Antologia - Smutny kos. Opowieści niesamowite i osobliwe z prozy niderlandzkiej.doc

(1282 KB) Pobierz

Smutny kos.

Opowieści niesamowite

i osobliwe z prozy niderlandzkiej

 

 

 

Wybór Ewa Dijk-Borkowska

 

 

Ilustrował Waldemar Swierzy

Noty o autorach opracowała ZOFIA KLIMASZEWSKA

Ilustracja na obwolucie WALDEMAR SWIERZY

 

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1983

ISBN 83-06-00860-X

Hendrik Conscience Płonący pasterz

Przełożył Ryszard Pyciak

I

Historia płonącego pasterza znana jest w całej niderlandzkiej krainie: od Antwerpii w Belgii do Bredy w Holandii i do Królewca w Prusach. Wśród mieszkańców tej krainy istnieje duża różnica zdań co do miesiąca i czasu, w którym historia ta się wydarzyła. Każda wieś, każda osada ma o niej własną opowieść, własne podanie.

Ja, który z takim upodobaniem mieszkałem na wrzosowisku i który nadal co roku spędzam na nim po kilka dni na samotnych wędrówkach po to, aby w tej wielkiej ciszy dusza moja mogła zaczerpnąć nowych sił, słuchałem najczęściej przy dymiącym ognisku starych sag o płonącym pasterzu. Nigdy jednak nie słyszałem prawdziwej i nie sfałszowanej historii, nawet z ust wszechwiedzącego i o wszystkim śpiewającego gęślarza, Nosala z Turnhout, choć ten wydaje się wiedzieć więcej niż niejedna uczona księga. Ale poprzez poszukiwania, rozpytywanie i porównania udało mi się w końcu zrekonstruować ową historię w jej pierwotnej postaci. Opowiem ją tu ze wszelkimi szczegółami ku rozrywce i przestrodze mych przyjaciół z wrzosowiska.

Z okropnych zbrodni płonącego pasterza i strasznej kary, która go za nie spotkała, każdy wyciągnie pouczający wniosek, że łotr nie umknie przed karzącą ręką Boga, choćby nie wiadomo jak dobrze za osłonę i kryjówkę służyła mu nieprzenikniona głębia jego tajemnicy. Wydarzenie to miało miejsce latem 1418 roku, kiedy Brabancja prowadziła w Holandii wojnę o przejęcie we władanie dziedzictwa księżny Jakuby Bawarskiej.

W owym czasie piękna wieś Oostmalle była zaledwie dużą osadą, leżącą wśród wrzosowisk, przy ważnym trakcie z Antwerpii do Hertogenbos. W odległości kilku strzałów z łuku od tej drogi stało ze sześć chłopskich chałup, które nazywano Molhoven i właśnie w jednej z nich mieszkał pasterz, o którym mowa. Służył on u gospodarza Andriesa z Molhof.

Na południe od wspomnianego Molhoven uprawiano kilka kawałków ziemi, obsiewanych gryką lub zbożem, poza tym wokół jak okiem sięgnąć lśniły duże rozlewiska wodne i rosły karłowate drzewa.

 

II

Był piękny letni wieczór: słońce jaśniało jeszcze na horyzoncie, a jego skośne promienie jak rózgi pozłacanej miotły kładły się na spokojną i wspaniałą naturę. W spalonej od słońca trawie rozlegało się granie tysięcy świerszczy, a w jeziorach żaby zaczynały już swój wieczorny koncert, podczas gdy z wysoka, spod błękitnego nieba dźwięki miłej piosenki skowronka padały na pola jak kropelki srebrnego deszczu.

W takiej chwili czworo mieszkańców osady na wrzosowisku, trzy kobiety i jeden młodzieniec, wracało po pracy do Molhoven. Nadchodzili od strony wspomnianego traktu zmęczeni i spoceni z powodu upału. Tylko jedna z kobiet wydawała się beztroska i wesoła. Była to młoda dziewczyna, zapewne córka samego gospodarza, bo ubiorem i zachowaniem, wskazującym na to, że czuje się wśród nich ważniejsza, odróżniała się od dziewek służebnych w milczeniu postępujących za nią. Zdrowie i radość tryskały z jej lic; uśmiech stale igrał na ustach, w niebieskich, żywych oczach odbijały się spokój i szczęście. Podobnie jak inne kobiety miała na głowie dużą wiązkę zerwanego w polu ziela; czerwone maki i błękitne chabry kołysały się na jej czole lub opadały jak wieniec wzdłuż szyi. Słońce igrało na nich swymi figlarnymi promykami, czyniąc ze zwykłej wiejskiej dziewczyny najczystszy obraz dziewiczej radości życia i naturalnej kobiecej piękności — tak miły i powabny, wśród wszystkich tych kwiatów wrzosowiska.

