John Morressy Opowiadania DOLINA STRACONEGO CZASU Kruki z ochrypłym krakaniem kołowały w górze. W dole panowała cisza. Żywi odeszli, unoszšc łupy i rannych towarzyszy. Konajšcy zaprzestali jęków. Nic nie pozostało, tylko trupy, strzaskana, poršbana broń i stratowany ugór przesišknięty ludzkš krwiš. Czarodziej Kedrigern, siedzšc na kamieniu, spoglšdał na pobojowisko, wzdychał i powoli, ze smutkiem potrzšsał głowš. Przez długi czas siedział bez ruchu. Nie zwrócił uwagi na ubłoconego rycerza, który powoli podjechał do niego na zmęczonym koniu. - Zwyciężylimy. Pole jest nasze - oznajmił rycerz. Nie podnoszšc wzroku, czarodziej odparł: - Straciłe dobrych ludzi, Vernianie. Zbyt wielu. - Bersac stracił więcej. Głupcem był wypowiadajšc bitwę. - Można było tego uniknšć. - Czy miałem znosić jego obelgi? Pozwalać, żeby nazywał mnie tchórzem? Kedrigern zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Nikt nie nazwie cię tchórzem, Vernianie. Ale mogš wštpić w twojš mšdroć. Ilu ludzi dzisiaj zginęło? Setka? Dwie setki? I za co? Za bezwartociowy spłacheć błota i kamieni, nadajšcy się najwyżej na cmentarz dla ludzi, którzy oddali za niego życie. - Walczylimy, żeby odzyskać ziemię skradzionš naszym ojcom - owiadczył rycerz. - Poległych uczcimy jako bohaterów. - Z pewnociš - przywiadczył Kedrigern, podnoszšc się sztywno i rozprostowujšc koci. - Podejrzewam jednak, że wdowy i sieroty wolałyby mężczyzn mniej bohaterskich, ale za to żywych. - Nie jeste wojownikiem. Nie rozumiesz. - Nie. I nie chcę rozumieć. - A jednak przyszedłe nam z pomocš. Osłoniłe nas przed zaklęciami czarodzieja wynajętego przez Bersaca. Kedrigern wzruszył ramionami. - Nie mogłem odmówić staremu przyjacielowi. I odrzucić szczodrej zapłaty. Vernian zamiał się i pochylił, żeby poklepać czarodzieja po ramieniu. - Nareszcie mówisz jak Kedrigern, którego znam. Zły nastrój minie. Dzisiaj opatrzymy rannych. Jutro będziemy więtować i otrzymasz nagrodę. - Dziękuję ci, Vernianie. Nie chciałem psuć radoci ze zwycięstwa. Po prostu nie lubię patrzeć, jak dobrzy ludzie umierajš. - Wszyscy ludzie umierajš, czarodzieju. Pechowcy ginš z głodu, w wypadku lub od zarazy. Szczęliwi oddajš życie w walce o słusznš sprawę. Vernian cišgnšł wodze i zawrócił bojowego rumaka. Przez ramię krzyknšł: - Zostaw to miejsce cierwnikom. Chod i pomóż przy rannych. Odjechał, lecz Kedrigern nie ruszył za nim. Wcišż spoglšdał na milczšce pole bitwy. Kruki sfrunęły na ziemię i kilka już przystšpiło do uczty. Słońce zniżyło się nad horyzontem, a wydłużone cienie i szybkie trzepotanie skrzydeł padlinożerców łudziły wzrok. Kedrigern zobaczył co, co wyglšdało jak ruchomy cień, a potem spostrzegł inne, bledsze cienie unoszšce się wokół tamtego. Zamierajšce wiatło zacierało kontury, więc musiał spojrzeć przez Szczelinę Prawdziwej Wizji w medalionie, żeby widzieć wyranie. Po pobojowisku rzeczywicie kroczyła ciemna postać, zatrzymywała się przy każdym powalonym wojowniku i pochylała się nad nim, jakby chciała obudzić pišcego towarzysza. Z każdego ciała unosił się blady kształt, który zajmował miejsce w szeregu za cmentarnym przewodnikiem. Nierówna procesja wcišż się wydłużała, a kiedy podeszła bliżej, Kedrigern uniesionš