Patricia A. McKillip
Wieża w kamiennym lesie
(The Tower at Stony Wood)
Przełożył Jacek Manicki
Dave’owi,
mi corazón,
który podarował mi „The Visit” Loreeny McKennitt
O zachodzie słońca zobaczyła w zwierciadle rycerza.
Jechał samotnie drogą biegnącą brzegiem rzeki. Głowę miał zwieszoną, twarz skrytą w cieniu. Na jego tunice pod rozchylonym na piersi czarnym płaszczem widniał znak herbowy w postaci złotych wież; płaszcz spływał z pleców jeźdźca na zad i boki złotego konia. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca skrzył się krwawo klejnot osadzony w gałce rękojeści wiszącego przy siodle miecza. Czarne jak smoła włosy rycerz miał zaczesane do tyłu i spięte na karku srebrnym pierścieniem.
Przyglądała mu się z namysłem, machinalnie rozdrapując swędzące po ukąszeniu pchły miejsce na przedramieniu. Długie bezbarwne włosy, splątane i pozlepiane niczym wronie gniazdo, opadały jej na ciemne oczy, które połyskiwały od czasu do czasu jakimś nieokreślonym kolorem. Dotknęła lekko prostej ramy zwierciadła, tak jakby chciała zatrzymać w nim ten obraz. Koń szedł wolno, równym tempem; mógł już tak przemierzyć wiele mil, wiele krain. Rycerz podążał brzegiem rzeki na spotkanie nocy. Poznawała to po tym, że światło dnia gasło szybciej, niż płynęła woda. Niewiele widziała przez drzewa rosnące nad rzeką; nie miała pojęcia, co to za zakątek świata.
– Melanthos! – zawołał ktoś z dołu.
Poprawiła się na słomianej macie i machnęła niecierpliwie ręką, jakby opędzała się przed natrętnym komarem. W tej chwili, pochłonięta obrazem przekazywanym przez zwierciadło, nie rozpoznawała nawet własnego imienia. Ale rycerz uniósł głowę, zupełnie jakby usłyszał wołanie.
W zwierciadle zobaczyła twarz, zdecydowaną, spaloną słońcem na brąz i oczy niespotykanie jasne, koloru wody, koloru głowni zawieszonej przed kolanem. Przyglądała mu się przez chwilę, uderzona mieszaniną lęku i zdecydowania wyzierającą z tej posępnej, ściągniętej, wyrazistej twarzy. Nie odrywając od niej oczu, sięgnęła do kamiennej półki za zwierciadłem po kłąb nici. Rycerz zniknął za ramą. Obraz w zwierciadle zblakł i zostało w nim tylko odbicie jej własnej twarzy, jej zaciekawionych oczu. Ale zapamiętała kolory. Wryły się jej w pamięć: złoto, krew, srebro, noc.
Szczupłymi, pogryzionymi przez pchły palcami wybrała nici i kawałek płótna. Nawlokła igłę i zaczęła od twarzy.
Opowieść dopasuje się później.
Kiedy pani ze Skye wjeżdżała w bramy Gloinmere, by poślubić Regisa Auruma, króla Yves, oko Cyana Daga, stojącego z rycerzami z Gloinmere witającymi królewską wybrankę, przyciągnęła stara kobieta z jej orszaku. Ciekawy, jak wszyscy, widoku tej, która niebawem miała zostać królową, ni z tego, ni z owego całą uwagę skierował na tę staruchę. Przejeżdżając mimo, obróciła głowę, by nań spojrzeć. Jej ciemne, lekko przymglone oczy wytrzymały jego spojrzenie, tak jakby go rozpoznała. A przecież on Skye znał tylko z opowieści jako owianą mgiełką tajemnicy, nieprzewidywalną krainę leżącą gdzieś nad zachodnim morzem. Przed stu laty najechały na nią wojownicze armie Yves. Dopiero po podboju okazało się, jaki osobliwy kraj zajęły. Ze Skye napływali poeci, pogłoski o magii i szukający szczęścia w Gloinmere starzy wojownicy w płaszczach cuchnących owczą skórą, noszący imiona starsze niż Yves. Ustawieni na murach trębacze zagrali fanfarę na cześć królewskiej narzeczonej. Starucha odwróciła wzrok i rozpłynęła się w pstrokatej ciżbie gości. Cyan wodził oczami po tym tumulcie; pani ze Skye też w nim zniknęła.
