WILBUR SMITH
LOT SOKOŁA
Przekład MARCIN WAWRZYŃCZAK
AMBER
Tytuł oryginału A FALCON FLIES
Ilustracja na okładce STEVE CRISP
Redakcja merytoryczna ALEKSANDRA ZIEMBICKA-HUSZCZO
Copyright © 1980 by Wilbur Smith
For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-23
Książkę tę, jak wiele innych,
poświęcam mojej żonie
Danielle Antoinette
Rok 1860
A
fryka czaiła się na horyzoncie, jak lwica czyhająca na ofiarę, brązowozłota w promieniach rannego słońca, owiewana chłodem Prądu Benguela.
Robyn Ballantyne stała przy relingu i patrzyła w tamtą stronę. Czekała tak już godzinę przed świtem, długo wyglądając pojawienia się lądu. Wiedziała, że jest tam; czuła jego zagadkową obecność skrywaną przez ciemności i ciepłe, przenikliwe tchnienie ziemi, którym przesycone były wilgotne opary prądu unoszącego wielki statek.
To jej krzyk, a nie majtka z bocianiego gniazda sprawił, że kapitan Mungo St. John wypadł ze swojej kabiny na rufie i wspiął się po schodkach na pokład, a reszta załogi stłoczyła się przy burcie okrętu, by gapić się i gorączkowo dyskutować. Mungo St. John chwycił na sekundę drewniany reling, po czym odwrócił się błyskawicznie i wydał komendę niskim, lecz przenikliwym głosem, który zdawał się docierać do najodleglejszych zakątków okrętu:
— Przygotować się do zwrotu!
Bosman Tippoo zaczął gonić ludzi do roboty za pomocą kawałka liny oraz zaciśniętych pięści. Od dwóch tygodni, z powodu wściekłych wiatrów i ciemnych, nisko wiszących chmur, nie byli w stanie dojrzeć słońca, księżyca ani jakiegokolwiek innego ciała niebieskiego, które pozwoliłoby im ustalić pozycję smukłego klipera. Według niedokładnych obliczeń powinni znajdować się o sto mil dalej bardziej na zachód i ominąć zdradliwe wybrzeże pełne nie oznaczonych na mapie skał i dzikich, pustynnych brzegów.
Kapitan obudził się zaledwie przed chwilą, jego długie, ciemne, splątane włosy falowały tettfc ał wietrze, policzki miał jeszcze zaróżowione od snu, a na gładkiej opalonej twarzy malowały się gniew i zaskoczenie. Jego oczy były jasne, z białkami odcinającymi się wyraźnie od cętkowanej złotem żółci źrenic. Po raz kolejny, nawet w tym momencie oszołomienia i konsternacji, Robyn
zafascynował wygląd tego mężczyzny — niepokojący, groźny, odpychający i tak bardzo pociągający zarazem.
Jego biała płócienna koszula, wepchnięta niedbale w bryczesy, była rozpięta. Skórę na piersi miał ciemną i gładką, jakby ją naoliwiono, a widok gęsto porastających tors czarnych, sprężystych włosów sprawił, że Robyn spłonęła rumieńcem, przypominając sobie ten poranek na samym początku podróży, kiedy to po raz pierwszy wpłynęli na ciepłe, błękitne wody Oceanu Atlantyckiego poniżej trzydziestego piątego równoleżnika, poranek, który był dla niej źródłem wielu cierpień i przyczyną niezliczonych, pełnych niepokoju modlitw.
Tego dnia o świcie usłyszała plusk wody, a potem jej dudnienie o deski pokładu nad głową i szczęk okrętowej pompy. Wstała zza stolika, który w maleńkiej kabinie służył jej za tymczasowe biurko, narzuciła szal na ramiona i wspięła się na główny pokład, by niczego nie podejrzewając stanąć w białym świetle słońca i po chwili znieruchomieć z wrażenia.
Dwaj marynarze z zapałem obsługiwali pompę, tryskającą silnym strumieniem czystej morskiej wody. Nagi Mungo St. John stał pod tą fontanną, wyciągając ramiona, a woda ściekała mu po głowie na twarz i szyję, przyklejając do ciała czarne włosy porastające piersi i umięśniony brzuch. Robyn stała i gapiła się z zapartym tchem, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Dwaj marynarze odwrócili głowy i spoglądali na nią z pożądaniem, nie przestając pompować wody.
Naturalnie Robyn widziała już wcześniej nagie ciało mężczyzny: rozłożone na stole sekcyjnym, z miękkim białym mięsem odchodzącym od kości, rozciętym brzuchem i wnętrznościami wypływającymi na zewnątrz niczym w rzeźni, albo pomiędzy brudnymi kocami w szpitalu zakaźnym, wydzielające pot i fetor, wstrząsane konwulsjami nadchodzącej śmierci — ale nigdy nie widziała ciała takiego jak to, zdrowego, pełnego życia i tak zachwycającego.