Swym wyglądem musiała wywierać wielkie wrażenie na chłopcu, który z milczącym szacunkiem postępował nieco z boku; tylko od czasu do czasu ośmielał się skierować spłoszony wzrok w oczy wciąż roześmianej dziewczyny. Nie bacząc na to, że ta ciągle klepała go żartobliwie po ramieniu albo wtykała mu do ucha źdźbło trawy, nie brał udziału w tej zabawie, ale spoglądał na dziewczynę jakby przestraszony, czerwienił się i odchylał głowę w niewzruszonym milczeniu. Dziewczyna była jego narzeczoną: jeszcze pięć dni i na zawsze zostanie jego żoną — ona, tak piękna, tak czysta i tak wesoła!

Przy zagrodzie gospodarza Andriesa dziewczyna zrzuciła wiązkę ziela z głowy pozostawiając swym towarzyszkom troskę o to, żeby odnieść ją do stajni.

Schwyciwszy swobodnie chłopca za rękę, przeskoczyła, rozśpiewana, przez próg domostwa, zaledwie jednak znalazła się w izbie, piosenka zacichła na jej ustach. W kącie, przy wygasłym ognisku siedziała jej staruteńka babka i ukrywszy twarz w fartuchu gorzko płakała; na twarzy stojącego obok ojca dziewczyny malowało się zniecierpliwienie i smutek. Na widok tej, która weszła, stara kobieta uniosła głowę i odezwała się błagalnym głosem: — Och, Wanna, kochana, wstaw się dobrym słowem za naszym Geertem, za tym nieszczęśliwym sierotą, och biedny on.

Ależ matko — przerwał jej gospodarz — nie nazywaj ciągle naszego Geerta dzieckiem! Ma on już dwadzieścia pięć lat, jest krzepki jak niedźwiedź, a do tego zły i chytry jak lis, możesz mi wierzyć.

Och, Boże, jak możesz tak mówić o naszym głupiutkim Geercie — westchnęła stara kobieta. — Przecież to chodząca dobroć.

Dobrze — powiedział gospodarz nieco spokojniej — niech on sobie ma charakter, jaki chce, dobry albo zły, to nie ma nic do rzeczy, matko. Ma być tak, jak postanowiłem.

Dziewczyna podeszła do staruszki, przysiadła na stołku obok niej i zapytała, a w jej oczach widać było głębokie współczucie: — Dlaczego płaczesz, droga babciu?

Och, Wanna! — padła odpowiedź — twój ojciec chce odesłać Geerta z gospodarstwa. To biedne dziecko wychowało się przecież razem z tobą, było twoim towarzyszem zabaw; nie ma on na świecie prócz nas nikogo, kto by się o niego zatroszczył. I teraz ma się tułać po świecie, żeby u obcych zarobić na kawałek chleba, mnie zostawić samą, mnie, którą kocha jak własną matkę, jedyną na świecie przyjazną mu duszę! Wanna, drogie dziecko, powiedz za nim choć jedno dobre słowo.

Dziewczyna odwróciła się do ojca i odezwała się prosząco:

Och, ojcze, nie możesz tego uczynić. Nasz biedny Geert gotów umrzeć, jeśli przyjdzie mu porzucić babcię; ty dobrze o tym wiesz, ojcze. A mnie również będzie go bardzo żal, bo jest on dla mnie jak brat, z którym nie chciałabym się rozłączyć. Ale przecież ty go nie odeślesz, prawda ojcze?

Nie troszcz się o to, Wanna — odpowiedział gospodarz. — Mam uzasadnione powody, dziecko moje, żeby wykonać to, co zamierzyłem; ale bądź spokojna, zrobię tak, żeby Geert nie musiał się uskarżać na swój los.

Czy Geert zrobił coś niewłaściwego, gospodarzu? — zapytał młody wieśniak.

No też, Steven — powiedział gospodarz — nie rozumiem, jak możesz o to pytać; są przecież sprawy, o których każdy w Oostmallewie. Geert jest synem biednej kobiety, która dwadzieścia lat temu utonęła nieszczęśliwie w torfowym wyrobisku. Mój świętej pamięci ojciec nieboszczyk i moja matka wzięli dzieciaka i wychowali; został naszym pasterzem i zawsze dawał z siebie jak najwięcej, czyniąc nam często wiele różnych przysług. Choć z charakteru jest hardy i uparty, kochamy go jak rodzone dziecko, ale od kiedy, po śmierci twego ojca, zamieszkałeś u nas i przede wszystkim od kiedy wiadomo o waszym przyszłym małżeństwie z Wanną, chodzą po Oostmalle i nawet po okolicznych osadach słuchy, które wcale mi się nie podobają i które mogą nam jeszcze sprawić wiele przykrości.

Wiem, co chcecie powiedzieć — powiedział młody wieśniak z pochmurną twarzą. — Macie rację, gospodarzu, on powinien odejść.