dłoniš pozdrowił postać kroczšcš na czele. Znali się od dawna. - Czeć, mierć. Wiedziałem, że cię tu spotkam - zawołał przez pole. Ciemna postać pomachała mu kosš, ale nie odpowiedziała ani nie przerwała pracy. Kedrigern obserwował jš obojętnie, tak jak kto, kto wypełnił swoje obowišzki, spoglšda na zajętego towarzysza. Traktował tego ponurego i strasznego gocia z ostrożnš życzliwociš człowieka, który dwukrotnie słyszał przerażajšce wezwanie na Drugš Stronę i dwukrotnie wyjaniono mu wród licznych przeprosin, że zaszła drobna pomyłka, takie rzeczy czasami się zdarzajš, bardzo nam przykro, jeli narazilimy cię na jakie niewygody, bšd tak dobry i nie mówmy o tym więcej. Kedrigern nie cierpiał partactwa, ale bynajmniej nie żywił urazy. Wszyscy popełniamy błędy, orzekł. Nawet mierć. Trudno było nie lubić biednej przepracowanej staruszki, której już nie potrafił się bać. Odwiedziwszy każdego zabitego, mierć ustawiła ich cienie w lunym szyku i podeszła do czarodzieja. Usiadła na kamieniu, postękujšc ze zmęczenia. - Ta wojna zajęła mi całe popołudnie, a jak tylko ich dostarczę, ruszam nad rzekę Durdon. Zaraza nawiedziła wioski nad rzekš. Niebiosom tylko wiadomo, jak długo tam będę uwišzana. Mówię ci, dosłownie lecę z nóg. - Cišgle nie masz pomocnika? - Ani jednego. I ani odrobiny współczucia. Wszyscy cišgle biorš sobie wolne dni, ale biednej starej mierci nie chcš dać urlopu. O nie. I czy słyszałam kiedy chociaż słowo podziękowania? - Spod czarnego kaptura dobiegł krótki, chrapliwy, pełen goryczy miech. - Jeste zbyt obowišzkowa, w tym cały kłopot. - Wiem, wiem - przyznała mierć z westchnieniem męczennicy. - Dawniej mogłam wygospodarować trochę czasu na grę w szachy z klientem, ale teraz... - Następne głębokie, smutne westchnienie. - To cud, że jeszcze się nie pogubiłam. Kedrigern zauważył ze słodkim, niewinnym umiechem: - Jak sobie przypominam, parę razy popełniła omyłkę. mierć chciała wykonać gniewny zamach kosš, ale o mało nie rozłupała sobie czaszki. Rzuciła zdenerwowanym tonem: - Obiecałe, że nie piniesz ani słówka! Obiecałe, Kedrigern! - Dotrzymałem obietnicy. - Och. - Zapadło długie milczenie, po czym mierć odezwała się niemiało: - Doceniam twojš lojalnoć. Naprawdę. Byłabym bardzo upokorzona, gdyby kto się dowiedział. - Nikt się nie dowie. Nie ode mnie - przyrzekł Kedrigern, ale mierć, już bardzo zmęczona, nie zwróciła uwagi na to zapewnienie. - Co innego, gdybym sama popełniła błšd, ale to wszystko wina tych tępych urzędasów. No wiesz, dwa razy wysyłali mnie wyranie po czarodzieja, a ty byłe na miejscu, i oczywicie nigdy nie dadzš mi czasu, żeby porzšdnie przeczytać zlecenie, i piszš okropnie niewyranie, i przekręcajš połowę nazwisk, i... Nigdy nie przyjdzie im do głowy, że w okolicy może być dwóch czarodziejów. - Jasne, że to ich wina. - Trzeba ich przywołać do porzšdku. Wyobrażajš sobie, że pozjadali wszystkie rozumy, te typki zza biurka. Żadnego szacunku dla nas, którzy wykonujemy prawdziwš pracę. - Wszędzie jest tak samo - stwierdził czarodziej ze współczujšcym westchnieniem i powoli pokiwał głowš. - Bardzo przyzwoicie się zachowałe, Kedrigern, i nie zapomnę twojej lojalnoci. Gdybym kiedy... - mierć nagle zamilkła, po czym