Imponujący tors, mocne nogi oraz szerokie ramiona i wąska talia wspaniale ze sobą harmonizowały. Skóra błyszczała nawet tam, gdzie nie dotykało jej słońce. Robyn dostrzegła zarys męskich organów, na poły ukrytych pod gęstwą . sztywnych włosów. Ten wstydliwy i lekko odpychający widok, przywodzący na myśl historię o grzechu pierworodnym, wężu i jabłkach, sprawił, że Robyn nabrała głośno powietrza w płuca. Mungo St. John usłyszał ją i odgarniając włosy z oczu, wyszedł spod grzmiącego strumienia wody. Ujrzał Robyn stojącą obok, nieruchomą, nie mogącą oderwać od niego wzroku. Uśmiechnął się leniwie i szyderczo, nie czyniąc nic, by się zasłonić, mokry od spływających po nim jeszcze kropel wody błyszczących jak diamentowe okruchy.
— Dzień dobry, doktor Ballantyne — mruknął. — Czyżbym miał być obiektem jednego z pani naukowych doświadczeń?
Dopiero w tym momencie udało jej się ocknąć z zauroczenia, wiec odwróciła się na pięcie i pobiegła do swojej ciasnej, zatęchłej kabir*« ^dawało się jej, że to, co zobaczyła, wstrząśnie nią, wiec rzuciła się na deski swojej koi, czekając, aż ogarnie ją wstyd wywołany tym grzesznym widokiem, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego poczuła dziwny ucisk w piersiach i płucach, który
8
f
sprawił, że zabrakło jej tchu. Policzki dziewczyny płonęły. Lekkie ukłucie poruszyło delikatne włoski u nasady karku. Ciepło, które ogarnęło całe ciało, tak ją zaalarmowało, że zerwała się pośpiesznie z koi i padła na kolana, by błagać o możliwość odpokutowania grzechu własnej słabości oraz przyznać się do popełnienia niewybaczalnej niegodziwości. Była to metoda, którą stosowała tysiące razy w ciągu dwudziestu trzech* lat życia, jednak jeszcze nigdy nie zawiodła jej tak dotkliwie.
Przez następne trzydzieści osiem dni podróży robiła wszystko, by nie widzieć tych żółtych, cetkowanych oczu i leniwego szyderczego uśmiechu. Mimo zastraszającego upału zaczęła jeść posiłki w swojej kabinie, chociaż obecność wiaderka schowanego za płóciennym ekranem w rogu kabiny ani trochę nie zaostrzała apetytu. Dopiero gdy nabrała pewności, że zła pogoda zatrzyma kapitana na pokładzie, dołączyła do swojego brata i innych pasażerów w niewielkim salonie.
Patrząc na niego teraz, jak manewruje swym statkiem, by ominąć wrogi brzeg, raz jeszcze poczuła to niepokojące ukłucie i odwróciła się szybko, spoglądając na ląd kołyszący się przed dziobem. Liny zachrzęściły w blokach, reje zatrzeszczały z wysiłkiem, żagle szarpnęły się i wydęły ponownie z łoskotem przywodzącym na myśl wystrzał armatni.
Na widok lądu Robyn niemal zapomniała o swoich wcześniejszych rozważaniach i doznała takiego uczucia grozy połączonej z uniesieniem, że spytała się w duchu, czy to możliwe, żeby kraj urodzenia wołał swoje dzieci tak wyraźnie i z podobną mocą.
Wydawało się niemożliwe, że dziewiętnaście lat minęło od dnia, kiedy uczepiona matczynej spódnicy, pozbawiona domu czteroletnia dziewczynka, którą wtedy była, po raz ostatni patrzyła, jak ta wielka, płasko zwieńczona góra, strzegąca południowego krańca kontynentu, znika powoli za horyzontem. Było to jedno z niewielu wyraźnych wspomnień tej krainy, które zachowała w pamięci. Czuła jeszcze niemal dotyk szorstkiego materiału, z jakiego musiały być uszyte suknie żony misjonarza, słyszała tłumione łkanie i pamiętała, jak drżały nogi matki, gdy tuliła się do nich z całej mocy. Przypomniała sobie wyraźnie strach i przerażenie małej dziewczynki widzącej wzburzenie matki i przeczuwającej z dziecinną intuicją, że w ich życiu nastąpił wstrząs. Czteroletnia Robyn wiedziała tylko, że wysoka męska postać, która do tej pory była tak ważną osobą w jej egzystencji, nagle zniknęła.
— Nie płacz, kochanie — szeptała matka. — Niedługo znowu spotkamy tatę. Nie płacz, moja mała.
Ale te słowa sprawiły tylko, że zaczęła wątpić, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy ojca, i wcisnęła twarz w szorstki materiał spódnicy, nawet w tym wieku zbyt-dumna, by pozwoli hmym usłyszeć jej szloch.
Jak zawsze ukoił dziewczynkę brat Morris, trzy lata od niej starszy, siedmioletni mężczyzna, urodzony tak jak ona w Afryce, na brzegach odległej dzikiej rzeki o egzotycznej nazwie, Zouga, od której otrzymał swoje drugie imię.
Morris Zouga Ballantyne — Zouga podobało jej się bardziej i zawsze tak się do niego zwracała, bo przypominało jej to Afrykę.
Odwróciła głowę w stronę pokładu rufowego i ujrzała brata. Był wysoki niemal jak Mungo St. John, z którym właśnie rozmawiał w podnieceniu, wskazując z ożywieniem na płowo zabarwiony ląd. Rysy twarzy, które odziedziczył po ojcu, były grube, lecz wyraźne, nos kościsty i haczykowaty, a linia ust zdecydowana, zdradzająca upór.