Babka znów zaczęła przelewać łzy, a Wanna spojrzawszy ze zdziwieniem na swego narzeczonego wykrzyknęła: — Ty też, Steven? A cóż wam ten Geert uczynił, na litość Boską?

Co uczynił, Wanno? — odpowiedział młodzieniec: — On źle mówi o mnie i być może również o tobie. Jest tak zuchwały, że spogląda wciąż na ciebie, a mnie nienawidzi jak kogoś, kto odebrał jemu przeznaczoną narzeczoną. Chętnie mu przebaczę, ale jednak sprawia mi to ból i mąci mój spokój.

Ale czy Geert może coś poradzić na to, że kocha Wannę! — wykrzyknęła babka. — Czy ma serce z kamienia i czy miłość nie przychodzi do człowieka sama? Jeśli kochać się w naszej Wannie jest przestępstwem, to wszystkich młodzieńców w Oostmalle należałoby za to ukarać. Pozwól biednemu Geertowi spoglądać na naszą Wannę, przecież on o nic więcej nie prosi, a jeśli jest zły na ciebie, Steven, za to, że masz poślubić naszą Wannę, wybacz mu to w imię Boga i pomyśl, że to on, a nie ty, będzie nieszczęśliwy.

Steven, Steven! — wykrzyknęła dziewczyna z rumieńcem wstydu, który wykwitł na jej policzkach — niedobry jesteś, że chcesz za to odesłać Geerta z naszego gospodarstwa. Czy nasze szczęście ma stać się jego nieszczęściem?

Nie smuć się tak, Wanno — odpowiedział młodzieniec, chwytając równocześnie dziewczynę za rękę — jeśli o mnie chodzi, to może on zostać, ale twój ojciec ma rację.

Zrozum, matko — gospodarz nadal przemawiał łagodnie — że nie byłoby dobrze, gdyby Geert dalej mieszkał pod tym samym dachem co Ste,ven. Jesteś ślepa, gdy chodzi o naszego pasterza, ale wierz mi, nie jest to najlepszy człowiek i Bóg wie do czego nienawiść może go doprowadzić. W każdym razie zrobię dla niego to, co ojciec może zrobić dla swego dziecka. Poszukam mu innej służby i jeśli zechce się żenić, pomogę mu wziąć w dzierżawę tę czy inną zagrodę. Będzie w ten sposób szczęśliwszy, niż jest tutaj.

I już dzisiaj chcesz tak nagle odesłać to nieszczęśliwe dziecko, obejść się z nim tak srogo, jakbyś go wypędzał za jakieś wielkie przestępstwo? — powiedziała zapłakana kobieta.

Niech będzie — odpowiedział gospodarz — nie chcę sprawiać ci więcej przykrości. Porozmawiam z Geertem i zobaczę, jak on sam widzi tę sprawę. Jeśli przestanie się odgrażać, poczekam z odesłaniem go do chwili, kiedy Wanna i Steven przeprowadzą się po żniwach do swojej zagrody, a jeśli do tego czasu będzie się dobrze zachowywać, to być może będzie mógł dalej mieszkać u nas. Jesteś zadowolona, matko?

Ach tak, uczyń tak — odpowiedziała staruszka — i nie bądź dla niego taki surowy, pomyśl, że to samotny sierota.

Gospodarz wziął swoją czapkę i stojąc na progu izby, dodał jeszcze:

Idę poszukać Geerta na wrzosowisku. Jeśli w tym czasie przyjdzie pisarz z Oostmalle, żeby pogadać o ślubie Stevena i Wanny, niech chwilę poczeka; za niecałą godzinę będę z powrotem.

 

III

Na wrzosowisku panowała nocna cisza; nie było słychać najlżejszego dźwięku, wszystko było okryte tajemniczym welonem ciemności i spokoju. Tak, wydawało się, że nawet gwiazdy śpią za nieprzeniknioną zasłoną chmur.

W odległości pół godziny drogi marszu z Oostmalle, niedaleko od dużych stawów, wokół małego wózka przykrytego dachem z płótna tak, że przypominał on szałas na kółkach, rozłożyło się stado owiec.

Głęboka cisza panowała nad odpoczywającym stadem, jednakże dwie czuwające istoty ze strachem kierowały oczy w ciemność. Na stopniu wózka siedział pasterz, jedną rękę opierał na lasce, a drugą położył na łbie psa, który czarny i włochaty wyglądał w ciemności jak jeszcze głębszy cień. Ten, kto w tym momencie ujrzałby twarz pasterza, cofnąłby się z pewnością ze strachu i obrzydzenia, albowiem malowały się na niej straszne cierpienia i okropna żądza.

Pod splątanymi kosmykami włosów, zakrywającymi mu czoło i jak lwia grzywa opadającymi w nieładzie na szyję, lśniły nabiegłe krwią oczy, przez uchylone kąciki ust widać było zaciśnięte zęby.

