwilę, nie wychwycisz tego, co tak naprawdę się wokół ciebie dzieje.
Po raz kolejny na kilka sekund przymknął oczy. Kiedy wreszcie je otworzył, uczucie było już jakby mniej przytłaczające. Bez wątpienia musiało kiedyś przeminąć, gdyż wydawało się zbyt dziwacznym stanem umysłu, by móc się długo utrzymywać. Oczywiście żadna z pozostałych Kopii nigdy nie zgłosiła mu czegoś podobnego. Ale patrząc na to z drugiej strony, żadna z nich - sama, z własnej, nieprzymuszonej woli - nigdy również nie dostarczyła zbyt wielu użytecznych informacji. Bełkotały jedynie obelgi, jęczały na temat własnego położenia, a następnie własnoręcznie się uśmiercały - wszystko w piętnaście (subiektywnych) minut od uzyskania świadomości.
A co z obecną Kopią? Czym też niby różniła się od Kopii numer cztery? Była o trzy lata starsza? Bardziej uparta? Bardziej zdeterminowana? Bardziej rozpaczliwie nastawiona na sukces? Wierzył, że taka właśnie jest prawda. Gdyby sam nie czuł się bardziej oddany sprawie niż kiedykolwiek do tej pory - gdyby sam nie czuł wewnętrznego przekonania, że wreszcie jest przygotowany, by doprowadzić to do końca - wtedy na pewno nie poddałby się skanowi.
Lecz w chwili obecnej, kiedy nie był „już” Paulem Durhamem z krwi i kości, nie był „już” osobą znajdującą się na zewnątrz, która z bezpiecznej odległości obserwowała cały eksperyment, cała ta determinacja - jak się wydawało - wyparowała bez śladu.
Nieoczekiwanie dopadły go przemyślenia: Skąd mogę mieć taką pewność, że nie jestem teraz tym z krwi i kości? Zaśmiał się słabo, ledwo ośmielając się na poważnie rozważyć tę możliwość. Jak się zdawało, jego ostatnie wspomnienia dotyczyły chwili, w której leżał na wózku w klinice Landaua, a technicy przygotowywali go do skanu - co już na pierwszy rzut oka nie wydawało się najlepszym znakiem - ale był wtedy przemęczony i zbyt wiele czasu spędzał na wewnętrznych mentalnych przygotowaniach, które miały go przekonać, że jest w stanie „to” zrobić, tak więc być może po prostu wypadło mu z głowy, jak - wciąż odurzony anestetykami - wrócił do domu, padł na łóżko i zasnął.
Wymruczał hasło: „Abulafia” - i jego ostatnia wątła nitka nadziei rozpłynęła się w powietrzu, bo tuż przed nim zawisł w powietrzu czarno-biały ekran; pokryty ikonkami kwadrat o szerokości około metra.
Ze złością walnął pięścią w interfejs; ten oparł mu się, jak gdyby był rzeczywisty i solidnie umocowany. Jak gdyby i jego własne ciało było równie rzeczywiste. Wcale nie potrzebował kolejnych dowodów, jednak schwycił górną krawędź ekranu i, wsparty o niego, podniósł się z podłogi. Od razu tego pożałował, gdyż realistyczny zlepek efektów związanych z napinaniem mięśni, aż po wiarygodnie oddane kłucie w prawym łokciu, przyszpilił go do tego „ciała”, zakotwiczył w tym „miejscu”, dokładnie w taki sposób, jakiego - z czego doskonale zdawał sobie sprawę - powinien unikać wszelkimi dostępnymi środkami.