Raz jeszcze przyłożył lunetę do oka i jął obserwować niską linię brzegową, omiatając ją wzrokiem w takim samym skupieniu, z jakim poświęcał się każdemu zadaniu bez względu na jego wagę. Gdy opuścił lunetę, zwrócił się ponownie ku Mungo St. Johnowi i zaczął z nim cicho rozmawiać. Nieoczekiwana więź powstała między tymi dwoma mężczyznami, wzajemny, acz ostrożny szacunek dla zalet i osiągnięć drugiego. Jednak prawda była taka, że to Zouga dążył niezwykle wytrwale do umocnienia tego związku. Zawsze gotowy wykorzystać nadarzającą się okazję, czerpał z wiedzy i doświadczenia Mungo St. Johna. Robił to z wielkim wdziękiem, więc od czasu opuszczenia przystani w Bristolu wyciągnął od kapitana wszystko, czego tamten nauczył się podczas wielu lat handlowania i żeglugi wzdłuż brzegów tego rozległego, dzikiego kontynentu, i co zapisał w jednej ze swoich oprawnych w cielęcą skórę ksiąg, by przechować wiedzę na przyszłość. Dodatkowo kapitan postanowił wprowadzić Zougę w arkana nawigacji. Każdego dnia, około południa, stawali we dwóch na podwyższeniu rufowym z wycelowanymi w górę mosiężnymi sekstansami, czekając na błysk ognistego dysku zza grubej warstwy chmur, a jeśli niebo było czyste, wpatrywali się weń żarliwie, kołysząc się w takt ruchów okrętu, by przytrzymać słońce w okularze, gdy obniżali go ku horyzontowi.
Kiedyś urządzili z nudów zawody, strzelając na zmianę do zakorkowanej butelki po brandy rzuconej przez marynarza nad sterem, używając pary wspaniałych pistoletów do pojedynków, które Mungo St. John przyniósł ze swojej kabiny w wyłożonej aksamitem skrzyneczce i nabił na stole z mapami.
Ryknęli śmiechem i pogratulowali sobie nawzajem, kiedy butelka eksplodowała w powietrzu tysiącem odłamków, błyszczących w świetle słońca jak diamentowe okruchy.
Kiedy indziej Zouga przyniósł swój karabin marki „Sharps", prezent od jednego ze sponsorów wyprawy, .Afrykańskiej Ekspedycji Ballantyne'ów", jak nazwał ją „Standard", ta cudowna gazeta codzienna.
Karabin był wspaniały, celny na nieprawdopodobną odległość ośmiuset metrów, zdolny powalić bizona z tysiąca. Mężczyźni, którzy w rym czasie dziesiątkowali wielkie stada tych zwierząt na amerykańskiej prerii, uzyskiwali tytuły „sharpshooterów", strzelców wyborowych, wjfljPHirielri zaletom tego karabinu. •""¦-¦
Mungo St. John rzucił w morze beczkę na ośmiusetmetrowej linie i celowali do niej na przemian po szylingu wygranej za kolejkę. Zouga był doświadczonym
10
strzelcem, najlepszym w swoim pułku, ale zdążył już stracić pięć gwinei do Mungo St. Johna.
Nie dość, że Amerykanie produkowali najwyższej jakości broń na świecie (John Browning opatentował właśnie model karabinu powtarzalnego, który fabryka Winchestera zaczęła przekształcać w najbardziej zabójczą broń w historii), to byli także najlepszymi strzelcami. To właśnie różniło amerykańskich traperów z ich długimi strzelbami od brytyjskiej piechoty oddającej w żelaznym porządku kolejne salwy ze swoich gładko szlifowanych muszkietów. Mungo St. John, Amerykanin, posługiwał się długolufym pistoletem do pojedynków, jak i karabinem Sharpsa z taką łatwością, jakby poruszał kończynami własnego ciała.
Robyn odwróciła się, spojrzała ponownie w kierunku brzegu i z lekkim lękiem stwierdziła, że Afryka niknie już w zimnych, zielonych wodach oceanu.
Tęskniła za nią, cicho, z desperacją, od dnia kiedy opuściła ten ląd tak dawno temu. Wszystkie następne lata stanowiły jakby długie przygotowanie do owej chwili, tyle przeszkód i barier, które musiała pokonać tylko dlatego, że była kobietą; tyle walki z pokusą, by skapitulować i poddać się rozpaczy, konieczność stawienia czoła tym, którzy zarzucali jej upór, brak skromności i chełpliwą dumę — wszystko dla tej właśnie chwili.
Wiedzę zdobywała, krok po kroku, z olbrzymim wysiłkiem, w bibliotece wuja Williama, pomimo że był temu przeciwny.
— Zbyt wiele tych książkowych mądrości tylko ci zaszkodzi, moja droga — mówił. — Analizowanie pewnych spraw nie należy do powinności kobiety. Lepiej byś zrobiła, gdybyś pomogła swojej matce w kuchni i nauczyła się szyć albo robić na drutach.
— Już to umiem, wujku Williamie.
Dopiero później, kiedy docenił głębię jej inteligencji i determinacji, jego pełna wahań postawa i niechętna pomoc zmieniła się w aktywne wsparcie.