Tak oto Geert, pasterz gospodarza Andriesa, już wiele godzin siedział w tej ciszy, podczas gdy w środku palił go wewnętrzny ogień, i tylko przypominający warczenie psa dźwięk wydobywający się z jego gardła lub prawie niesłyszalne przekleństwa od czasu do czasu zdradzały jego cierpienia. Pies prawdopodobnie rozumiał ten język, bo za każdym razem skomlał żałośnie i boleśnie, jakby był echem swojego pana. Zwierzę kierowało za każdym razem spojrzenie swych zielono świecących oczu na twarz pasterza i powoli merdało ogonem, jakby tymi dowodami pełnej współczucia przyjaźni chciało pocieszyć umęczonego Geerta i dodać mu otuchy.

Gdy pasterz po raz kolejny ciężko westchnął, pies stanął dwiema przednimi łapami na jego kolanach i skamląc zaczął go lizać po rozpalonym czole. Mężczyzna łagodnie odepchnął łaszące się zwierzę i tak doń przemówił:

Och, dobry Szpicu, pytasz, dlaczegom tak posępny i wzburzony? Tyś jest moim jedynym przyjacielem, nie pytasz, czy mam pieniądze, czy nie; ty i stara babka Barbel jesteście jedynymi, którzy mnie nie odtrącają i mną nie gardzą. Ech, Szpicu! Gdybyś czuł, jak cierpię, jakie męki piekielne przechodzę! Ty wiesz, wiele razy ci mówiłem, że już dziesięć lat kocham skrycie Wannę; w czasie naszych samotnych nocy jej imię tysiąc razy dźwięczało w twych uszach, tak, ty dobrze je znasz, to drogie imię! A ona, przewrotna, śmiała się do mnie, chwytała swoją dłonią moją drżącą rękę, nazywała mnie przyjacielem i bratem; to ona rozpaliła płomień w mym sercu, rozpaliła i podsycała, ona dawała mi powody, bym myślał, że kocha mnie równie gorąco jak ja ją. A teraz, Szpicu, teraz odrzuca się biednego pasterza, teraz drwi się z jego bólu, teraz mu się mówi: Wynoś się, precz Wannie z oczu! Teraz po dwudziestu pięciu latach nie wynagrodzonej służby chce się go przegonić jak bezużytecznego trutnia! — Pasterz zamilkł na moment, a pies poskrobał go łapą po nodze.

Dlaczego — myślał dalej głośno Geert. — Dlaczego? Znasz Stevena, bo zawsze chciałeś go ugryźć, gdy tylko zbliżał się do ciebie. Ten Steven to młody wieśniak, któremu ojciec zostawił niemały spadek; gospodarz Andries jest jego opiekunem i zamierza wydać Wannę za niego za mąż, bo on ma pieniądze. A my ich nie mamy, Szpicu, i dlatego trzeba nas wygnać, musimy się wynieść i patrzeć, jak Wanna zostanie sprzedana innemu. Wiedzą, jak cierpimy, a mimo to depczą nas z mniejszą obawą, niż my depczemy żaby na łące. Ale im to łatwo nie pójdzie. Ach, Szpicu, jeśli mamy umrzeć, to nie będziemy jedynymi i być może jeszcze tej nocy ujrzysz ludzką krew na moich rękach.

Pasterz otworzył nóż i ze złowrogim uśmiechem zbliżył ostrze do oczu psa, który na widok broni zaczął warczeć, jakby chciał uprzedzić swego pana o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

To prawda, Szpicu — odezwał się ponownie pasterz — być może nie uda mi się moja zemsta; muszę przecież włamać się do jego izby, i być może będzie to słychać. Pojmą mnie wtedy... i kat utnie mi głowę, a znienawidzony Steven spokojnie posiądzie moją Wannę. Już dawno poszedłbym do zagrody i zatopił nóż w jego piersi, ale boję się, drżę cały i brak mi odwagi.

Cóż więc mam uczynić? Od dwóch godzin myślę, jak się zemścić. Trucizna? Ale wtedy babka też umrze, a tego nie chcę. Zamordować go na wrzosowisku? Wychodzi tam tylko za dnia, a wtedy ja się nie odważę. A jednak nie może on żyć dłużej niż do jutra. Szpic, co robić? Ach, gdybym mógł go zabić samą tylko myślą!

Prawdopodobnie te ostatnie słowa, wypowiedziane nieco głośniej, zabrzmiały w uszach zwierzęcia jak rozkaz; pies z całą pewnością opacznie zrozumiał zamiar swego pana, bo skoczył poza niego w głąb szałasu, w chwilę później wrócił, trzymając w pysku płócienny woreczek, i znów stanął w poprzedniej pozycji.

Odnieś to z powrotem — rozkazał pasterz. — Nie zrozumiałeś moich skarg. Myślałeś na pewno, że coś ci przykazuję?

Ale pies nie posłuchał, przeciwnie, podniósł płócienny woreczek do ręki człowieka.