Jednak uwagi otaczających Cyana rycerzy nic nie rozproszyło.
– Piękna jest? – zapytał jeden. – Czy nie za bardzo?
– Lico ma jak ryba.
– To najurodziwsza kobieta, jaką w życiu widziałem.
– Za wysoka i blada jak chmura.
– Położyłbym się w błocie, by mogła przejść po mnie suchą stopą. Król wygląda przy niej jak niedźwiedź.
– Która to? – spytał Cyan ciekaw, kogo przegapił i dlaczego.
– Nie widziałeś, Cyanie? Jak to możliwe? – Jeden z rycerzy pokazał palcem. – Spójrz. Ta tyczkowata, obok króla. To małżeństwo dla pieniędzy.
– Skye nie ma pieniędzy – zaoponował nieobecnym tonem Cyan, na próżno wypatrując tyczkowatej kobiety w najbliższym i dalszym otoczeniu króla.
– No więc dla zachowania pokoju.
– Skye nikomu nie zagraża – zauważył Cyan. Skye od stu lat bez szemrania płaciło królom Yves daninę.
– A więc to pewnie czary – ponuro mruknął stojący obok niego ciemnowłosy rycerz. – Rzuciła na niego urok i teraz zaprowadzi w Yves swoje barbarzyńskie porządki.
W tym momencie Cyan wyczuł za sobą niemal namacalne napięcie, usłyszał syk wciąganego przez zęby powietrza, szczęk mieczy w pochwach. Prości, zubożali rycerze ze Skye, przyciągnięci tu bogactwem i potęgą Gloinmere, uznali sugestię o czarach za osobistą zniewagę. Obrócił głowę. Poruszyli się niespokojnie, kiedy padło na nich spojrzenie jego czystych i jasnych jak deszcz oczu.
Przeniósł wzrok z powrotem na sąsiada i rzekł:
– Od stu lat nie wyszło ze Skye nic nieszlachetnego, ani rycerz, ani obietnica. Czemu miałoby się to teraz zmienić?
Ponury rycerz zamrugał, spuścił z tonu.
– A więc – mruknął z powątpiewaniem – to pewnie sprawa miłości.
Ludzie ze Skye rozchmurzyli się; kilku się roześmiało. Cyan spojrzał znowu na dziedziniec.
– Nadal jej nie widzę.
– Tam... na schodach.
Cyan i tym razem jej nie dostrzegł. Zbrojni towarzysze ruszyli za wchodzącym do sali królem. Na jedwabnych, narzuconych na zbroje tunikach nosili barwne znaki rodów i rang: zwierzęta, słońca i promieniste gwiazdy, piramidy, błyskawice i księżyce we wszelkich fazach. Na tunice Cyana widniały trzy złote wieże na granatowym polu. Z upływem stuleci wieże straciły okna i drzwi, stały się tylko symbolami wież. Był to starodawny herb, ale poza nim, honorem i nazwiskiem starszym od królewskiego rodzina Cyana niewiele posiadała. Kiedy Cyanowi szedł dwunasty rok, ojciec przyprowadził go na dwór, by wychowywał się tutaj i uczył z młodym księciem. Cyan dorastał w cieniu ojca i nagle z niego wyszedł, ratując życie nowo koronowanemu Regisowi w nadgranicznej potyczce z mieszkańcami Wysp Północnych. Był w Gloinmere jednym z najmłodszych rycerzy, ale nie obnosił się ze swoją sławą. Wysoki, muskularny, nie obnosił się również ze swą siłą; wielu za późno się o tym przekonywało. Długie czarne włosy zaczesywał do tyłu i zbierał na karku w koński ogon. Jego oczy rzadko opuszczał spokój, nawet w ferworze walki.