Wuj William był najstarszym bratem jej matki i przyjął całą ich trójkę, kiedy niemal bez grosza przy duszy wrócili z odległego, dzikiego kraju. Mieli jedynie pensję ojca z Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego, nędzne pięćdziesiąt funtów rocznie, a William Moffat nie był majętnym człowiekiem, lecz zwykłym lekarzem, właścicielem niewielkiego gabinetu w King's Lynn, z trudem utrzymującym tę nieoczekiwaną rodzinę, z jaką przyszło mu żyć.
Oczywiście później — wiele lat później — pojawiły się pieniądze, dużo pieniędzy, niektórzy mówili, że aż trzy tysiące funtów, jako honorarium za książki ojca Robyn, ale to wuj William chronił ich i wspierał przez te chude lata.
Znalazł pieniądze na zakupienie patentu oficerskiego dla Zougi, chociaż musiał w tym celu sprzedać dwa nagradzane na wystawach konie wierzchowe i odbyć upokarzającą wyprawę do lichwiarzy w Cheapside.
Tego, co udało mu ąię zebrać, starczyło na umieszczenie Zougi nie w modnym pułku, czy choćby w regularnej armii, lecz w trzynastym pułku piechoty i Madras, liniowym oddziale Kompanii Wschodnioindyjskiej.
To wuj William przekazywał Robyn całą swą wiedzę, a następnie dopomógł
11
L
jej w przeprowadzeniu wspaniałego fortelu, z którego odtąd zawsze była dumna. W roku 1854 żadna szkoła lekarska w Anglii nie przyjęłaby w poczet swoich studentów kobiety.
W zmowie z wujem i przy jego aktywnej pomocy, korzystając z poręczenia oraz zapewnienia, że jest siostrzeńcem Williama Maffata, rozpoczęła naukę w szpitalu Świętego Mateusza na wschodnim krańcu Londynu.
Pomogło również to, że imię dziewczyny wystarczyło zmienić z Robyn na Robin, że była wysoka i obdarzona małymi piersiami, a jej głos miał w sobie głębię i chrypkę, którą umiała przesadnie eksponować. Swoje gęste ciemne włosy obcięła krótko, a do noszenia spodni przyzwyczaiła się w takim stopniu, że odtąd niewymownie irytowały ją halki i kłęby krynolin utrudniające chodzenie.
Władze szpitala wykryły fakt, że jest kobietą, dopiero wtedy, gdy w wieku dwudziestu jeden lat uzyskała dyplom lekarski od Królewskiej Szkoły Chirurgów. Szpital wystąpił natychmiast z żądaniem o odebranie Robyn tego zaszczytu, a skandal, który odbił się szerokim echem po całej Anglii, uznano za jeszcze bardziej godny uwagi, ponieważ chodziło o córkę doktora Fullera Ballantyne'a, słynnego badacza Afryki, podróżnika, misjonarza i autora wielu książek. W końcu władze szpitala Świętego Mateusza zostały zmuszone do odwrotu, gdyż Robyn Ballantine i jej wuj William znaleźh' sojusznika w osobie niewielkiego, pulchnego Olivera Wicksa, wydawcy „Standardu".
Wicks, rasowy dziennikarz, wyczuł szansę dla gazety i we wściekłym artykule redakcyjnym wezwał do przestrzegania tradycyjnej brytyjskiej zasady fair play, ośmieszył wypowiadane półgębkiem aluzje na temat orgii w salach operacyjnych i podkreślił zawodowe sukcesy tej zdolnej, wrażliwej młodej dziewczyny, osiągnięte wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Ale nawet fakt potwierdzenia jej kwalifikacji stanowił dla Robyn tylko niewielki krok na drodze prowadzącej do Afryki, drodze, którą szła już od tak dawna.
Czcigodnych doktorów Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego dość poważnie zaalarmowało podanie złożone przez kobietę. Żony misjonarzy to jedno, wiadomo, że chronią swoich mężów przed zalotami i pożądaniem nagich dzikusek, lecz kobieta misjonarz to zupełnie inna sprawa.
Przeciw kandydaturze doktor Robyn Ballantyne przemawiało jeszcze coś. Jej ojciec, Fuller Ballantyne, sześć lat wcześniej wystąpił z szeregów Towarzystwa, by zniknąć raz jeszcze w głębi Czarnego Lądu; w oczach czcigodnych doktorów kompletnie go to zdyskredytowało. Było dla nich jasne, że bardziej interesowała Ballantyne'a eksploracja i osobiste zaszczyty niż prowadzenie nieoświeconych tubylców w objęcia Jezusa Chrystusa. W gruncie rzeczy, według posiadanych przez nich informacji, Fuller Ballantyne nawrócił tylko jednego czarnego podczas swoich liczących wiele tysięcy mil podróży po Afryce — był nim jego osobisty służący.
Wydawało się, że zamiast torować drogę Chrystusowi, rozpoczął krucjatę przeciwko handlowi żywym towarem. Swoją pierwszą stację misyjną zamienił wnet w przystań dla zbiegłych niewolników. Stację w Koloberg, niewielkiej oazie, ogromnym nakładem środków Towarzystwo wybudowało na południowym
12
skraju wielkiej pustyni Kalahari, tam gdzie wśród dzikich ostępów biło z ziemi czyste, mocne źródło.