Z jękiem opadł na podłogę. Był Kopią! Cokolwiek twierdziły odziedziczone przez niego wspomnienia, nie był „już” człowiekiem z krwi i kości. Już nigdy „ponownie” nie miał zamieszkać w swoim rzeczywistym ciele. Nigdy nie miał wrócić, by zamieszkać w prawdziwym świecie. No, chyba że jego oryginał-sknera uciuła trochę grosza na teleobecnościowego robota, co pozwoliłoby mu na spędzanie czasu na nieudolnym, oszołomionym błądzeniu, połączonym z usiłowaniem nadania jakiegoś sensu niesamowicie szybkim, rozmazanym smugom ludzkiej aktywności. Jego model mózgu działał siedemnaście razy wolniej od oryginalnego. Taaa, jeśli przyczaiłby się gdzieś tutaj na jakiś czas, to z pewnością - wcześniej czy później - technologia nadgoniłaby istniejącą obecnie różnicę, a może nawet - kto wie? - prześcignęła tempo oryginału o siedemnaście razy. Ale co też niby miał robić w tym czasie? Zgnije w tym więzieniu, tańcząc, jak mu zagra ten z zewnątrz, przeprowadzając drogocenne badania Durhama - a tamten dokładnie w tym samym czasie będzie mieszkał w jego apartamencie, wydawał jego pieniądze, sypiał z Elizabeth.
Paul oparł się o chłodną powierzchnię interfejsu; kręciło mu się w głowie i nie wszystko było dla niego jasne. Czyje drogocenne badania? To przecież on sam chciał ich tak bardzo, że własnoręcznie zrobił sobie coś takiego i to z pełną premedytacją. Nikt go do tego nie zmusił, nikt nie oszukał. Doskonale znał wszystkie ujemne strony eksperymentu, ale uchwycił się nadziei, że (przynajmniej tym razem) będzie miał wystarczającą siłę woli, byje przeskoczyć, by niczym jakiś mnich poświęcić się w imię celu, dla którego powołano go do życia, zadowolony ze świadomości, że jego drugie ja pozostaje równie nieograniczone jak zawsze.
Teraz, gdy spoglądał wstecz, cała ta nadzieja wydawała mu się niedorzeczna. Tak, podjął tę decyzję z własnej, nieprzymuszonej woli (i to po raz piąty), ale obecnie stało się bezlitośnie jasne, że tamten drugi nigdy nie miał stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami własnej decyzji. Przez cały czas spędzany na rzekomym „przygotowywaniu się” do stania się Kopią, największy wpływ na jego postanowienia miało skupienie się na perspektywach dla osoby, która miała pozostać w świecie rzeczywistym. Powtarzał sobie, że ćwiczy „prowizorkę z zastępczą wolnością” - i bez wątpienia autentycznie się męczył, by to właśnie robić; lecz równocześnie potajemnie czerpał pociechę ze świadomości, że to on „pozostanie” na zewnątrz; że kiedy już będzie po wszystkim, jego własna przyszłość wciąż będzie zawierała tę wersję, która absolutnie nie ma się czego obawiać.
I tak długo, jak tylko trzymał się kurczowo tej radosnej prawdy, nigdy naprawdę nie dopuścił do siebie - nawet w najmniejszym stopniu - myśli o losie, który czekał Kopię.
Ludzie nie reagowali zbyt dobrze, kiedy budzili się jako Kopie. Paul zapoznał się ze statystykami. Dziewięćdziesiąt osiem procent Kopii tworzono z ludzi starych i śmiertelnie chorych. Ludzi, dla których ten proces stanowił ostatnią deskę ratunku, z których większość i tak uprzednio wydała już miliony, wyczerpując tym samym wszelkie pozostałe, tradycyjne opcje medyczne, a niektórzy z nich nawet umierali między wykonaniem skanu a uruchomieniem ich Kopii. Jednak nawet wbrew temu piętnaście procent spośród tych osób podejmowało decyzję o przebudzeniu - i to zazwyczaj w przeciągu kilku godzin od uruchomienia - stwierdzając, że nie są w stanie stawić czoło takiemu życiu.
A co w przypadku zdrowych, młodych ludzi, kierowanych jedynie ciekawością? Tych mających świadomość, że na zewnątrz czeka na nich oddychające ciało, w pełni nadające się do życia?