Co chcesz mi powiedzieć? — zapytał zdziwiony Geert — czy może w tym woreczku jest niezawodny i bezpieczny środek, który posłuży mi do spełnienia mojej zemsty? Rzeczywiście, to są lekarstwa dla owiec. Jest wśród nich niejedna śmiertelna trucizna. Ale teraz to się nam nie przyda.

Geert obojętnie wsunął rękę do woreczka i obmacywał, jedna po drugiej, paczuszki, które w nim były, za każdym razem przypominając sobie, jakie działanie ma każdy lek. W końcu wyciągnął, z głuchym okrzykiem zdziwienia, grudkę siarki.

Siarka, siarka! — wykrzyknął. — Ach, Szpicu, co za myśl! Nie nóż, nie trucizna, ale ogień powinien nas pomścić; Steven będzie rzucać się w płomieniach, płakać, konać, a my będziemy siedzieć w ciemności, tutaj, i patrzeć, jak jego dusza ulatuje wraz z iskrami. Ach, ach, i nikt mnie nie będzie podejrzewać!

To powiedziawszy, położył miękko rękę na szyi psa

I zwiesił głowę, długo milczał i wydawało się, że śpi. Przesiedziawszy tak nad tą ohydną myślą prawie pół godziny, wstał nagle i zniknął w szałasie. Po chwili znów się pojawił trzymając w ręce duży kawałek lnianego płótna i skierował się na brzeg stawu. Doszedłszy tam odszukał miejsce, w którym poprzedniego dnia palił ognisko, zawinął w płótno trochę popiołu i wygasłych węgli, wrócił do szałasu i znów usiadł na stopniu wózka. Zaczął nacierać płótno popiołem i węglami, przemawiając równocześnie zduszonym głosem do psa: — Ach, drogi Szpicu, jaką wspaniałą radę mi dałeś! Nie tylko wyniosły i obłudny Steven zginie w okropnych bólach, ale dostanę moją Wannę za żonę, a we wsi będą o mnie mówić jak o bohaterze. Nie rozumiesz, co mam na myśli? Nie widzisz, co tu robię? To jest lont. Wkrótce zapalę go i położę w komórce, w której śpi nasz wróg. Wrócę na wrzosowisko, ukryję się w zaroślach i będę czekać, aż płomienie dosięgną pryczy Stevena; wtedy z krzykiem pobiegnę do zagrody i zbudzę wszystkich moim wołaniem o pomoc. Z rozpędu otworzę drzwi, wbiegnę do pokoju Wanny i tryumfująco wyniosę ją w swych ramionach z pożaru. Gospodarz Andries pomyśli, że jego córka i on sam zawdzięczają mi życie; tak, tak, na pewno, mój piesku! Nie będzie wtedy żądać od nas, byśmy wnieśli do małżeństwa pieniądze i majątek. Każę ci zrobić ciepłą budę, twoja miska będzie zawsze pełna, i będziesz żyć jak lord wśród wszystkich psów w Oostmalle. — Słysząc swego pana tak łagodnie przemawiającego pies prawdopodobnie zrozumiał, że mówi się do niego przyjaźnie, bo zaczął z wdzięczności lizać rękę Geerta i skomlał przy tym z takim uczuciem, iż można by pomyśleć, że pod czarną skórą tego zwierzęcia ukrywa się ludzka dusza.

Po chwili pasterz wstał i wskazując ręką na wózek powiedział do psa: — Gotowe. Ty, Szpicu, zostań tutaj. Czuwaj, żeby nikt nie spostrzegł mojej nieobecności. Za pół godziny popatrz w kierunku Molhoven, ujrzysz tam płomienie. Do zobaczenia! Prawdopodobnie do jutra. — Geert rzucił na ziemię swoją laskę, miękkim, lecz szybkim krokiem pobiegł w kierunku najbliższego lasu i zniknął wśród drzew. W jakiś czas później pojawił się nieopodal Molhoven. Tylko głowa wystawała mu z gęstych zarośli: dwoje oczu świdrowało ciemności zatrzymując się na domu gospodarza Andriesa; głowa zniknęła, i spośród krzewów wydostał się ściszony głos: — Wszystko śpi, ciemno jak w grobie; śni mu się Wanna. Och, teraz trzeba jak najciszej skrzesać ogień, żarzący się koniec lontu ukryć w dłoni i jak tropiący lis przeczołgać się po ziemi... — To powiedziawszy Geert położył się na ziemi i ruszył jak czworonóg w kierunku sadu; tam przywołał po imieniu stróżującego psa i przykazał mu być cicho. Po wejściu do szopy położył lont na ziemi, przykrył go wysuszonym wrzosem i chrustem. Przygotowawszy wszystko do pewnej zemsty, Geert nie natychmiast wyszedł z szopy: usiadł sobie i spojrzał w górę, jakby już widział płomienie sięgające pryczy swego nieprzyjaciela; w wyobraźni słyszał już krzyki swojej ofiary i przez kilka chwil napawał się tym ohydnym i podłym szczęściem, dopiero po tym wyszedł, znów przylgnął do ziemi i jak poprzednio zaczął się czołgać aż do miejsca, w którym mógł się wyprostować wśród zarośli, aby stamtąd obserwować przebieg całego zdarzenia.