Gdy Fuller zamienił ją w kryjówkę dla zbiegów, stało się to, co musiało się stać. Pierwotnymi właścicielami niewolników, którym dał schronienie Fuller Ballantyne, byli Burowie z małej niezależnej republiki otaczającej misję od południa. Zwołali „Commando", grupę, która wymierzała sprawiedliwość na terenach granicznych. Godzinę przed świtem najechała Koloberg cała setka ledwie widocznych, szybko poruszających się jeźdźców, brodatych i spalonych słońcem na kolor ciemnej afrykańskiej ziemi. Błyski wystrzałów rozjaśniły świt, a płonące dachy budynków misji uczyniły z niego widny dzień.
Burowie związali pojmanych niewolników razem ze służącymi z misji oraz wyzwoleńcami i pognali ich na południe, zostawiając Fullera Ballantyne'a z rodziną zbitą wokół niego w przestraszoną gromadkę. Kilka drobnych rzeczy osobistych, jakie udało im się wynieść z pożaru, poniewierało się po ziemi, a dym z tlących się jeszcze, bezdachych budynków kłębił leniwie dookoła.
To wydarzenie pozwoliło Fullerowi Ballantyne'owi utwierdzić się w swojej nienawiści do instytucji niewolnictwa i dało mu usprawiedliwienie, jakiego nieświadomie szukał, a dzięki któremu mógł wreszcie odpowiedzieć na zew olbrzymiej, pustej krainy rozciągającej się na północy.
Jego żona i dzieci, dla ich własnego dobra, zostały odesłane z powrotem do Anglii, a wraz z nimi popłynął list do dyrektorów Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego. Bóg ukazał swoją wolę Fullerowi Ballantyne'owi. Miał wyruszyć na północ i nieść słowo boże po Czarnym Kontynencie, swobodny misjonarz, nie przypisany już do jednej małej stacji, lecz z całą Afryką jako swoją parafią.
Dyrektorów poważnie zaniepokoiła utrata ich stacji, ale do autentycznej rozpaczy doprowadziła perspektywa finansowania czegoś, co zapowiadało się jako kosztowna wyprawa podróżnicza na teren, który, o czym wiedział cały świat, był tylko olbrzymią pustynią, nie zamieszkaną i z wyjątkiem okolic przybrzeżnych pozbawioną wody. Był spieczonym słońcem, piaszczystym pustkowiem rozciągającym się na przestrzeni czterech tysięcy mil aż do Morza Śródziemnego na północy.'
Napisali więc pośpiesznie do Fullera Ballantyne'a, niezbyt pewni, dokąd właściwie powinni zaadresować list, lecz czujący potrzebę zrzucenia z siebie wszelkiej odpowiedzialności i wyrażenia swojej głębokiej troski; zakończyli stwierdzając kategorycznie, że żadne środki, poza jego pięćdziesięciofuntową roczną pensją, nie zostaną przeznaczone na te wysoce nierozważne działania. Nie musieli poświęcać mu swojego czasu i energii, gdyż Fuller Ballantyne już wyruszył. Z grupą tragarzy, swoim chrześcijańskim służącym, rewolwerem Colta, strzelbą i dwiema skrzynkami lekarstw, dzienników oraz instrumentów nawigacyjnych zniknął gdzieś w Afryce.
Pojawił się osiem lat później, w portugalskiej osadzie niedaleko ujścia rzeki Zambezi, ku wielkiemu zdziwieniu osadników, którzy po dwustu latach okupacji zdołali przesunąć się zaledwie sto mil w głąb lądu.
13
Wrócił do Anglii, a jego książka, „Misjonarz w najczarniejszej Afryce", wywołała olbrzymią sensację. Oto był człowiek, który dokonał transversa, przeszedł Afrykę w poprzek, od jej zachodniego do wschodniego wybrzeża, który widział wielkie rzeki i jeziora tam, gdzie miała być tylko pustynia, przyjemnie chłodne, trawiaste pagórki, wielkie stada zwierzyny i dziwnych ludzi — ale przede wszystkim widział potworną grabież, jakiej dopuszczali się na tym wielkim kontynencie łowcy niewolników, i jego relacje przyczyniły się do ponownego wzrostu fali krytyki wśród Brytyjczyków.
Londyńskie Towarzystwo Misyjne poczuło się zawstydzone sławą, jaką natychmiast zdobył jego spisany na straty członek, i pośpieszyło z przeprosinami. Fuller Ballantyne ustalił lokalizację przyszłych stacji misyjnych w głębi kontynentu, a Towarzystwo, nakładem wielu tysięcy funtów, zorganizowało grupy oddanych sprawie mężczyzn oraz kobiet i wysłało ich na wyznaczone miejsca.
Rząd brytyjski, pokonany wizją rzeki Zambezi jako wygodnej drogi ku bogactwom kontynentu, mianował Fullera Ballantyne'a konsulem Jej Królewskiej Mości i sfinansował potężną ekspedycję, mającą uczynić tę arterię dostępną dla handlu i cywilizacji.