Kiedy Cyan szedł teraz z innymi rycerzami przez dziedziniec, jego uwagę przyciągnęła wstępująca po schodach jasnowłosa postać obładowana bagażami. Goście ze Skye zniknęli w środku. Nie było ich na sali pełnej strojnych panów i dam czekających, by bardziej formalnie powitać królewską narzeczoną. Królewski bard w kaftanie ze złotogłowiu grał cicho na harfie balladę ze Skye. Trębacze dołączyli już do innych muzyków i śpiewaków, ich purpurowe kaftany mieszały się z niebieskimi, srebrnymi, szkarłatnymi, zielonymi. Cyan oparł się o rzeźbioną dębową kolumnę w pobliżu muzyków i czekał na pojawienie się kontrowersyjnej piękności ze Skye.
Podeszła do niego Cria.
– Czemuś taki zadumany, mój panie Dagu? – zapytała.
Spojrzał na nią z uśmiechem. Skórę miała jasną i gładką niczym migdał, włosy ciemne jak noc w dniu zimowego przesilenia, oczy koloru dzikich fiołków. Była w zielonym, przetykanym złotem kaftanie śpiewaczki. Głos miała głęboki, słodki. Uniósł rękę, by obdarzyć ją pieszczotą, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, gdzie się znajdują, i opuścił dłoń.
– Wyglądam królewskiej narzeczonej, moja pani Greenwood – odparł. – Powiedz mi, jest piękna?
– Gwynne ze Skye? Nie widziałeś jej?
– Coś odciągnęło moją uwagę.
Rozbawiona, uśmiechnęła się szeroko.
– Cóż takiego? Inna kobieta?
– Tak.
– Urodziwa?
– Nie mam pojęcia. Włosy miała jak pajęczyna, a oczy jak księżyce w nowiu. Spojrzała na mnie przejeżdżając i w tym momencie wszystko inne przestało się dla mnie liczyć.
– Bo ona w tym momencie rzuciła na ciebie urok i przegapiłaś panią ze Skye. Strzeż się czarów ze Skye, panie. Kim była?
– Pewnie czyjąś babką. Ale... – Cyan zawahał się. Cria przyglądała mu się ciekawie. – Patrzyła na mnie tak, jakby mnie znała.
– Może tylko chciała cię poznać. – Cria odwróciła wzrok; jej uśmiech zaczął gasnąć. Zerknęła na muzyków. Nikt jeszcze nie przywoływał ich do zajęcia miejsc.
Cyan znał ją na tyle dobrze, by wyczuć, że coś jest nie tak.
– Co się stało? – spytał.
Wzruszyła ramionami.
– Mój ojciec ściągnął na ślub. Nie przyjdę dziś do ciebie.
I znowu naszła go ochota, by zanurzyć dłoń w jej miękkich, bujnych włosach, przesunąć kciukiem po długich rzęsach.
– Szkoda – szepnął.
– I ja żałuję. – Założyła ręce na piersi i spojrzała na niego znowu, ale tak jakby go nie widziała. – Ostatnio tylko zrzędzi. Zarzuca mi, że zbyt dużo czasu spędzam między królewskimi muzykami, nie podoba mu się mój strój, moja fryzura...
– Twoja fryzura?
– Zupełnie jakby zapragnął nagle ujrzeć we mnie kogoś innego. Kogoś, kto ubiera się bardziej wytwornie i nie śpiewa. Kogo można sprzedać za złoto i łąki, i tyle krów, że nikt nie zdoła ich wydoić. – Cyan poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy; zaparł się mocniej o dębową kolumnę i splótł palce za plecami, by przeszkodzić rękom, które aż się rwały do objęcia Crii. Między jej ściągniętymi lekko brwiami widniała cieniutka jak nić bruzda. – Wydaje mi się, że już sobie kogoś dla mnie upatrzył.
– Kogo?
– Nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że nie zapyta mnie o zdanie. Dowiem się, kiedy już przyobieca moją rękę komuś, kto ma tego wszystkiego tyle, by mnie kupić...
– Porozmawiam z nim – obiecał Cyan, zastanawiając się, skąd, u licha, weźmie łąki, sokoły i ogary, skąd weźmie bogactwa, którymi mógłby zdobyć przychylność jej ojca. – Tylko wątpię, czy coś z...
ryolz