Kwadrans drogi od Molhoven stał Geert w ciemnym listowiu młodego zagajnika, patrząc w kierunku zagrody gospodarza Andriesa. Serce waliło mu jak młotem, i ze strachu czy też z pożądania drżał i pocił się cały przejęty. Mimo to z jego ust wyrwało się wredne ach! a na twarzy pojawił się uśmiech, gdy ponad zagrodą wyrósł biały obłok dymu, coraz mocniej zabarwiany na różowo odblaskiem płomieni. Wkrótce z żaru wyskoczyły chwiejne języki ognia i jak tańczące węże zaczęły lizać ściany i dach zagrożonego domostwa. — Jakże piękny jest blask płomieni w ciemności — wymamrotał Geert. — Może już czas... ale nie, to dopiero torf tak mocno się pali. Steven śpi jeszcze spokojnie i jeszcze żyje; ach, ach, ale już. nigdy więcej się nie obudzi! Czy to nie słoma wyrzuca tyle iskier? Tak, dach już się pali!... O nieba! słyszę głosy, są tam już ludzie. Może nawet ratują już mojego wroga. A ja nie będę mógł wynieść Wanny z płomieni. Przeklęci! Naprzód, jak na skrzydłach... może jeszcze zdążę...!

Geert, miotając bluźnierstwa, skoczył przed siebie i pobiegł, szybciej niż rączy koń pełnym galopem, w kierunku Molhoven. Wpadł jak szalony pomiędzy gaszących ogień chłopów i zaczął rozglądać się wokoło dzikim wzrokiem, aby się zorientować, jak się sprawy mają. Ryk wściekłości wyrwał się z jego piersi, kiedy pomiędzy kilkoma kobietami zobaczył siedzącą Wannę, zasłaniającą rękami oczy. Spuścił głowę i spoglądając spode łba, walił się w pierś tak mocno, jakby chciał ją rozbić; z nadmiaru rozpaczy pozostałby zapewne w takiej pozycji, ale gospodarz Andries, powstrzymywany przez dwóch mężczyzn, zawołał do niego błagalnie:

Ach, Geert, Geert! moja biedna matka, twoja matka jest jeszcze tam, w płomieniach! Idź, ty jesteś silny i odważny, ratuj ją, na litość Boską. I Stevena, nieszczęsnego, och biedny chłopiec...

Ach, i Stevena też! — wymamrotał pasterz, podchodząc na polecenie gospodarza do ognia i próbując przedrzeć się przez płomienie. To jednak mu się nie udało, wszędzie żar tworzył zaporę nie do przebycia, a on był zbyt tchórzliwy, by narażać się na grożące niebezpieczeństwo. Częściowo z udawanego żalu, a częściowo z prawdziwej rozpaczy wywołanej śmiercią .swojej żywicielki i opiekunki, Geert zaczął obficie przelewać łzy. Jęcząc i płacząc usiadł pod lipką obok gospodarza Andriesa. Tymczasem gromadka przybyłych wieśniaków znacznie się powiększyła, nieomal cała osada Oostmalle zebrała się już tutaj z drabinami, bosakami i innymi narzędziami. Część zagrody, ta, która była całkowicie ogarnięta pożarem, została powalona, a pod nią pogrzebano dwa ciała. Ponieważ ta część zagrody była zbudowana z gliny i drewna, w przeciwieństwie do domu, który był z kamienia, udało się dość szybko strumieniami wody ugasić ogień i wyciągnąć dwa zwęglone ciała. Trupa babki pociągnięto aż do Geerta, który nagle uniósł głowę i zobaczył leżące u swych stóp zwłoki. Resztki ubrania nie pozwalały wątpić w to, kto jest ofiarą; położono ją przed nim jak oskarżyciela. Geert zerwał się na równe nogi, cofnął się dwa kroki, zrobił się trupioblady i drżący cały, wpatrywał się w ciało. — Boże, Boże! Matko, niech będę przeklęty! — zawołał prawie niezrozumiale i jak strzała pomknął w ciemność, na wrzosowisko.

Biedny Geert! — mówili między sobą chłopi — postradał zmysły. Nieszczęsna Barbel wychowała go, była dla niego matką, a teraz leży tutaj! On umrze od tego, bo kochał ją bardziej niż własną źrenicę.