Fuller wrócił do Anglii, by napisać swoją książkę, ale w czasie tego ponownego złączenia rodzina widywała go tak rzadko, jakby nadal przebywał w ostępach Afryki. Jeśli nie siedział zamknięty w gabinecie wuja Williama, skupiony na pisaniu swojej podróżniczej epopei, był w Londynie, nękając Ministerstwo Spraw Zagranicznych albo dyrektorów LTM. A gdy uzyskał już z tych źródeł wszystko, czego potrzebował, by doprowadzić do skutku powtórną wyprawę na Czarny Ląd, jeździł z odczytami po Anglii albo wygłaszał kazania ze swojej ambony w katedrze Canterbury. jo.
Potem nagle wyjechał znowu, zabierając ze sobą własną iftatkf. Robyn na zawsze zapamiętała dotyk jego kłujących wąsów, kiedy nachylił się, żeby po raz drugi pocałować córkę na pożegnanie. Dla dziewczyny ojciec i Bóg byli w jakiś sposób tą samą osobą, wszechmocną i sprawiedliwą, a jej stosunek do nich wyznaczało ślepe, akceptujące wszystko uwielbienie.
Lata później, kiedy miejsca wyznaczone przez Fullera Ballantyne'a na stacje misyjne okazały się śmiertelnymi pułapkami, gdy misjonarze, którzy ocaleli, powrócili do kraju, a ich towarzyszy i krewnych zdziesiątkowały gorączki i choroby, bądź zostali zabici przez dzikie zwierzęta i jeszcze dzikszych ludzi, których pojechali ocalić — gwiazda Fullera Ballantyne'a zaczęła gasnąć.
Członkowie ekspedycji Ministerstwa Spraw Zagranicznych w górę rzeki Zambezi, dowodzonej przez Ballantyne'a, zaczęli tracić wiarę w sens przedsięwzięcia w zetknięciu ze straszliwymi kataraktami i trzystumetrowymi wodospadami przełomu Kaborra-Bassa, przez który Zambezi z potwornym łoskotem przetacza swe wody, rozlewając się na przestrzeni dwudziestu mil. Ludzie byli zdziwieni, w jaki sposób Ballantyne, który twierdził, że przewędrował Zambezi od jej źródeł do morza, mógł nie wiedzieć o tak poważnej przeszkodzie stojącej
14
na drodze do urzeczywistnienia jego planów. Zaczęto podawać w wątpliwość także inne jego relacje, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych, skąpe jak zwykle, poczuło, że niepotrzebnie traci pieniądze, i cofnęło Fullerowi tytuł konsula.
Londyńskie Towarzystwo Misyjne napisało do niego jeszcze jeden ze swoich przydługich listów, prosząc, by w przyszłości ograniczył się do nawracania pogan i głoszenia słowa bożego.
Fuller Ballantyne odpowiedział złożeniem rezygnacji, oszczędzając. w ten sposób Towarzystwu wydatek pięćdziesięciu funtów rocznie. Jednocześnie zredagował list do dwojga swoich dzieci, wzywając je, by okazały wiarę i hart ducha, i wysłał swojemu wydawcy rękopis, w którym zrelacjonował przebieg wyprawy. Następnie wziął kilka gwinei, jakie pozostały mu z olbrzymich honorariów za inne książki, i raz jeszcze zniknął w ostępach Afryki. Było to przed ośmiu laty. Od tego czasu Fuller Ballantyne nie dał znaku życia.
A teraz córka tego człowieka, postać niemal tak głośna jak on sam, domagała się przyjęcia do Towarzystwa jako misjonarka.
Raz jeszcze przyszedł jej z pomocą wuj William, kochany, roztargniony wuj William z jego grubymi szkłami w okrągłej oprawie i rozwichrzoną siwą brodą. Stanął z Robyn przed dyrektorami Towarzystwa, by przypomnieć im, że jej dziadek, Robert Moffat, był jednym z największych misjonarzy w Afryce, mającym na swoim koncie dziesiątki tysięcy nawróceń. Starzec pracował zresztą nadal w Kuruman i właśnie opublikował słownik języka seczuana. Sama Robyn zaś była oddana sprawie, a zarazem głęboko wierząca, miała wykształcenie lekarskie i posiadła dobrą znajomość języków afrykańskich dzięki swojej nieżyjącej już matce, córce tegoż samego Roberta Moffata. Ze względu na szacunek, jakim darzył jej dziadka, wspomnianego Roberta Moffata, nawet najbardziej wojowniczy król Afryki, Mzilikazi z plemienia Ndebele, czy według innych, Matabele, Robyn zostałaby natychmiast zaakceptowana przez wszystkie plemiona.
Dyrektorzy słuchali z kamiennymi twarzami.
Następnie wuj William zasugerował, że Oliver Wicks, wydawca „Standarda", który pomógł dziewczynie w walce z zarządem szpitala Świętego Mateusza, byłby zainteresowany przyczynami odrzucenia jej podania przez Towarzystwo. Dyrektorzy siedzieli sztywno i słuchali z wielką uwagą, po czym odbyli krótką naradę i przyjęli podanie Robyn. Oddelegowali ją następnie do innej organizacji misyjnej, która z kolei wysłała dziewczynę do slumsów w północnej Anglii.
To brat Robyn, Zouga, znalazł dla nich obojga drogę powrotną do Afryki.