wstała z popiechem mówišc: - Lepiej wrócę do mojej grupy. Na poczštku zawsze sš trochę ogłuszeni, ale znasz żołnierzy. Daj im czas na opamiętanie, a zupełnie przestanš cię słuchać. - Wydajš się trochę niespokojni. - Nie znoszę tego. Żołnierze sš niemożliwi. Jeli nie błagajš o łaskę i nie proponujš łapówek, to grożš i stawiajš warunki. A ten język! Nie uwierzyłby... Naprawdę muszę ić. mierć ruszyła szybkim krokiem, sunšc bezgłonie nad rozdartš ziemiš. Po kilku krokach zawahała się i obejrzała. Kedrigern pomachał na pożegnanie, ale mierć zamiast ruszyć dalej zawróciła. - Nie powinnam tego robić, Kedrigernie, ale tak ładnie się zachowałe... i wiem, że z pewnociš nikomu nie powiesz - zaczęła. - Moje usta sš nieme - zapewnił czarodziej. - Przeglšdałam wykaz. Twoje nazwisko jest na licie. W czarodzieja jakby piorun strzelił. - Moje nazwisko? Moje? - Tak. Pod koniec zimy. - Ale nie mam nawet stu siedemdziesięciu lat! Daleko mi do tego! Jestem jeszcze prawie dzieckiem! - zaprotestował Kedrigern. - Niemniej jednak widziałam twoje nazwisko. - Czarodzieje powinni żyć przez stulecia! Czy to nie było nazwisko podobne do mojego... Kenneth albo Kenilworth, albo Kepler...? Jeste całkiem pewna? - Jestem pewna - odparła mierć. - Absolutnie pewna? Na mur? Bez cienia wštpliwoci? mierć nie odezwała się ani słowem, tylko powoli, poważnie pochyliła czarny kaptur. Czarodziej usiadł na kamieniu i otarł pot z czoła. Podniósł wzrok z niemym pytaniem. mierć ponownie kiwnęła głowš i powiedziała: - Sprawdziłam bardziej niż dokładnie. Wierz mi, to było twoje nazwisko. - Pod koniec zimy, mówiła? - Tak. - I to wszystko? Sprawa załatwiona? Nic nie można zrobić? mierć przez chwilę trwała w niezręcznym milczeniu. Wreszcie powiedziała: - Nie powinnam tego nikomu mówić... - Powiedz mi! mierć zniżyła głos: - Wykaz nie jest zupełnie ukończony, dopóki Wydział Statystyczny go nie sprawdzi. Zawsze pozostaje ci nadzieja, że urzędnicy znajdš błšd w obliczeniach. To się zdarza... och, raz czy dwa na tysišclecie. Kedrigern rozejrzał się, pochylił do przodu i zniżył głos. - Możesz załatwić, żeby znaleli błšd? mierć cofnęła się o dwa kroki i zesztywniała. - Mój drogi Kedrigernie, jak możesz nawet proponować...! Po tym, jak okazałam ci uprzejmoć... Och, doprawdy, ci ludzie! Czarodziej wyranie się zmieszał. - Nie chciałem... Po prostu jestem wytršcony z równowagi. Całkiem mnie zaskoczyła. mierć odprężyła się lekko i podeszła o krok bliżej. - Zawsze zaskakuję ludzi. Przepraszam. - Czy nic nie mogę poradzić? - Jeli twój czas się skończył, muszę cię zabrać. Dobiegły do nich okrzyki: "Żreć! Dajcie żreć!" i "Kto ma co do picia?" Gromada bladych duchów unoszšcych się tuż nad ziemiš zaczynała się niecierpliwić. Kilka z nich wszczęło burdę, inni zbierali się w grupki i wybuchali hałaliwym miechem. Wrzaski: "Co to za mundur?" i "Kiedy nam zapłacš?" zagłuszały pierwsze strofki "Mańki, córki młynarza". - Muszę do nich wrócić - oznajmiła mierć. - Za kilka minut całkiem się rozzuchwalš. Zobaczymy się wkrótce, Kedrigernie. Skinšwszy kosš na pożegnanie, ciemna postać ruszyła bezgłonie przez pobojowisko. Cała jej uprzejmoć znikła, kiedy ryknęła zawodowym tonem: - Wy tam, spokój! Rz...
GAMER-X-2015