Dwie godziny później, kiedy słońce zaczęło się wznosić nad horyzontem, wszystko na scenie tych tragicznych wydarzeń było tak ciche i spokojne, jakby zupełnie nic się nie zdarzyło. Tylko kilku późnych gapiów pokazywało sobie nawzajem tlące się jeszcze ruiny i z głębokim współczuciem użalało się nad losem Stevena i Barbel. Trupy zostały przeniesione do innego domu; gospodarz Andries i Wanna opłakiwali swoich bliskich w domostwie sąsiada; natomiast dziewczyny ze służby pozostały w uratowanej zagrodzie.

 

IV

Następnego dnia po południu Geert siedział na wrzosowisku, oparty plecami o swój szałas na kółkach; głowa ciężko mu zwisała na piersi, wzrok wbił nieruchomo w ziemię. Wyraz jego twarzy był teraz całkiem odmienny; bo zamiast żądzy zemsty malował się na niej wielki strach. Niekiedy siedział i przez pół godziny zupełnie bez ruchu, a twarz jego nie zdradzała żadnego innego uczucia prócz ciągłej męki śmiertelnego strachu. Tam, przed oczami jego do głębi poruszonej wyobraźni oskarżająco trwał obraz babki, i mimo największych wysiłków niekiedy tylko udawało mu się przegnać ze swych myśli tę potworną i wołającą o pomstę do nieba zjawę. Gdy mu się to od czasu do czasu udawało, na jego twarzy pojawiał się przewrotny uśmiech. Rozpamiętywał wówczas z radością dokonaną zemstę, jak to Steven umierał w okropnych bólach, być może z imieniem Wanny na ustach. Stopniowo jednak jego wstrętny uśmiech stawał się słabszy i bardziej miękki, jakby promień nadziei lub miłości gasił żar w ,ego rozpalonej piersi, i prawdopodobnie tak właśnie było, gdyż rozmyślał następnie o tym, że piękna Wanna po stracie kochanka odda zapewne teraz swe serce mlecznemu bratu. Potem jednak twarz pasterza nagle pochmurniała; w końcu nie pozostało na niej nic innego prócz rozpaczy. Natura co do Geerta nie chybiła: tak podłą i wredną duszę umieściła w surowej, odpychającej powłoce. Postura pasterza zdradzała swymi ciężkimi i kanciastymi liniami okrucieństwo dzikusa, twarz zaś była wiernym odbiciem jego nikczemnego i zwierzęcego usposobienia; wąskie i zacięte usta, ciężkie, ryżawe brwi, małe, błyszczące oczka, duże, odstające uszy, zarośnięte czoło, jednym słowem człowiek odrażający, zarówno swą cielesną powłoką jak i duszą. Wzbudzał prędzej nienawiść niż miłość. Geert przeżywał to bardzo głęboko, szczególnie teraz, kiedy nikt już nie stał mu na przeszkodzie i mógł mieć nadzieję, że zdobędzie serce Wanny, gdyby tylko miał w sobie coś ujmującego. Ta bolesna dla niego świadomość spowodowała, że z ust wyrwała mu się stłumiona skarga: — Czyżbym więc nadaremnie zabił moją dobrą matkę Barbel? Wanna nie będzie moja; pierwszy lepszy młody wieśniak z niewieścim obliczem i pełną kabzą posiądzie ją na moich oczach, a ja, wzgardzony, przeklinany, ja będę musiał jej mężowi być posłuszny i służyć mu? Czy to ma być nagroda za podwójny mord? Och, gdybym tylko miał pieniądze, pieniądze!

Zaledwie pasterzowi wyrwało się jak westchnienie ze ściśniętej piersi pierwsze słowo tej skargi, kiedy pies pozostawił stado, podszedł do swego pana, stanął pomiędzy jego kolanami i utkwiwszy wzrok w jego twarzy starał się ze wszystkich sił zrozumieć jego mowę. Pasterz położył dłoń na szyi zwierzęcia i powiedział: — Och, Szpic, twoja rada na nic mi się zdała, zostałem mordercą: dobrą Barbel własnymi rękami zabiłem, spaliłem, a jednak nie będę mieć Wanny. O Boże, Boże, gdybym miał pieniądze albo ziemię! Gospodarz Andries to chciwiec, oddałby mi wtedy swą córkę. Wanna nie czuje nienawiści do mnie, nie odmówiłaby mi swojej ręki. Jakże bylibyśmy szczęśliwi, och, mój kochany Szpicu! Ale niestety, zamordować jest łatwiej niż zgromadzić bogactwo... A może... co za pomysł!

Pies zaskomlał widząc, że uśmiech radości rozjaśnił twarz jego pana. — Nie podoba ci się, Szpicu, ten pomysł? — mówił dalej pasterz; — to prawda, trzymają mocną straż przy tym starym bogaczu; zapewne nóż musiałby mi przebić krwawą drogę do pieniędzy i wiedziano by, jak zawładnąłem skarbem; zamiast Wanny czekałaby mnie szubienica albo koło. O Nieba, cóż robić?