W ich przypadku, jak do tej pory, współczynnik katapultowania wynosił równe sto procent.
Paul stanął pośrodku pokoju, przez kilka minut klnąc łagodnie, w pełni świadomy upływającego czasu. Nie czuł się gotowy, ale im dłużej Kopie zwlekały z podjęciem decyzji, tym ta, jak się wydawało, okazywała się bardziej traumatyczna. Wpatrywał się w unoszący się przed nim interfejs, a jego iluzoryczny wygląd, jakby żywcem wyrwany ze snu, odrobinę pomagał Paulowi w podjęciu decyzji. Rzadko zapamiętywał własne sny, a tego miał nie zapamiętać wcale - i żadna w tym tragedia.
Nieoczekiwanie uświadomił sobie, że wciąż stoi jak go Pan Bóg stworzył. Przyzwyczajenie - o ile nie zwykła przyzwoitość - kazało mu coś na siebie włożyć, lecz oparł się tej pokusie. Jedna czy dwie podobne do tej, doskonale niewinne, doskonale codzienne czynności i nagle okaże się, że zacznie traktować się poważnie, uważać za prawdziwego, co sprawi, że wszystko stanie się jeszcze trudniejsze.
Krążąc po pokoju, kilkakrotnie chwycił za chłodny metal gałki u drzwi, lecz zdołał się powstrzymać przed jej przekręceniem. Wyruszanie na odkrywanie tego świata nie miało najmniejszego sensu.
Nie zdołał się jednak oprzeć chęci wyjrzenia przez okno. Rozpościerający się z niego widok na północne Sydney okazał się bez skazy; każdy z budynków, każdy z rowerzystów, każde drzewo, wszystko wyglądało jak najbardziej przekonująco - co nie było żadnym niezwykłym wyczynem, gdyż to, co tam widział, nie było symulacją, a jedynie nagraniem. Rozpościerający się przed nim widok był w zasadniczej mierze fotograficzny - plus minus kilka komputerowych retuszów i wypełnień - i ustalony z góry. Aby jeszcze bardziej obniżyć koszta, jedynie mikroskopijna część tego, co znajdowało się za oknem, była dla niego „fizycznie” dostępna; mógł dostrzec znajdujące się w oddali wybrzeże, lecz zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko spróbował pójść na przechadzkę w kierunku krawędzi wody.
Wystarczy. Miejmy to już za sobą.
Paul po raz kolejny odwrócił się w kierunku interfejsu i dotknął ikonki oznaczonej NARZĘDZIA; na tle pierwszego okna wyskoczyło kolejne. Poszukiwana przez niego opcja była zagrzebana kilka ekranów głębiej, ale dokładnie wiedział, gdzie należało jej szukać. Nie mógł tego zapomnieć, obserwował to z zewnątrz zbyt wiele razy.
Wreszcie dotarł do opcji MENU AWARYJNEGO, zawierającego radosną ikonkę zawieszonej na spadochronie animowanej figurki. Katapultowanie - tak powszechnie to nazywano - lecz jakoś nie odczuwał, by ta nazwa w rzeczywistości była nadmiernie eufemistyczna. Skoro w oczach obowiązującego prawa wcale nie był człowiekiem, trudno byłoby nawet mówić o popełnieniu przez niego „samobójstwa”. A sam fakt, że obecność takiej opcji była obowiązkowa, nie miał nic wspólnego z czymkolwiek tak kłopotliwym jak „prawa” Kopii; wymogi powodujące obecność tej opcji wynikały jedynie z ratyfikowania pewnych, czysto technicznych, międzynarodowych standardów oprogramowania.
Paul szturchnął ikonkę, która ożyła i wyrecytowała ostrzegawczą gadkę szmatkę. Nie zwrócił na nią nawet najmniejszej uwagi.
...
noczesc