Przyjechał z Indii na urlop, jako człowiek już doceniony, w randze majora, który to stopień zdobył na polu walki. Cieszył się opinią żołnierza i administratora o wielkiej przyszłości.
Pomimo to był równie niezadowolony ze swojego losu jak Robyn. Oboje odziedziczyli po ojcu zamiłowanie do wolności, źle znosili rygory i bezpośrednie
15
i i
podporządkowanie władzy. Mimo pomyślnego początku jego wojskowej kariery, Zouga zdawał sobie sprawę, że ma w Indiach potężnych wrogów, i zaczął już wątpić, czy powinien wiązać swoją przyszłość z tym kontynentem. Tak jak Robyn, Zouga nadal poszukiwał. Po latach rozłąki brat i siostra przywitali się z serdecznością, jaką rzadko okazywali, kiedy byli dziećmi.
Zouga zaprosił ją na obiad do „Złotego Odyńca". Dla Robyn stanowiło to taką odmianę, że dała się namówić na drugi kieliszek wina, co wprowadziło ją w radosny nastrój.
— Na Boga, Sissy, jesteś naprawdę piękna, wiesz? — powiedział jej w końcu. Nabrał zwyczaju nadużywania boskiego imienia i chociaż z początku ją to szokowało, przyzwyczaiła się dość szybko. Słyszała dużo gorsze rzeczy, kiedy pracowała w slumsach. — Stać cię na więcej niż spędzanie życia z tymi wiedźmami.
Te słowa natychmiast zmieniły atmosferę miedzy nimi i Robyn mogła wreszcie otwarcie wyrzucić z siebie wszystko, co ją dręczyło. Zouga słuchał z uwagą, wyciągając rękę ponad stołem, by ścisnąć jej dłoń, a Robyn mówiła spokojnie, ale z wewnętrzną determinacją.
— Zouga, muszę wrócić do Afryki. Umrę, jeśli nie wrócę. Na pewno. Jest mi to niezbędne, by żyć.
— Dobry Boże, Sissy, dlaczego Afryka?
— Ponieważ tam się urodziłam i tam jest moje przeznaczenie — a także dlatego, że gdzieś w Afryce jest ojciec.
— Też się tam urodziłem. — Zouga uśmiechnął się i surowa linia jego ust złagodniała nieco. — Ale ja nie znam mojego przeznaczenia. Z przyjemnością wróciłbym tam dla polowań, ale co do ojca — czy nie uważasz, że myślał głównie o sobie? To trochę dziwne, że nadal darzysz go dziecięcą miłością.
— On nie jest taki jak inni, Zouga. Nie możesz przykładać do niego zwykłej miary.
— Wielu ludzi zgodziłoby się z tobą — mruknął sucho. — W Towarzystwie i Ministerstwie Spraw Zagranicznych — ale jakim jest ojcem?
— Kocham go! — rzekła z uporem. — Po Bogu jego kocham najbardziej.
— Zabił matkę, wiesz o tym. — Usta Zougi stwardniały ponownie. — Zabrał ją nad Zambezi w porze febry. Równie dobrze mógłby przystawić jej pistolet do głowy.
Robyn ustąpiła po krótkiej, pełnej żalu ciszy.
— Nigdy nie był ojcem ani mężem — lecz wizjonerem, tym, który przeciera szlaki i niesie kaganek...
Zouga roześmiał się ściskając jej palce.
— Ależ doprawdy, Sissy!
— Przeczytałam jego książki, wszystkie listy, które napisał do mamy lub do nas, i wiem, że tam jest moje miejsce. W Afryce, z papą.
Zouga puścił jej dłoń i zaczął z namysłem skubać wąsy.
— Zawsze umiałaś mnie podekscytować—rzekł, a potem, pozornie zmieniając temat, dodał: — Słyszałaś, że nad rzeką Oranje znaleziono diamenty? —
16
Podniósł kieliszek i z uwagą przyjrzał się osadowi na dnie.—Jesteśmy tacy różni, ty i ja, a jednocześnie w pewien sposób bardzo do siebie podobni. — Nalał sobie wina i ciągnął dalej swobodnym tonem: — Mam dług, Sissy.
Robyn przeszył dreszcz. Od dzieciństwa uczono ją, jak straszne jest to słowo.
— De? — spytała wreszcie cicho.
— Dwieście funtów. — Wzruszył ramionami.
— Aż tyle! — wyrwało jej się. — Mam nadzieję, że nie uprawiałeś hazardu, Zouga?
To było kolejne straszne słowo, jakie znała.
— Nie grałeś? — ponowiła pytanie.
— Jeśli chodzi o ścisłość, grałem — zaśmiał się Zouga. — I Bogu za to dzięki. Inaczej byłbym tysiąc gwinei pod kreską.
— To znaczy, że grasz... i do tego wygrywasz? — Przerażenie na jej twarzy ustępowało powoli fascynacji.
— Nie zawsze — odparł — ale zazwyczaj.
Przyjrzała mu się uważnie, być może po raz pierwszy od chwili spotkania. Miał dopiero dwadzieścia sześć lat, ale wyglądał na mężczyznę o dziesięć lat starszego. Może sprawiała to również jakaś emanująca z niego wewnętrzna równowaga. Stał się twardym, zawodowym żołnierzem, zaprawionym w potyczkach na granicy Afganistanu, gdzie jego pułk spędził cztery lata. Robyn wiedziała, że dochodziło tam do krwawych starć z dzikimi górskimi plemionami, a Zouga wyróżnił się w walce. Jego błyskawiczny awans był tego dowodem.
— Jak to się stało, że masz dług? — spytała.
— Prawie wszyscy oficerowie w moim pułku, nawet młodsi ode mnie, posiadają prywatne fortuny. Jestem teraz majorem i muszę zachowywać pewien styl. Jeździmy na polowania, strzelamy, gramy w kręgle i polo... — Ponownie wzruszył ramionami.
— Czy kiedykolwiek będziesz w stanie go zwrócić?
— Mógłbym ożenić się bogato — uśmiechnął się — albo znaleźć diamenty. Upił łyk wina, nie patrząc na Robyn oparł się wygodniej i ciągnął spokojnie
dalej.
— Czytałem parę dni temu książkę Cornwallis Harrisa. Czy pamiętasz wielkie ilości zwierzyny, jakie widzieliśmy, kiedy mieszkaliśmy w Koloberg?
Potrząsnęła głową.
— Nie, ty byłaś jeszcze dzieckiem. Ale z naszej podróży na Przylądek ja pamiętam stada gazeli i gnu. Pewnej nocy pojawił się też lew, widziałem go wyraźnie w blasku ognia. Harris opisuje w tej książce swoje wyprawy łowieckie na tereny tak odległe jak Limpopo — nikt nie dotarł dalej, z wyjątkiem ojca, oczywiście. Do diabła, to lepsze niż uganianie się za bażantami czy jeleniami. Czy wiedziałaś, że Harris zarobił na swojej książce prawie pięć tysięcy funtów?
„odsunął od siebie kieliszek, wyprostował się w fotelu i wyjął cygaro lełka.
iz jechać do Afryki, bo kierują tobą sentymenty. Ja zapewne tam z zupełnie innych powodów, dla krwi i pieniędzy.
17
<m i
A zatem składam ci propozycje. Ekspedycja Ballantyne'ów! — Uniósł kieliszek w toaście.
Robyn zaśmiała się niepewnie, myśląc, że żartuje, ale sięgnęła po swój kieliszek, który nadal był prawie pełny.
— Zgadzam się. Ale, Zouga, jak się tam dostaniemy?
— Pamiętasz nazwisko tego człowieka z gazety?
— Wicks. Oliver Wicks. Ale dlaczego on miałby nam pomóc?
— Znajdę dla niego jakiś dobry powód.
Wtedy Robyn przypomniała sobie, jak elokwentny i przekonywający był Zouga, nawet będąc dzieckiem.
— Myślę, że ci się uda — rzekła.
Wypili, a kiedy Robyn odstawiła kieliszek, poczuła się szczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu.
Minęło sześć tygodni, zanim wysiadając z powozu ponownie ujrzała Zougę, przeciskającego się ku niej przez ludzką ciżbę na stacji London Bridge. Górował nad tłumem w swoim wysokim cylindrze, jego ramiona okrywał długi trencz.
— Sissy! — zawołał radośnie, biorąc ją na ręce. — Jedziemy, naprawdę jedziemy!
Czekała już na nich dorożka i woźnica trzasnął z bicza, kiedy tylko wsiedli.
— Londyńskie Towarzystwo Misyjne nie przydało się na nic — rzekł, wciąż obejmując ją ramieniem, gdy powóz potoczył się ze stukotem po brukowanej ulicy. — Zwróciłem się do nich z prośbą o wyłożenie pięciuset funtów, a oni niemal dostali apopleksji. Cieszy ich chyba fakt, że ojciec tkwi zagubiony w najdzikszych ostępach Afryki, i byliby gotowi zapłacić te pięć setek, żeby tam pozostał.
— Poszedłeś do dyrektorów?
— Oddałem najpierw przegrywające lewe — uśmiechnął się. — Następne było Whitehall, udało mi się spotkać z samym pierwszym sekretarzem. To cholerny cywil, zabrał mnie na lunch do „Travellers" i naprawdę był niepocieszony, że nie mogą udzielić mi żadnej pomocy finansowej. Zbyt dobrze pamiętają tam jeszcze fiasko ojca nad Zambezi, ale mimo to dał mi listy. Tuzin listów, praktycznie do każdego — do gubernatora prowincji Cape, do admirała Kempa w Capetown, i wszystkich innych.
— Listy nie zawiozą nas do Afryki.
— Potem poszedłem na spotkanie z twoim przyjacielem z gazety. Niezwykły człowieczek. Wyjątkowo bystry. Powiedziałem mu, że jedziemy do Afryki odnaleźć ojca, a on podskoczył i klasnął w dłonie, ciesząc się jak dziecko. — Zouga przytulił Robyn mocniej do siebie. — Prawdę mówiąc, bez umiaru używałem twojego imienia — i to zadziałało. Wicks będzie miał prawa do naszych dzienników i pamiętników, a także do obu książek.
— Obu książek? — Robyn odsunęła się od brata i spojrzała na niego.
18
— Obu — wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Twojej i mojej.
— Mam napisać książkę?
— Jak najbard...
noczesc