Z gardła psa zaczęło się wydobywać szczególne warczenie. Zwierzę zwróciło się w kierunku drogi, która przebiegała trochę dalej przez wrzosowisko. Odbiegło na odległość pół strzału z łuku od ruchomego szałasu i przywarło do ziemi, natężając węch i słuch, jakby starało się rozpoznać zbliżający się zapach lub dźwięk. Na moment odwrócił się do swego pana i wydawał się krótkim szczeknięciem o czymś go uprzedzać. Widocznie na to zwyczajne dla psa zachowanie Geert nie zwracał wcale uwagi, bo zatrzymał obojętne spojrzenie na jeźdźcu, którego widać, było w oddali, jak pędził traktem z Antwerpii do Hoogstraten. Jeździec był coraz bliżej. Wkrótce pasterz dostrzegł skórzany mieszek przytroczony do siodła za jeźdźcem. Choć nie wiedział, co on zawiera, zaczął jednak drżeć z podniecenia i pożądania, a mięśnie jego twarzy poruszały się w gwałtownych skurczach. Prawa ręka odruchowo chwyciła za rękojeść noża. Zamordować jeźdźca, odebrać mu pieniądze, ciało zatopić w stawie lub pogrzebać w lesie! Oto jaki piekielny pomysł zaświtał mu w głowie. Co prawda pomysł bezsensowny, bo nie udałoby się pasterzowi z tej odległości dogonić człowieka na koniu; nawet gdyby potrafił biegać tak szybko jak zając, nie udałoby mu się spełnić swych krwiożerczych zamiarów.

Zaślepiony i ogłupiały Geert zrobił jednak kilka kroków, aby ruszyć w pogoń; ale teraz jeździec sam zatrzymał swego wierzchowca na polnej drodze. Dziwiąc się temu i będąc równie tchórzliwym jak złym, pasterz też zatrzymał się w biegu i rozognionym wzrokiem wpatrywał się w obcego. Ten zatrzymał swego konia, aby lepiej przymocować zwisający nieco na bok mieszek. Kiedy był gotów, wbił ostrogi w boki wierzchowca i jak strzała pomknął przed siebie, prawdopodobnie jednak omyłkowo poluzował rzemienie, bo po kilku krokach mieszek zsunął się z końskiego grzbietu na ziemię, czego jeździec zupełnie nie zauważył.

Okrzyk radości wyrwał się z piersi pasterza; pies skoczył przed siebie i najszybciej jak potrafił pognał do leżącego przedmiotu. Kiedy tylko pasterz dostrzegł, że jeździec zniknął w lesie, sam również ruszył wolnym krokiem w stronę drogi. Kiedy do niej doszedł, pies zdążył już wciągnąć mieszek pomiędzy zarośla.

Drżącymi rękami pasterz rozwiązał rzemień worka; nagle pobladł i zaczął się śmiać jak opętany, z jego ust padało gorączkowe — Ach! ach! — W mieszku były złote monety. Przez kilka chwil osłupiały pasterz wpatrywał się w skarb; lecz równie szybko wrócił do rzeczywistości i wystraszony rozejrzał się wokoło, by sprawdzić, czy nikt go nie zauważył. A potem jak błyskawica przemknęła mu przez głowę myśl, iż podróżny mógłby powrócić. Okup za Wannę mógłby wtedy przepaść; błyszczące złote monety, które mu los zesłał, mogłyby mu jeszcze zostać odebrane! W pośpiechu wygrzebał laską jamę wśród zarośli, wrzucił do niej mieszek, a następnie przykrył ją wrzosem i igliwiem; zawołał do siebie psa, z obojętną miną wrócił do swego szałasu i usiadł przy nim. Serce mu waliło w piersi, a po czole z pośpiechu i emocji spływały strużki potu. Zaledwie chwilę tak posiedział, gdy ujrzał wyjeżdżającego z lasu pełnym galopem jeźdźca. Zatrzymał on konia, uwiązał go do młodego drzewka i szybkim krokiem ruszył po wrzosowisku w stronę szałasu na kółkach.

Z początku tchórzliwy Geert zadrżał; później położył rękę na rękojeści noża i zastanowił się, czy nie powinien przelewem krwi zabezpieczyć swego łupu. Ale odpędził tę myśl, uczynił wysiłek, aby się pohamować i przybrać możliwie obojętną pozę. Po zrozpaczonym obliczu podróżnego Geert sam mógł ocenić, jak ten nieszczęsny człowiek bardzo cierpi z powodu straty. Upiorna bladość, spazmatyczne ruchy warg i mięśni twarzy zdradzały najcięższe tortury duszy. Tak właśnie wyglądał, kiedy zbliżył się do pasterza i przemówił do niego w te słowa: — Przyjacielu, tam na drodze zgubiłem mieszek podróżny, który zsunął się z mego konia. Widziałeś go, jak spadł; ach, oddaj mi go z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin